Słodka niebieska grzmot dildo

Słodka niebieska grzmot dildo




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Słodka niebieska grzmot dildo


8-Nesbo Jo - Pancerne serce[2009]

Home
8-Nesbo Jo - Pancerne serce[2009]



Pancerne serce Nesbo Jo Panowała ogłuszająca cisza i oślepiająca ciem¬nośd. Harry próbował się poruszyd. Niemożliwe. Jakby całe ciało miał w gipsie. N...

Pancerne serce Nesbo Jo Panowała ogłuszająca cisza i oślepiająca ciem¬nośd. Harry próbował się poruszyd. Niemożliwe. Jakby całe ciało miał w gipsie. Nie mógł nawet drgnąd. Co prawda odruchowo zrobił to, co kie¬dyś wbijał mu do głowy ojciec: przyłóż dłoo do twarzy, żeby się wytworzyła naturalna kieszeo. Nie wiedział jednak, czy jest w niej powietrze, bo nie mógł oddychad. Zrozumiał, co to jest. Pancerne serce. Pojawia się, jak tłumaczył Olav Hole, kiedy klatka piersiowa i przepona ściśnięte masami śniegu nie pozwalają płucom się poru¬szad. To oznacza, że człowiek ma do dyspozy¬cji jedynie tę ildSD tlenu, która już krąży we krwi. Mniej więcej litr. A przy zwykłym zużyciu - około dwierd litra na minutę - śmierd następuje w ciągu czterech flnłnut. Czuł, że ogarnia go panika. Potrzebował powietrza. Musiał oddy-chad! Napiął mięśnie. Ale śnieg był jak boa dusiciel, zacisnął się tylko mocniej wokół niego, i ® Pancerne serce przełożyła Iwona Zimnicka Wydawnictwo Dolnośląskie Tytuł oryginału Panserhjerte Projekt okładki Mariusz Banachowicz Redakcja Iwona Gawryś Korekta Mariola Langowska-Bałys Redakcja techniczna Paweł Bednara Copyright © Jo Nesbo 2009 Published in arrangement with Salomonsson Agency Polish edition © Publicat S.A. MMX ISBN 978-83-245-8995-1 Wrocław Wydawnictwo Dolnośląskie 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 oddział Publicat SA w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl www.wydawnictwodolnoslaskie.pl TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz: Sagi sklep@NBilepsiyPiezBHl.pl +48 61 552 92 60 B| +48 61652 92 00 Publicat SA, ul Chlebowa Z4. 61-003 Pomad książki szybko i przez całą dobę • łatwa obsługa • pełna oferta • promocje Częśd I 1 UTONIĘCIE Obudziła się. Zamrugała w oślepiającej ciemności. Szeroko otworzyła usta, lecz oddychała przez nos. Znów zamrugała. Czuła, jak spływająca łza rozpuszcza sól innych łez. Ale do gardła nie ściekała już ślina, cała jama ustna była sucha i stwardniała, policzki napięte wskutek nacisku z wewnątrz. Obce ciało w ustach jakby rozsadzało jej głowę. Ale co to było? Co to mogło byd? Kiedy się ocknęła, najpierw pomyślała, że chce wrócid w tę ciemną ciepłą głębię, w którą się zapadła. Zrobiony przez niego zastrzyk ciągle działał, ale wiedziała, że bóle już nadchodzą, poznawała je po powolnych, głuchych uderzeniach pulsu i skokowym przemieszczaniu się krwi przez mózg. Gdzie on był? Stał tuż za nią? Wstrzymała oddech, nasłuchując. Niczego nie słyszała, ale czuła jego obecnośd. Był jak lampart. Ktoś kiedyś mówił, że lampart porusza się bezszelestnie, w ciemności potrafi podejśd tuż do zdobyczy, dostosowad oddech do rytmu jej oddechu. Wstrzymuje go, kiedy i ona przestaje oddychad. Wydało jej się, że czuje ciepło jego ciała. Na co on czeka? Znów zaczęła oddychad. W tej samej chwili poczuła oddech na karku. Odwróciła się, machnęła ręką, ale trafiła w pustkę. Zgięła się wpół, starała się byd jak najmniejsza, by w ten sposób się ukryd. Bez powodzenia. Jak długo była nieprzytomna? Narkotyk zadziałał jeszcze przez moment. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło, by dad jej przedsmak, obietnicę. Obietnicę tego, co miało nastąpid. Ciało obce, które położono przed nią na stole, było wielkości kuli bilar¬dowej z błyszczącego metalu i miało wyciśnięte sztancą dziurki, figury i znaki. Z jednego otworka zwisał czerwony sznurek z pętelką. Natychmiast przywiódł jej na myśl choinkę, którą za tydzieo, w dzieo przed Wigilią, powinna ubrad u rodziców. Przystroid ją bombkami, krasnalami, koszycz¬kami, świeczkami i norweskimi flagami. Za osiem dni powinni śpiewad Cichą noc, a ona powinna patrzed w błyszczące oczy dzieci rodzeostwa, kiedy będą otwierad prezenty od niej. Myślała o wszystkim, co powinna była zrobid inaczej. O wszystkich dniach, które należało przeżywad moc¬niej, prawdziwiej, wypełniad je radością, miłością, oddychad pełną piersią.

0 miejscach, przez które tylko przejeżdżała, o miejscach, do których zmie¬rzała. O mężczyznach, których spotkała, o tym jedynym, którego jeszcze nie poznała. O płodzie, którego się pozbyła, gdy miała siedemnaście lat, 1 o dzieciach, których jeszcze nie urodziła. O dniach, które zmarnowała, bo myślała, że tyle jeszcze dni przed nią. W koocu przestała myśled o wszystkim innym oprócz znajdującego się przed nią noża. I oprócz miękkiego głosu nakazującego jej włożyd tę kulę do ust. Usłuchała, oczywiście, że usłuchała. Z bijącym sercem otworzyła usta tak szeroko, jak tylko mogła, i wepchnęła do nich kulę w taki sposób, by sznurek wystawał z ust. Metal miał gorzkosłony smak, jak łzy. Potem siłą odchylono jej głowę, a stal zaczęła parzyd skórę, gdy nóż przylgnął płasko do jej szyi. Pomieszczenie wraz z sufitem oświetlała latarka oparta o ścianę w rogu. Szary, goły beton. Oprócz latarki był tu jeszcze stolik kempingowy z białego plastiku, dwa krzesła, dwie puste butelki po piwie i dwoje ludzi. On i ona. Poczuła zapach skórzanej rękawiczki, gdy palec wskazujący lekko pociągnął za czer¬woną pętelkę zwisającą jej z ust. W następnej chwili miała wrażenie, że rozsadza jej głowę. Kula się powiększyła, naciskając na wnętrze ust. Bez względu na to, jak szeroko starała się je otworzyd, nacisk się nie zmieniał. On obejrzał jej otwarte usta ze skupioną, przejętą miną, jak dentysta, który sprawdza, czy aparat na zęby trzyma się prawidłowo. Lekki uśmiech świadczył o zadowoleniu. Sprawdziła językiem, że z kuli wystają bolce, że to one naciskają na podniebienie, na miękką tkankę dolnej szczęki, na wewnętrzną stronę zębów i języczek. Spróbowała coś powiedzied. On cierpliwie słuchał nie¬artykułowanych dźwięków wydobywających się z jej ust. Kiwnął głową, gdy się poddała, i wyjął strzykawkę. Kropelka na czubku igły zalśniła w świetle latarki. Szepnął jej do ucha: „Nie dotykaj sznurka". Wbił igłę w szyję z boku. Odpłynęła w ciągu kilku sekund. *** Wsłuchiwała się w swój przerażony oddech, mrugając w ciemności. Musiała coś zrobid. Położyła dłonie na siedzeniu krzesła, lepkiego od jej własnego potu, i wstała. Nikt jej nie zatrzymywał. Szła małymi kroczkami, dopóki nie natknęła się na ścianę. Obmacywała ją, aż natrafiła na gładką zimną powierzchnię. Metalowe drzwi. Pociągnęła za rygiel. Nie dawał się ruszyd. Zamknięte na klucz. Oczywiście, że tak, co właściwie jej się wydawało? Czy naprawdę usłyszała śmiech, czy też dźwięk dochodził z wnętrza jej głowy? Gdzie on jest? Dlaczego bawi się nią w taki sposób? Trzeba coś zrobid. Myśled. Ale po to, by myśled, musiała najpierw pozbyd się tej metalowej kuli, zanim ból doprowadzi ją do szaleostwa. Włożyła kciuk i palec wskazujący w kąciki ust, badając bolce. Na próżno usiłowała wsunąd palec pod któryś z nich. Złapał ją atak kaszlu, wpadła w panikę, gdy nie mogła złapad

tchu. Uświadomiła sobie, że pod wpły¬wem nacisku bolców gardło zaczęło puchnąd, groziło jej więc uduszenie. Kopnęła w metalowe drzwi, próbowała krzyczed, ale kula dławiła dźwięk. Znów zrezygnowała. Oparła się o ścianę, nasłuchiwała. Czyżby odgłos ostrożnych kroków? Czyżby on krążył po tym pomieszczeniu, bawił się z nią w ciuciubabkę? A może to jej własna krew, pędząc przez żyły, dudniła w uszach? Przygotowała się na ból i z całej siły zacisnęła usta. Ledwie zdołała odrobinę wepchnąd bolce z powrotem do środka kuli, a już znów zaczęły naciskad tak jak poprzednio. Kula zdawała się teraz pulsowad, zmieniła się w serce z żelaza, stała się częścią niej samej. Trzeba coś robid. Myśled. Sprężyny. Bolce są umocowane na sprężynach. Wystrzeliły, kiedy pociągnął za sznurek. Powiedział: „Nie dotykaj sznurka". Dlaczego? Co by się wtedy stało? Osunęła się po ścianie i usiadła. Od betonowej posadzki ciągnęło wil¬gotnym zimnem. Znów była bliska krzyku, ale brakowało jej już sił. Cisza. Milczenie. Wszystkie te słowa, które powinna była wypowiedzied do ukochanych najbliższych, zamiast słów, którymi wypełniała ciszę, przebywając z ludźmi jej obojętnymi. Nie było żadnej drogi wyjścia. Tylko ona i ten potworny ból, głowa, która zdawała się pękad. „Nie dotykaj sznurka". Gdyby za niego pociągnęła, może bolce cofnęłyby się, schowały do kuli, uwalniając ją od bólu? Myśli krążyły po tym samym kole. Jak długo tu była? Dwie godziny? Osiem? Dwadzieścia minut? Jeśli to takie proste, że wystarczy pociągnąd za sznurek, to dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? Z powodu ostrzeżenia wyraźnie chorego czło¬wieka? A może to częśd zabawy? Może rzecz w tym, by dała się oszukad i nie zakooczyła tego całkiem zbędnego bólu? A może w zabawie chodziło 0 to, aby sprzeciwiła się ostrzeżeniu i pociągnęła za sznurek, tak by... by stało się coś strasznego. A jeśli tak, to co? Co to za kula? Tak, to zabawa, jakaś okrutna zabawa. Musiała coś zrobid. Ból był nie do zniesienia, gardło spuchło, wiedziała, że wkrótce się udusi. Znów próbowała krzyknąd, ale z ust wydarł jej się jedynie szloch, 1 chociaż mrugała, z oczu nie popłynęło więcej łez. Palce odnalazły sznurek zwisający poza wargę. Pociągnęła leciutko, naprężył się. Żałowała wszystkiego, czego nie zrobiła, to oczywiste. Ale gdyby życie polegające na ciągłej rezygnacji

przywiodło ją w inne miejsce, niż to, w którym znajdowała się teraz, wybrałaby raczej takie. Chciała tylko żyd. Wszystko jedno jakim życiem. Po prostu. Pociągnęła za sznurek. Z koocówek bolców wystrzeliły igły. Miały po siedem centymetrów długości. Cztery przebiły policzki, trzy wbiły się w zatoki, dwie w prze¬wód nosowy, a dwie w brodę. Jedna przekłuła przełyk i jedna prawą gałkę oczną. Dwie przeszły przez tylną częśd podniebienia i dotarły do mózgu. Ale nie to było bezpośrednią przyczyną śmierci. Ponieważ metalowa kula blokowała usta, krwi płynącej z ran nie dało się odplu-wad. Zaczęła więc ściekad do tchawicy i dalej do płuc, uniemożliwiając pobieranie tlenu, co z kolei doprowadziło do zatrzymania akcji serca i tego, co patolog w raporcie z sekcji miał nazwad hypoksją, czyli nie¬dotlenieniem mózgu. Innymi słowy: Borgny Stem-Myhre utonęła. 2 WYJAŚNIAJĄCA CIEMNOŚD Osiemnasty grudnia Dni są krótkie. Na dworze wciąż jest jasno, ale tu, w mojej montażowni, panuje wieczna ciemnośd. W świetle lampki biurkowej osoby na fotografiach przypiętych do ściany wyglądają na irytująco zadowolone, jakby niczego się nie domyślały. Są takie pełne nadziei, pewne, że mają życie przed sobą, spokojne, niczym niezmącone jak powierzchnia morza czasu podczas flau-ty. Pociąłem gazetę, usunąłem łzawe historie o rodzinach pozostających w szoku, a także ociekające krwią szczegóły opisu znalezienia zwłok. Wziąłem jedynie nieodłączne zdjęcie, które jakiś krewny czy przyjaciel dał natrętnemu dziennikarzowi, zdjęcie z czasów, kiedy wyglądała najlepiej, kiedy uśmiechała się tak, jakby była nieśmiertelna. Policja niewiele wie. Na razie. Ale już niedługo dostaną więcej szcze¬gółów, nad którymi będą mogli pracowad. Czym jest i gdzie się kryje to, co czyni z człowieka mordercę? Czy to wrodzone, czy mieści się w jakimś genie, czy jest dziedziczną możliwością, którą jedni posiadają, a inni nie? Czy też zostaje wywo¬łane koniecznością, rozwija się w zetknięciu ze światem, jest strategią przetrwania, ratującą życie chorobą, racjonalnym szaleostwem? Bo tak jak rozpalone ciało ostrzełiwuje chorobę gorączką, tak szaleostwo pozwala na niezbędny odwrót do miejsca, w którym człowiek może się na nowo okopad. Osobiście uważam, że zdolnośd do zabijania jest fundamentalna dla każdego zdrowego człowieka. Nasze życie to walka o byt, a ten, kto nie potrafi zabid bliźniego, nie ma usprawiedliwienia dla swojego istnienia. Zabijanie to przecież po prostu przyspieszanie tego, co nieuniknione. Śmierd nie robi wyjątków, i dobrze, bo życie jest bólem i cierpieniem. Pod tym względem każde zabójstwo jest więc aktem miłosierdzia. Tylko trudno o tym myśled, kiedy słooce grzeje skórę, woda pluska na wargach, człowiek czuje idiotyczną chęd życia w każdym uderzeniu serca i gotów jest zapłacid nawet za okruchy czasu tym, co zdołał zdobyd w życiu: godnością, pozycją, zasadami. To wtedy trzeba sięgad głęboko, ominąd ogłupiające i oślepiające światło. Trzeba sięgnąd do zimnej wyjaśniającej ciemności. s

9 / poczud twarde jądro. Prawdą. Bo właśnie ją musiałem znaleźd. Właśnie ją znalazłem. To, co czyni z człowieka mordercę. A co z moim własnym życiem? Czy sądzę, że ono także jest niezmąconą powierzchnią morza czasu? Wcale nie. Niedługo ja też spocznę na wysypisku śmierci razem z innymi autorami tego małego dramatu. Bez względu jednak na to, w jakim stadium rozkładu znajdowad się będzie moje ciało, nawet jeśli zostanie z niego tylko szkielet, to będzie się uśmiechad. Bo po to właśnie teraz żyję. To jedyne usprawiedliwienie mojego istnienia. Moja możliwośd oczyszczenia się, uwolnienia od wszelkiej haoby. Ale to dopiero początek. Teraz zgaszę lampę i wyjdę na światło dzienne. Na tę resztkę, która jeszcze została. 3 HONGKONG Deszcz nie ustał od razu. Od drugiego razu też nie. Po prostu w ogóle nie ustawał. Mokry i ciepły, padał tydzieo za tygodniem. Ziemia nasyciła się już wodą, szosy europejskie się zawalały, ptaki wstrzymały odlot do ciepłych krajów i donoszono o pojawieniu się owadów, jakich nigdy dotąd nie widziano tak daleko na północy. Kalendarz uparcie twierdził, że jest zima, ale trawników w Oslo nie pokrywał śnieg nie były nawet brązowe, tylko zielone i zapraszające, jak boisko ze sztuczną trawą w Sogn, gdzie zrezygnowani wyczynowcy musieli ograniczyd się do biegania w tryko¬tach firmy Daehlie, na próżno czekając na odpowiednio zaśnieżone trasy wokół jeziora Sognsvann. W sylwestra mgła była tak gęsta, że chod odgłos fajerwerków niósł się z centrum Oslo aż do Asker, nie dało się zobaczyd chodby iskierki, nawet z tych puszczanych we własnym ogrodzie. Mimo to Norwegowie wystrzelili tego wieczoru sztuczne ognie za sześdset koron na każde gospodarstwo domowe - tak wykazało to samo badanie konsu¬menckie, z którego wynikało również, że liczba Norwegów realizujących marzenie o białych świętach na białych plażach Tajlandii podwoiła się w ciągu ostatnich trzech lat. Wyglądało jednak na to, że także w połu¬dniowo-wschodniej Azji pogoda nadpała się kwasu; groźne „małpy", zwykle widywane na mapach pogody jedynie w sezonach tajfunów, teraz nadciągały rzędem przez Morze Południowochioskie. W Hongkongu, gdzie luty zazwyczaj był jednym z najsuchszych miesięcy w roku, tego poranka lało, a zła widocznośd kazała samolotowi linii Cathay Pacific Airways, lot 713 z Londynu zrobid dodatkową rundę, zanim zszedł do lądowania na Chek Lap Kok. - Cieszmy się, że nie lądujemy na starym lotnisku - odezwał się wyglą¬dający na Chioczyka pasażer do Kai Solness, która z całych sił zaciskała dłonie na podłokietnikach. - Tamto leżało w samym środku miasta, więc na pewno wpadlibyśmy na któryś wieżowiec. Były to pierwsze słowa, jakie mężczyzna wypowiedział od startu przed dwunastoma godzinami. Kaja chciwie skorzystała z szansy skupienia się na czymś innym niż fakt, że znajdowała się w powietrzu, akurat dośd niespokojnym. - Dziękuję, sir. To mnie uspokoiło. Jest pan Anglikiem?

Drgnął, jakby wymierzyła mu policzek, zrozumiała więc, że głęboko go uraziła, sugerując, iż mógłby należed do byłych władców kolonii. - Może więc Chioczykiem? Zdecydowanie pokręcił głową. - Hongkooskim Chioczykiem. A pani, panienko? Kaja Solness zastanawiała się przez moment, czy nie powinna odpo¬wiedzied: „hokksundzką Norweżką", ale ograniczyła się do Norweżki, nad czym hongkooski Chioczyk przez chwilę rozmyślał; zaraz z triumfalnym: „Aha!" poprawił ją na „Skandynawkę" i spytał, w jakiej sprawie przybywa do Hongkongu. - Muszę znaleźd pewnego mężczyznę - odparła, zerkając na stalowo-szare chmury z nadzieją, że wkrótce gdzieś ujrzy ziemię. - Aha! - powtórzył hongkooski Chioczyk. - Pani jest bardzo ładna, panienko. I niech pani nie wierzy we wszystko, co pani usłyszy o tym, że Chioczycy żenią się wyłącznie z Chinkami. Kaja lekko się uśmiechnęła. - Ma pan na myśli hongkooskich Chioczyków? - Zwłaszcza ich. - Z zapałem pokiwał głową, wyciągając rękę bez obrączki. - Zajmuję się mikroczipami, rodzina ma fabryki w Chinach i w Korei Południowej. Co pani robi dziś wieczorem? - Mam nadzieję, że będę spad - ziewnęła Kaja. -A jutro? - Liczę, że jutro już znajdę tego, kogo szukam, i będę wracad do domu. Mężczyzna zmarszczył brwi. - Aż tak się pani spieszy, panienko? Kaja podziękowała mu za propozycję podrzucenia do miasta i wsiadła do piętrowego autobusu. Godzinę później stała sama w korytarzu hotelu Empire Kowloon i starała się głęboko oddychad. Włożyła już kartę-klucz w drzwi przydzielonego jej pokoju, teraz pozostawało więc tylko je otworzyd. Zmusiła wreszcie dłoo do naciśnięcia klamki. Szarpnęła drzwi i zajrzała do środka. W pokoju nikogo nie było. Oczywiście, że nie. Weszła, walizkę na kółkach postawiła przy łóżku, stanęła przy oknie i wyjrzała. Najpierw patrzyła na mrowie ludzi rojących się na ulicy siedemnaście pięter niżej, potem na drapacze chmur, które wcale nie przypominały swoich pełnych gracji, a przynajmniej pompatycznych braci z Manhattanu, Kuala Lumpur czy Tokio. Te tutejsze wyglądały jak termitiery, przerażające i imponujące zarazem, stanowiły grotesko¬we świadectwo umiejętności przystosowawczych ludzkiego gatunku, kiedy ponad siedem milionów jego przedstawicieli musi się zmieścid na przestrzeni nieco ponad tysiąca kilometrów

kwadratowych. Kaja poczuła ogarniające ją zmęczenie. Zrzuciła buty i położyła się na łóżku. Chociaż miała dwuosobowy pokój, a hotel był czterogwiazdko-wy, łóżko o szerokości stu dwudziestu centymetrów i tak zajmowało całą podłogę. Pomyślała, że właśnie w tych termitierach musi odna¬leźd jednego konkretnego człowieka, który w dodatku - jak wszystko wskazywało - nie był tym szczególnie zainteresowany. Przez chwilę rozważała dwie możliwości: zamknąd oczy czy brad się do roboty. W koocu wzięła się w garśd i wstała. Zdjęła ubranie i weszła pod prysznic. Później spojrzała w lustro i bez popadania w samouwielbienie stwierdziła, że hongkooski Chioczyk miał rację. Była piękna. Wcale jej się tak nie wydawało, to był fakt, oczywiście na tyle, na ile może nim byd uroda. Twarz z mocno zaznaczonymi kośdmi policzkowymi, kruczoczarne i wyraźne, ale ładnie zarysowane brwi nad dużymi niemal jak u dziecka oczami o zielonych tęczówkach, błyszczącymi z intensywnością młodej, lecz dojrzałej kobiety. Miodowozłote włosy, pełne wargi, które ledwie się stykały jak przy pocałunku, odrobinę zbyt szerokie usta. Długa szczupła szyja, równie szczupłe ciało z drobnymi piersiami, wzniesionymi jak leniwe fale na powierzchni idealnie gładkiej, chociaż po zimowemu bladej skóry. Miękkie zaokrąglenie bioder. Długie nogi, które kazały przedstawicielom dwóch agencji modelek z Oslo wybrad się do Hokksund, gdy jeszcze cho¬dziła do liceum, i z wielkim niedowierzaniem zaakceptowad jej odmowę. A najbardziej ucieszyła się wtedy, gdy jeden z nich rzucił na pożegnanie: „No dobrze, ale zapamiętaj sobie, moja droga, nie jesteś idealną pięknością. Masz małe ostre ząbki i nie powinnaś się tyle uśmiechad". Od tamtej pory uśmiechała się częściej i łatwiej. Włożyła bawełniane spodnie w kolorze khaki, cienką kurtkę od deszczu i bezszelestnie, niemal w stanie nieważkości zjechała windą do recepcji. - Chungking Mansion? - powtórzył recepcjonista, nie mogąc powstrzy¬mad się od uniesienia brwi, i pokazał palcem: - Kimberley Road do Nathan Road i w lewo. Wszystkie pensjonaty i hotele w krajach członkowskich Interpolu miały obowiązek rejestrowania gości zagranicznych, ale kiedy Kaja zadzwoniła do sekretarza ambasady norweskiej, żeby sprawdzid ostatnie miejsce pobytu człowieka, którego szukała, sekretarz wyjaśnił, że Chungking Mansion nie jest ani hotelem, ani żadnym mansion w znaczeniu rezydencji. To zbiorowisko sklepów, ulicznych garkuchni, restauracji i prawdopodobnie ponad stu certyfikowanych i niecertyf
Napalona Lolita jest szmatą i chce dwie pały
Duży odbyt zmieści je w całości
Madison Ivy zostaje ukarana twardym fiutem

Report Page