Posłuszna czekoladka

Posłuszna czekoladka




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Posłuszna czekoladka









Jocuri




Jucători




Realizări









Bóg mnie stworzyl - Szatan opetal,
Odtad na wieki i grzeszna, i swieta,
Zdradliwa i wierna, dobra i zla,
I rozkosz i rozpacz, i radosc i lza,
I aniol i demon, i upiór i cud,
I golab i zmija, i piolun i miód,
Szczyt nad chmurami i otchlan bez dna,
Poczatek i koniec - KOBIETA - to ja>>>>>>>
PRZEPIS NA PRZYJAZ.SKŁADNIKI:
* miarka wspólnych zainteresowań
* całe opakowanie życzliwości
* szklanka zachęty zmieszanej ze wsparciem
* łyżka zrozumienia
* trochę kompromisu
* sztuka przebaczania* szczerość rozpuszczona w godzinach wspólnych rozmów
* szczypta małych niespodzianek
* komplementy (nie przesolić)
SPOSÓB PRZYRZĄDZANIA:
* wszystko wymieszać i zaprawić gorącą wiarą w Boga
* przelać do czystego serca i piec w atmosferze miłości i zrozumienia.....NIE PODAWAC Z EGOIZMEM
Prawdziwa, choć nieidealna…
Jedyna, choć nie niezastąpiona…
Wyjątkowa, choć tak zwyczajna…
Krucha, choć bardzo silna…
Odważna, choć tak przestraszona…
Chwilami szczęśliwa, choć niespełniona…
Posłuszna, choć niepokorna…
Wdzięczna, choć wymagająca…
Zdecydowana, choć tak bardzo chwiejna…
Raz brzydka, raz piękna…
Raz ze łzą w oku, raz uśmiechnięta…
» Profil
O sobie

Słodka? jak czekoladka...
Gorzka? dla niektórych...
Dobra? z charakteru...
Zła? gdy czuje się zagrożona...
Spokojna? gdy policzę do 10...
Nerwowa? przez cale życie...
Wesoła? zawsze próbuje...
Smutna? gdy mam doła...
Szczera? gdy trzeba...
Kłamliwa? gdy nie chcę zranić...
Uśmiechnięta? to znak rozpoznawczy...
Zapłakana? gdy boli mnie dusza i serce...
Otwarta? na ludzi, których lubię...
Zamknięta w sobie? gdy się boje...
Pewna siebie? coraz częściej...
Miła? na co dzień
Wredna? czasem trzeba...
Rozważna? mam zasady, których się trzymam...
Romantyczna? z natury...
Pyskata? aż za bardzo
Ufna? zbyt często...
Dumna? gdy mam powód...
Uczuciowa? taa a później boli...
Kochliwa? aż za bardzo... :P ...
Buntowniczka? z wyboru...
Cyniczna? nauczona doświadczeniem...
Denerwująca? bywam...
Atrakcyjna? rzecz gustu...
Fajna? pojęcie względne...
Gadatliwa? zależy od sytuacji...
Humorzasta? zdarza się...
Inteligentna? od urodzenia...
Jedyna w swoim rodzaju? bez wątpienia...
Lojalna? od początku do końca...
Niezależna? zdarza się...
Odpowiedzialna? muszę być...
Radosna? dzięki innym...
Szalona? jestem i będę...
Tajemnicza? niekiedy...
Wrażliwa? lubię to w sobie...
Są dni co jak ogień palą, są serca co nigdy się nie żalą. Nie pytaj mnie: "Dlaczego?"
Nie wszystko przecież dąży do dobrego.
Są noce ciemne jak tunele, są uczty piękne jak wesele.
I wszystko jest pełne radości, nie ma tylko czasu dla miłości.
Choć znam taki zakątek, schronienie dla wielu żyjątek. Tam miłość do wspólnoty wzywa,
Miejsce to sercem się nazywa.
Nie ma tam czasu na ****ek i łzy, jego mieszkańcy to ja i ty.
Tam zawsze jest dużo radości, ciepła, współczucia, dobroci i...miłości.
Jeśli ktoś w życiu zada Ci cierpienie, to najszlachetniejszą zemstą jest przebaczenie.
ŻYCZĘ WSZYSTKIM SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU.
Architecht • 2 ani 264 zile în urma
Architecht • 2 ani 282 zile în urma

Contactează
Condiţiile serviciului
Eticheta
Ajutor
Despre noi
Jocuri


Folosind GameDesire accepți că folosim cookie-uri. Dacă dorești, schimbă setările de cookie ale browserului tău.
Learn more.


©

GameDesire Group

2022 Toate drepturile rezervate.

Join millions of players! Play and feel the taste of winning!



Joanne Harris - Brzoskwinie dla ksiedza proboszcza

Home
Joanne Harris - Brzoskwinie dla ksiedza proboszcza



Plikjest zabezpieczony znakiem wodnym Tytuł​ oryginału PEACHES FOR MONSIEUR LE CURÉ Copyright © Frogspawn Ltd 2012 First published in Great Britain in...

Plik jest zabezpieczony znakiem wodny m

Ty tuł​ ory ginału PEACHES FOR MONSIEUR LE CURÉ Copy right © Frogspawn Ltd 2012 First published in Great Britain in 2012 by Doubleday a division of Transworld Publishers All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Michael Nelson/Trevillion Images, © Shutterstock Redaktor prowadzący Katarzy na Rudzka Redakcja Ewa Witan Korekta Graży na​ Nawrocka ISBN 978-83-7839-904-9 Warszawa 2013 Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl

Mojemu Ojcu Bobowi Shortowi, który nigdy nie dopuściłby, aby dobry owoc się zmarnował.

NÓW

Rozdział​ pierwszy

Pewna osoba powiedziała mi kiedy ś, że ty lko w samej Francji ćwierć miliona listów przy chodzi do nieboszczy ków. Ty lko nie dodała, że nieboszczy k czasem odpisuje.

Rozdział​ drugi

Wtorek, 10 sierpnia Przy wiał go wiatr ramadanu, chociaż oczy wiście wtedy o ty m nie wiedziałam. W sierpniu w Pary żu robi się wietrznie: py ł tworzy mały ch derwiszy, którzy hulają po chodnikach, szorując ich nawierzchnię, a na twarzach i powiekach przy lepiają wam migotliwe drobinki piasku; słońce ły pie z góry jak ślepe białe oko i nikt nie ma ochoty na jedzenie. Pary ż wówczas przeważnie zamiera, na ulicach widać ty lko tury stów i takich jak my, który ch nie stać na wakacje; rzeka cuchnie, nigdzie nie ma cienia, więc człowiek zrobiłby wszy stko, żeby ty lko móc chodzić boso gdzieś po polu albo siedzieć w lesie pod drzewem. Oczy wiście Roux dobrze zna to uczucie. Nie jest stworzony do miejskiego ży cia. Rosette, kiedy się nudzi, zaczy na psocić, ja robię czekoladki, który ch nikt nie kupuje, a Anouk jedzie do kafejki internetowej przy rue de La Paix, żeby pogadać z przy jaciółmi na Facebooku, albo idzie na cmentarz Montmartre, gdzie podgląda zdziczałe koty, przemy kające chy łkiem wśród domów zmarły ch, podczas gdy słońce niczy m giloty na wbija się między skrawki cienia. Piętnastoletnia Anouk! Gdzie się podziewa czas? To tak jak perfumy w buteleczce; pomimo szczelnego zamknięcia ulatniają się tak chy trze, że kiedy je otwierasz, znajdujesz ty lko smugę zapachu, chociaż kiedy ś by ło ich całkiem sporo... Jakże się miewasz, moja mała Anouk? Co sły chać w twoim dziwny m światku? Jesteś szczęśliwa? Niespokojna? Zadowolona? Jak wiele jeszcze przed nami ty ch dni, zanim znikniesz z mojej orbity na dobre, śmigając w dal niczy m łobuz-satelita w przestrzeń między gwiezdną? Ten ciąg my śli to nic nowego. Strach jest moim cieniem od dnia narodzin Anouk, ale tego lata rozrasta się w upale do monstrualny ch rozmiarów. Może to z powodu matki, którą straciłam... i tej, którą odnalazłam cztery lata temu. A może przez pamięć Zozie de l’Alba *, złodziejki serc, która obrabowała mnie niemal ze wszy stkiego, pokazując, jak kruche jest nasze ży cie, jak łatwo przy najlżejszy m tchnieniu wiatru rozpada się niczy m domek z kart. Piętnaście. PIĘTNAŚCIE. W wieku Anouk podróżowałam już po świecie. Moja matka by ła

umierająca. Słowo „dom” oznaczało pierwsze lepsze miejsce, w który m zatrzy my wały śmy się na noc. Nigdy nie miałam prawdziwej przy jaciółki. A miłość... no cóż, miłość by ła jak te pochodnie, które płoną nocami na tarasach kawiarń: źródłem przelotnego ciepła, doty kiem, twarzą ledwie widoczną w świetle ognia. Mam nadzieję, że Anouk będzie inna. Już jest piękna, chociaż zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Pewnego dnia się zakocha. Co się wtedy z nami stanie? A jednak, powtarzam sobie, to już ten czas. Na razie jedy ny m chłopcem w jej ży ciu jest Jean-Loup Rimbault, kolega, z który m zwy kle się nie rozstaje, a który w ty m miesiącu idzie do szpitala na kolejną operację. Jean-Loup urodził się z wadą serca; Anouk o ty m nie mówi, ale rozumiem jej strach. Jest taki sam jak mój – to cień, który pełznie; pewność, że nic nie trwa wiecznie. Nadal mówi czasem o Lansquenet. Mimo że czuje się tu szczęśliwa, Pary ż jest dla niej bardziej przy stankiem na jakiejś nieznanej dotąd drodze niż domem, do którego się powraca. Oczy wiście łódź to nie dom; brakuje jej trwałości kamienia związanego zaprawą. Poza ty m Anouk, z tą swoją dziwną nostalgią, która dopada ty lko osoby bardzo młode, wspomina w różowy ch kolorach małą chocolaterie naprzeciwko kościoła, z jej pasiastą markizą i ręcznie malowany m szy ldem. I ma w oczach smutek, kiedy mówi o pozostawiony ch tam przy jaciołach, jak Jeannot Drou i Luc Clairmont, o ulicach, po który ch nikt się nie boi chodzić nocą, o nigdy niezamy kany ch na klucz drzwiach... Wiem, że nie powinnam tak się martwić. Moja mała Anouk jest skry ta, ale w przeciwieństwie do swoich liczny ch koleżanek wciąż lubi towarzy stwo mamy. Wszy stko między nami w porządku, nadal jest nam ze sobą dobrze. Ty lko my dwie, pod jedną kołdrą w łóżku, z widoczną kątem oka niewy raźną plamą Pantoufle’a i przenośny m telewizorem, którego ekran miga tajemniczy mi obrazami na tle ciemny ch okien, gdy ty mczasem na pokładzie Rosette z Roux łowią gwiazdy w cichej Sekwanie. Roux spodobało się ojcostwo. Naprawdę tego nie oczekiwałam. Ośmioletnia Rosette – wy kapany portret taty – odziedziczy ła po nim coś, o czy m ani Anouk, ani ja nie miały śmy pojęcia. Właściwie wy daje mi się czasem, że należy bardziej do Roux niż do kogokolwiek innego; mają swój sekretny języ k, złożony z różny ch pohukiwań i świstów – mogą w ten sposób konferować godzinami – i nikt poza nimi, nawet ja, go nie rozumie. Bo w inny sposób moja Rosette wciąż jeszcze prawie nie mówi. Woli języ k migowy, którego nauczy ła się we wczesny m dzieciństwie i który m posługuje się bardzo biegle. Lubi ry sować, lubi matematy kę – sudoku na ostatniej stronie „Le Monde” wy pełnia w kilka minut, potrafi dodawać w pamięci długie kolumny liczb. Próbowaliśmy kiedy ś posłać ją do szkoły, ale nic z tego nie wy szło. Tutejsze szkoły są za duże i zby t bezosobowe dla tak szczególnego przy padku jak Rosette. Teraz uczy ją Roux, a chociaż jego program jest trochę niezwy kły – z naciskiem na sztukę, ptasie głosy i gry liczbowe – wy daje się ją uszczęśliwiać. Oczy wiście nie ma przy jaciół – poza Bamem – i czasem widzę, jak z wy razem dziwnej tęsknoty w oczach obserwuje dzieci, które przechodzą koło nas w drodze do szkoły. I chociaż generalnie Pary ż, przy całej swojej anonimowości, traktuje nas dobrze, to czasami, w takie dni jak ten, i ja, i Anouk, i Rosette pragniemy czegoś więcej. Więcej niż łódź na cuchnącej rzece; więcej niż ten krater stęchłego powietrza; więcej niż ten las wież i szpiców czy mikroskopijny kambuz, w który m przy gotowuję czekoladki. Więcej. Ach, to słowo, to zwodnicze słowo; ten wy jadacz ży cia; ten malkontent. Ta słomka, która złamała grzbiet wielbłąda, żądaniem... właściwie czego?

Jestem z moim ży ciem bardzo szczęśliwa. Szczęśliwa z człowiekiem, którego kocham. Mam dwie cudowne córki, pracę, do której czuję się stworzona. Nie daje mi wielkich zarobków, ale pomaga opłacać cumowanie, poza ty m Roux zarabia stolarką, co pozwala naszej czwórce utrzy mać się na powierzchni. Są tu wszy scy moi przy jaciele z Montmartre’u: Alice i Nico, madame Luzeron, Laurent z kafejki, malarze Jean-Louis i Paupaul. Nawet matkę mam blisko, tę matkę, którą przez całe lata uważałam za utraconą... Czego jeszcze mogłaby m chcieć? To się zaczęło tamtego dnia w kambuzie. Właśnie przy gotowy wałam trufle. W takim upale ty lko trufle są niezawodne, wszy stkie inne wy roby łatwo można uszkodzić – albo przy studzeniu, albo na skutek wszechobecnego żaru. Hartuj kuwerturę na blacie; podgrzewaj ostrożnie na pły tce kuchennej; dodaj przy prawy : wanilię i kardamon. Zaczekaj na właściwy moment, przeobrażając zwy kły produkt w mały domowy cud. Czego jeszcze mogłaby m chcieć? No cóż, może przewiewu. Leciuteńki wietrzy k, nie więcej niż pocałunek w kark, tam, gdzie moje włosy, upięte w by le jaki kok, zdąży ły już przesiąknąć letnim potem... Leciuteńki podmuch. Że co? A co by to komu szkodziło? I w ten oto sposób przy wołałam wiatr... ty lko taki leciutki. Ciepły, psotny zefirek, który płoszy koty i przegania chmury. V’là l’bon​ vent, v’là l’joli vent V’là l’bon vent, ma mie m’appelle... Naprawdę nic wielkiego; lekki podmuch, wy tworny niczy m uśmiech w powietrzu, niosący z sobą daleką woń py łku kwiatowego, korzeni i piernika. Ja ty lko chciałam sczesać chmury z letniego nieba, sprowadzić zapach inny ch miejsc do mojego kąta na ziemi. V’là l’bon​ vent, v’là l’joli vent... Na cały m lewy m brzegu Sekwany papierki po słody czach fruwały jak moty le, psotny wiatr szarpał spódnicę kobiety przechodzącej przez Pont des Art, muzułmanki z twarzą osłoniętą nikabem – tak wiele się ich ostatnio spoty ka. Spod długiej czarnej zasłony mignęło mi coś kolorowego i przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę, jak rozpalone powietrze drga, a cienie uginający ch się od wiatru drzew bazgrzą zwariowane, abstrakcy jne wzory na okry tej py łem wodzie. V’là l’bon​ vent, v’là l’joli vent... Kobieta zerknęła na mnie z mostu. Nie widziałam jej twarzy, ty lko oczy nad nikabem, podkreślone czarną kreską. Obserwowała mnie i przez chwilę zastanawiałam się, czy czasem jej

nie znam. Pomachałam jej ręką. Dzieliła nas Sekwana i zapach czekolady, bijący z otwartego okienka kambuza. Wypróbuj​ mnie. Posmakuj. Już my ślałam, że też chce mi pomachać, ale nagle na czarne oczy opadły powieki i kobieta się odwróciła. A potem zniknęła za mostem – kobieta bez twarzy, ubrana na czarno, w wietrze ramadanu. * Postać z książki tej samej autorki pt. Rubinowe czółenka (wszy stkie przy pisy tłumaczki).

Rozdział​ trzeci

Piątek, 13 sierpnia Nieczęsto otrzy muje się list od zmarłej osoby. List z Lansquenet-sous-Tannes, właściwie list w liście, wrzucony do naszej skry tki pocztowej (oczy wiście na łodzie poczty się nie dostarcza) i odebrany przez Roux przy okazji codziennego spaceru po chleb. – To ty lko list – powiedział, wzruszając ramionami. – Nie musi zaraz czegoś znaczy ć. Ale ten wiatr dął już przez cały dzień i całą noc, a my nigdy nie ufaliśmy wiatrowi. Pory wisty i zmienny, siekł spokojną Sekwanę drobny mi przecinkami zmarszczek. Rosette, nie mogąc usiedzieć na miejscu, ćwiczy ła skoki na nabrzeżu i bawiła się z Bamem nad wodą. Bam to niewidzialny przy jaciel Rosette... chociaż nie zawsze jest niewidzialny. W każdy m razie nie dla nas. Nawet klienci czasem go widują, kiedy w takie dni jak ten obserwuje ich z mostu albo zwiesza się na ogonie z drzewa. Oczy wiście Rosette widzi go cały czas, no, ale ona jest inna. – To ty lko list – powtórzy ł Roux. – Otwórz go i zobacz. Akurat obtaczałam ostatnie trufle przed ułożeniem ich w pudełkach. I tak dość trudno jest zachować właściwą temperaturę czekolady, ale na łodzi, w tej ciasnej przestrzeni, najlepiej trzy mać się tego, co najprostsze. Trufle łatwo przy gotować, a proszek kakaowy, w który m je obtaczam, nie dopuszcza do zszarzenia czekolady. Układam je pod blatem – obok tac ze stary mi zardzewiały mi narzędziami, jak klucze francuskie, śrubokręty, nakrętki i śruby – są tak realisty czne, że niemal jak prawdziwe, a nie zrobione z czekolady. – Już osiem lat minęło, odkąd wy jechały śmy stamtąd – zauważy łam, tocząc truflę w zagłębieniu dłoni. – Zresztą, od kogo ten list? Nie rozpoznaję charakteru pisma. Roux otworzy ł kopertę. On zawsze robi to, co najprostsze. I zawsze od razu; nie zwy kł wdawać się w żadne spekulacje. – Od Luca​ Clairmonta. – Mały Luc? – Przy pomniał mi się niezdarny nastolatek, którego paraliżowało jąkanie. Zaraz jednak uświadomiłam sobie, że teraz Luc musi już by ć mężczy zną. Roux rozłoży ł list i zaczął czy tać:

Droga Vianne i Anouk! Minęło sporo czasu, ale mam nadzieję, że ten list do Was dotrze. Jak wiecie, kiedy moja Babcia umarła, zostawiła mi cały majątek, włącznie z domem, pieniędzmi i kopertą, którą wolno mi było otworzyć dopiero po ukończeniu dwudziestu jeden lat, co nastąpiło w kwietniu. W środku znalazłem ten list. Jest zaadresowany do Was. Roux umilkł. Odwróciłam się i zobaczy łam, że wy ciąga do mnie kopertę – zwy kłą, białą, lekko pogniecioną, naznaczoną upły wem czasu i doty kiem ży wy ch dłoni na martwej kartce. Moje nazwisko by ło tam wy pisane niebieskoczarny m atramentem władczą, zreumaty zowaną, obolałą ręką Armande... – Armande​ – szepnęłam. Moja droga dawna przy jaciółka. Jak to dziwnie, jak smutno usły szeć teraz twój głos. Otworzy ć tę kopertę, złamać pieczęć, z czasem coraz bardziej kruchą... kopertę, którą musiałaś polizać, tak jak oblizy wałaś ły żeczkę po posłodzeniu czekolady w filiżance, radośnie, łakomie jak dziecko. Zawsze widziałaś znacznie dalej niż ja... i zmuszałaś mnie do patrzenia, czy mi się to podobało czy nie. Nie wiem, czy jestem gotowa na to, co zawiera twój list, ale i tak go przeczy tam, mimo wszy stko. Droga Vianne. Jakby m sły szała jej głos. Melody jny i suchy jak proszek kakaowy. Pamiętam, jak w Lansquenet założyli pierwszy telefon. Jejku, ale był szum! Każdy chciał go wypróbować. Biskup, który miał w domu aparat, nie widział świata zza góry prezentów i łapówek. No cóż, jeśli uznali telefon za cud, to wyobraź sobie, co pomyślą o tym, że przemawiam do Ciebie zza grobu! Aha, gdyby Cię to interesowało: owszem, w raju jest czekolada. Powiedz proboszczowi, że wiesz to ode mnie. Zobaczymy, czy nauczył się znać na żartach. Usiadłam​ na stołku w kambuzie. – Wszy stko​ w porządku? – zaniepokoił się Roux. Przy taknęłam​ i czy tałam dalej. Osiem lat. Wiele się może zdarzyć, nie? Dziewczynki zaczynają dorastać. Zmieniają się pory roku. Ludzie się przeprowadzają. Mój własny wnuk ma dwadzieścia jeden lat! Dobry wiek, z tego, co pamiętam. A Ty, Vianne, czy też się już wyniosłaś? Myślę, że tak, nie dojrzałaś jeszcze do pozostania na stałe. Co nie znaczy, że tego kiedyś tam nie zrobisz... Zamknij kota w domu, to wciąż będzie chciał wyjść. Trzymaj go na dworze, a będzie miauczał, żeby go wpuścić. Z ludźmi jest nie inaczej, odkryjesz to, jeśli kiedyś tu wrócisz. Ale po co, zapytasz. No cóż, nie twierdzę, że znam przyszłość. Przynajmniej nie dokładnie. Kiedyś jednak pchnęłaś Lansquenet na dobrą drogę, chociaż wtedy nie każdy widział to w ten sposób. A jednak czasy się zmieniają, wszyscy o tym wiemy. Jedno jest pewne: prędzej czy później Lansquenet będzie Cię znów potrzebować. Nie mogę jednak liczyć, że nasz uparty proboszcz w porę Cię zawiadomi, więc wyświadcz mi ostatnią

grzeczność: przyjedź do Lansquenet. Zabierz ze sobą dzieci i Roux, jeśli nadal z nim jesteś. Złóż kwiaty na grobie starszej pani. Tylko nie z kwiaciarni Narcisse’a, to mają być porządne, polne kwiaty. Powiedz „cześć” mojemu wnukowi. I wypij filiżankę czekolady. A, i jeszcze jedno, Vianne. Przy moim domu rosła brzoskwinia. Jeśli przyjedziesz latem, owoce powinny być dojrzałe do zbioru. Daj trochę dzieciom. Nie cierpię, kiedy wyżerają je ptaki. I pamiętaj: wszystko wraca. Rzeka w końcu wszystko oddaje. Z całą miłością, jak zawsze Armande Patrzy łam na ten list przez dłuższy czas, wsłuchując się w echa jej głosu. Tak często sły szałam go w snach! Bala
Zdejmuj spodnie, zrobię ci minetkę!
Apka randkowa dla mężatek
Mój dom - mój lodzik!

Report Page