Pieprząc arabskiego szejka

Pieprząc arabskiego szejka




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Pieprząc arabskiego szejka


446 Pages • 100,292 Words • PDF • 1.9 MB

Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Dariusz Kocurek Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2016 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-35 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016 tekst © Przemysław Piotrowski
ISBN 978-83-7835-532-8
Ukochanej żonie Kasi. Dziękuję, że jesteś…
PROLOG
Akurat dziś, gdy temperatura w mieście dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, jemu musiała wysiąść klimatyzacja. A do tego stał w paskudnym popołudniowym korku na wylotówce do jego wymarzonego domu w Hampton Bays, bo doszło do jakiegoś karambolu, w którym wzięło udział aż sześć samochodów. Przynajmniej tak mówili w radiu i choć on doskonale zdawał sobie sprawę, że mediom nie można ufać, to akurat tym razem mógł zawierzyć miłemu, choć stanowczemu głosikowi latynoskiej dziennikarki, Jenny Hodge, której audycji lubił słuchać od zawsze. John Pilar był przyzwyczajony do stania w korkach, bo nowojorska metropolia nigdy nie potrafiła sobie z nimi poradzić raz a dobrze. Dlatego trwający kilka godzin powrót do domu nie był dla niego czymś wyjątkowym. Tym bardziej że przez ostatnie trzy lata musiał na sukces harować jak wół. Czasem nawet nie opłacało mu się wracać do domu i zostawał w jednym ze swoich klubów fitness na noc, co jego żonę Lisę doprowadzało do szału. Kochał ją bardzo, podobnie jak trójkę swoich dzieci. Dwunastoletni Tim był pasjonatem lotnictwa, dziewięcioletnia Natalia kochała prace w ogródku, a czteroletnia Laura potrafiła już śpiewać jak mała gwiazda estrady. Po prostu cudowne dzieciaki, uwielbiał z nimi przebywać i czuł, że jego ciągła nieobecność jest dla nich uciążliwa. Przez lata tłumaczył
sobie, że wszystko to robi z myślą o żonie i dzieciach. To dla nich zasuwał w pocie czoła w Afganistanie, Iraku czy Syrii, gdzie przeszedł prawdziwe piekło. To dla nich tyrał wśród niewidzialnego i czającego się za każdym rogiem wroga. Dla nich wreszcie został odznaczony Srebrną Gwiazdą i Purpurowym Sercem, gdy po jednej z akcji dostał się do talibskiej niewoli. Poddawany brutalnym torturom, nie ugiął się jednak przed żądaniami wroga i w końcu doczekał się kolegów z SEALs’ów, którzy wyratowali go z opresji. Kochał swój kraj, był patriotą. Rodzinę stawiał jednak zawsze na pierwszym miejscu. Dlatego zrezygnował. Za żonę i dzieci był w stanie oddać życie i gdyby sam diabeł zechciał mu ich odebrać, on ruszyłby za nim do czeluści jego królestwa, aby dopaść rogatego skurwysyna i wyrwać z jego szkaradnych szponów swoich najbliższych. Od czterech lat nie latał już na misje. Gdy urodziła się Laura, żona postawiła mu ultimatum: albo zostaje w kraju, albo niech jedzie i już nie wraca. Do tej pory nie był pewny, czy mogłaby go opuścić, bo choć wiedział, że każdy jego wyjazd był dla niej prawdziwą gehenną, to nigdy nie zwątpił w jej miłość. Zdecydował zostać. Przekalkulował, że z małą pomocą banku za zarobione na wojaczce pieniądze jest w stanie otworzyć dwie siłownie. Jedną postawił w Ridgewood, a drugą w Brighton Beach. Trafił świetnie i już po dwóch latach dołożył jedną na Greenpoincie i kolejną, swoją perełkę, na manhattańskim SoHo. Dzięki temu w końcu mógł się wyprowadzić z centrum i wyjechać na przedmieścia, wybierając ostatecznie niewielką posiadłość w Hampton Bays. No i spełnić niedoścignione przez lata marzenie – sprawić sobie wymarzonego Forda Mustanga Shelby GT 500. Co prawda zawsze śnił o klasyku
z 1967 roku, ale na ten model jeszcze nie było go stać. Kupił sobie zatem egzemplarz prosto z salonu, rocznik 2016. Drapieżny, lśniący w piekielnym słońcu jak czarny diament, wyglądał magicznie. Zawsze czuł się w nim bosko. Do dziś… Nie pamiętał takiego upału, od kiedy zamieszkał w Nowym Jorku, przed dwudziestu laty. Prawie czterdzieści kresek w tej betonowej dżungli było dla przeciętnego mieszkańca męką niemal nie do zniesienia. Potrafił przetrwać podobne, a nawet wyższe temperatury podczas misji, i to w pełnym umundurowaniu, ale na pustyni powietrze nie było tak wilgotne. Na Manhattanie czy Brooklynie po prostu nie dawało się oddychać. Burmistrz zdecydował nawet, aby specjalne grupy rozwoziły po ulicach darmową wodę, bo ludzie najzwyczajniej w świecie mdleli z przegrzania i odwodnienia organizmu. On, jak na złość, nie zaopatrzył się w kolejną butelkę przed wjazdem na ekspresówkę i teraz usychał w swoim pięknym, wypolerowanym czarnym mustangu, który chłonął promienie prawie jak bateria słoneczna. W środku pojazdu było już prawie siedemdziesiąt stopni, jego ciemnoszara koszula od Hugo Bossa, mokra od potu, lepiła się do ciała, potęgując dyskomfort. John potrafił opanować swoje emocje niemal w każdej sytuacji, ale tym razem nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył wewnętrzną częścią dłoni w górę kierownicy, rzucając przy okazji siarczyste „kurwa mać”. Poczuł pieczenie w zaschniętym gardle. Wiedział, że jego organizm powoli zaczyna się odwadniać. Musiał się czegoś napić i gdy otworzył drzwi pojazdu, aby spróbować szczęścia i zapytać któregoś ze współtowarzyszy niedoli, czy może ma odstąpić butelkę wody bądź jakiego-
kolwiek napoju, stojący przed nim stary grafitowy cadillac ruszył z miejsca i powoli zaczął przyspieszać. John przekręcił kluczyk i delikatnie wcisnął pedał gazu. Głęboki pomruk prawie sześciolitrowego silnika o mocy 662 koni mechanicznych znów zabrzmiał pięknie, ale nie dane mu było się rozkręcić, bo za kilkanaście sekund wszystkie pojazdy raz jeszcze stanęły w bezruchu. Jenny Hodge ponownie zakomunikowała, że korek ma prawie siedem kilometrów i policja mimo szczerych chęci nie będzie w stanie doprowadzić drogi do pełnej przepustowości szybciej niż za kilka godzin. Dlatego John, nie chcąc się dłużej denerwować, pewnym ruchem otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się przy starym cadillacu. W środku siedział obfitych rozmiarów Meksykanin, którego niemal całe ramiona pokryte były tatuażami. Widząc pukającego w szybę gościa, delikatnie ją uchylił. – Coś nie tak? – zapytał, rzucając w kierunku Johna pewne siebie spojrzenie. – Wszystko gra, kolego. Siadła mi klima, a do tego nie kupiłem nic do picia i cholernie mnie suszy. Pomożesz, człowieku? Gruby Meksykanin raz jeszcze zerknął spode łba na Pilara i lekko kiwnąwszy głową, sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął półtoralitrową butelkę Aquafiny. – Pięć dolców – rzucił krótko, nieco bardziej uchylając szybę. John, nieco zaskoczony obcesowością rozmówcy, wyjął portfel i wyciągnął dziesięć, bo tyle akurat miał w najmniejszym nominale. – Wezmę dwie – powiedział i wyciągnął banknot w kierunku Meksykanina, który szybkim ruchem chwycił papier
i od razu przekazał butelkę z wodą. – Nie mam więcej, reszty też. Na zdrowie, chłopie – odpowiedział i sekundę później szyba jego cadillaca się domknęła. – Dzięki – lekko ironicznie odpowiedział już do siebie John. Mimo że Meksykanin nie należał do najbardziej otwartych, Pilar i tak był zadowolony, że udało mu się zdobyć to, czego pragnął. Odkręcił zakrętkę i pociągnął kilka mocnych łyków, jeszcze zanim skierował się do własnego pojazdu. Gdy ponownie usiadł za kierownicą, niechętnie spojrzał w końcu na przymocowany koło radia telefon. Czekała go rozmowa, której od kilkudziesięciu minut za wszelką cenę starał się uniknąć. Dziś już raz pokłócił się z żoną, przed wyjściem do pracy. Sprzeczkę widział nawet sąsiad, Pat Hutchinson – stary, zgrzybiały i cholernie wścibski szef sieci brooklyńskich deli, którego John po prostu nie lubił. Niestety, po tym, co powiedziała w radiu Jenny Hodge, nie miał wyjścia i musiał w końcu zadzwonić do żony. Wiedział, że nie zdąży do domu na urodziny Laury, a Lisa znów mu nie odpuści. Czy zrozumie, że tym razem był wypadek, a on wpakował się w kilkukilometrowy korek? Wątpił w to. Ostatnio znów miał więcej pracy i bywał gościem we własnym domu, co nie najlepiej wpływało na ich relacje. Dziś przed wyjściem obiecał jednak, że na pewno dotrze na szóstą. Niepotrzebnie, bo teraz już był pewny, że nie wróci wcześniej niż po ósmej, może nawet po dziewiątej. Sięgnął po telefon i kliknął szybkie wybieranie. Na ekranie pojawił się napis „Tulczynka”. Lubił tę ksywkę żony. Przylepił ją, gdy się poznali, bo Lisa zawsze i wszędzie
uwielbiała się wtulać w jego umięśnione ramiona. A najbardziej, gdy wracał po misji cały i zdrowy. Przetarł chusteczką czoło i szyję, czekając, aż żona odbierze telefon i gdy w końcu usłyszał krótkie: „Hej, skarbie”, przez moment pomyślał, że może tym razem Lisa przyjmie jego tłumaczenia. – Wszystko w porządku? – zapytał, jakby chciał maksymalnie oddalić wyznanie gorzkiej prawdy. – Tak. Wracasz już? – Tak, ale stoję w korku, skarbie. Najpewniej trochę się spóźnię. – W jakim korku? Nawet nie mów, że w tym, o którym myślę… – Ton głosu Lisy zmienił się błyskawicznie. – Tak, kochanie. Pech chciał, że… – Wiesz, że nie spóźnisz się kwadrans czy pół godziny. – Żona nie dała Johnowi dokończyć. – Słyszałam w radiu. No, cholera, John! Z tobą tak zawsze. – Skarbie, zrobię co w mojej mocy, aby przyjechać jak najszybciej. Wiesz, że bardzo mi na tym zależy. – Ech, zawsze to samo, John, zawsze to samo. Chwilę poczekam z tortem, ale wiesz, że dzieciaki jutro idą do szkoły… – Wiem, przepraszam. Zadzwonię, jak tylko wyjadę z tego pieprzonego korka. Kocham cię, Lisa. – Pośpiesz się, John. Miły i dźwięczny głos żony tym razem zabrzmiał tak, że John od razu poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Przygaszony, zawiedziony, jakby apatyczny. Lisa nie wierzyła, że jej mąż wróci i razem z dziećmi zdmuchną świeczki, że spędzą wspólnie urodziny najmłodszej córeczki i wszyscy będą się cieszyć rodzinnym spotkaniem. Wiedziała, podobnie jak on, że Laura będzie pytać, dlaczego nie ma
taty. John ponownie uderzył dłońmi w kierownicę i zacisnął na niej palce tak, że aż zbielały mu kłykcie. Kilka chwil później był już spokojny. Uznał, że nie ma sensu denerwować się na rzeczy, na które człowiek nie ma żadnego wpływu. Tego go uczono przez lata – trzymać nerwy na wodzy. Nawet w najbardziej stresujących i rozpaczliwych sytuacjach, z których wydawałoby się, że nie ma wyjścia. Opanowanie emocji to była podstawa, aby w jednym kawałku wrócić z misji. A to przecież tylko głupi korek. Kurwa, korek, przez który znów zawiedzie żonę i dzieci… John ponownie chwycił chusteczkę i przetarł nią spoconą twarz. Miał głęboko osadzone, ciemnobrązowe oczy, długi, nieco przekrzywiony nos i wydatną szczękę z dołeczkiem na brodzie, który zawsze był w stanie nieco ujarzmić surowe, żołnierskie oblicze. Jego aparycja i konkretna postura zawsze powodowały, że ludzie mieli do niego więcej szacunku, więc aby odrobinę ocieplić swój wizerunek, John cztery lata temu zapuścił włosy. Wcześniej, gdy jeździł na misje, codziennie golił głowę. To był jego rytuał, który powtarzał z najwyższym namaszczeniem. Gdy na stałe wrócił do rodziny, zdecydował się na krótką, ale klasyczną męską fryzurę z włosami zaczesanymi do przodu. Traktował to jako ostateczną przemianę. Nie był już żołnierzem. Został statecznym ojcem rodziny. Dojrzałym, rozważnym i opanowanym. A przynajmniej robił, co w jego mocy, aby takim być. Wielobarwny wąż setek pojazdów znów ruszył, więc czarny mustang również włączył się do ruchu. Przez kolejne prawie trzy godziny John musiał stawać jeszcze kilkanaście razy. Słuchał wiadomości, potem listy przebojów, wywiadu z gwiazdorem New York Giants, znów wia-
domości, muzyki. I tak w kółko, aż minął miejsce, w którym doszło do karambolu. W tej chwili służby wszystko już niemal idealnie wysprzątały i jedynymi śladami po wypadku były czarne, długie ślady hamowania, migające znaki ostrzegawcze oraz kilka wozów policyjnych i krzątający się po okolicy gliniarze oraz pracownicy pomocy drogowej. Straż pożarna i karetki zapewne już dawno wróciły do swoich siedzib, rozbite pojazdy zostały zabrane na parkingi, a ranni uczestnicy karambolu znajdowali się pod opieką lekarzy. Gdy tylko minął ostatni radiowóz, John wcisnął pedał gazu trochę mocniej. Z kierującej na lotnisko Johna Fitzgeralda Kennedy’ego sześćset siedemdziesiątki ósemki zjechał na autostradę numer dwadzieścia siedem, prowadzącą wprost do Hampton Bays. Zegar wskazywał godzinę siódmą dziesięć, więc przy dobrym wietrze mógłby dotrzeć do celu przed dziewiątą. Jeśli dociśnie, może skróci ten czas o dwa kwadranse. Dwie i pół godziny spóźnienia to wśród mieszkańców obrzeży Nowego Jorku niemal normalka, ale nie dla jego ukochanej Laury. Wiedział, że ona tego nie zrozumie, ale miał nadzieję, że choć godzinkę spędzi z żoną i dziećmi, zanim Lisa wszystkie zagoni do łóżek. Piekielny upał odrobinę zelżał. Na dworze temperatura wynosiła już jedynie trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. John spojrzał we wsteczne lusterko, w którym leniwie do snu układało się żarzące się na pomarańczowo słońce. Poprawił środkowym palcem czarne oprawki ulubionych oakleyów i mocniej wcisnął pedał gazu. Potężny silnik wydał groźny pomruk, a John poczuł, jak siła odśrodkowa wpycha go w skórzany fotel. Wykręcił numer do Lisy. Poczekał kilkanaście sygnałów,
ale żona nie odbierała. Była na niego aż tak zła? Ech, może po prostu bawiła się z dziećmi, świętując urodziny najmłodszego członka rodziny, i nie słyszała sygnału? Oby to drugie. Wcisnął gaz do dechy i wyobraził sobie twarz uśmiechniętej Laury, gdy wręczy jej ogromnego pluszowego misia, którego wiózł na tylnym siedzeniu. *** – Pośpiesz się, John. – Lisa wcisnęła na swoim smartfonie guzik mający na celu rozłączenie rozmowy i chwyciła się za głowę. Przetarła dłonią czoło. Nawet nie była już na niego zła. Dziś rano czuła, że przesadziła, wypominając mu, że jest szefem czterech siłowni, a nie może sobie wziąć wolnego nawet w dzień, gdy jego najmłodsza córka ma urodziny. Chciała go przeprosić, ale on znów musiał wszystko zepsuć. Kochała go bardzo, ale nie potrafiła zmienić. Mimo że w końcu po latach udało jej się namówić Johna do przejścia do cywila, to miała wrażenie, że cząstka jego duszy wciąż jest gdzieś poza jej zasięgiem. Potrafił być wspaniałym mężem i jeszcze lepszym ojcem, ale czasami swoimi przyzwyczajeniami i swoistą niezależnością doprowadzał ją do rozpaczy. Prawie wszystkie koleżanki zazdrościły jej takiego męskiego, silnego i przystojnego faceta. Wiedziały poniekąd, czym się kiedyś zajmował i co poświęcił dla żony. Widziały w nim odpowiedzialnego i opiekuńczego ojca rodziny, a zarazem drapieżnego i nieokiełznanego żołnierza, który w łóżku musi wyprawiać cuda. Nie zdawały sobie jednak sprawy, że w codziennym życiu potrafi być partnerem złożonym, jeśli nie cholernie trud-
nym. Bo o ile w sprawach poważnych zawsze można było na niego liczyć, o tyle w drobnych rzeczach i obowiązkach, z których składa się codzienne życie, bywał nie do zniesienia. Dziś znów pokazał, że nie można na nim polegać. Obiecał, że załatwi sprawy w mieście tak, aby najpóźniej o szóstej pojawić się w domu. O tej godzinie Lisa obiecała Laurze tort i prezenty, a najmłodsza córka od samego rana nie myślała o niczym innym. – Kiedy wróci tata? – Mała Laura jakby domyśliła się, co zaprząta głowę mamy i chwyciła Lisę na zwiewną sukienkę w czerwono-pomarańczowo-żółte kwiaty. – Tatuś wróci później, kochanie. Na drodze był wypadek i stoi w korku. Obawiam się, że będziemy musieli zacząć bez niego. – Ale ja chcę zaczekać na tatę! – Tata będzie późno, córuś. Przyjedzie, jak już będziesz musiała iść do łóżka, więc… – Ale ja chcę czekać. No, mama, nooo… – Dziewczynka była już bliska płaczu, jej pyzate policzki i delikatny podbródek zaczęły się trząść jak dopiero co zastygła galaretka. – Umówmy się tak, Lauruś: poczekamy trochę i jeśli tata nie przyjedzie, to zaczniemy bez niego. A gdy do nas dołączy, pozwolę ci iść do łóżka godzinkę, a może nawet dwie później. – Lisa próbowała pertraktować z – jak ją czasem nazywała – swoją małą terrorystką. Podziałało, bo drobna blondyneczka, najwyraźniej usatysfakcjonowana faktem, że dziś będzie mogła zostać dłużej, wyciągnęła ręce do mamy. Lisa podniosła ją i przytuliła do piersi. – To co, układ stoi? – zapytała, aby się upewnić, czy
mała cwaniara nie szykuje kolejnego fortelu. – No dooobra – wymamrotała pod nosem, a mama znienacka zaatakowała ustami szyję córki i głośno wydmuchując powietrze, zaczęła robić ubóstwiane przez Laurę „pierdzioszki”, wywołując u niej niemożliwy do opanowania wybuch śmiechu. Po chwili szalonej zabawy Lisa postawiła córkę na podłodze i delikatnym klapsem w pupę zachęciła, aby dołączyła do starszej siostry, oglądającej bajki w salonie. Laura z uśmiechem na ustach popędziła przed siebie. Gdy tak przebierała drobniutkimi nóżkami, Lisie poprawił się humor. Na samą myśl o tej fantastycznej trójce zawsze robiło jej się cieplej na sercu. Tim, Natalia i Laura – trzy cuda, które kochała ponad wszystko na świecie. Zegarek na wyświetlaczu niewielkiego radia wskazywał godzinę szóstą czterdzieści sześć, więc postanowiła, że jeszcze ogarnie kuchnię. Uwielbiała piec ciasta i torty, ale zrobienie prawdziwego arcydzieła, które już w pełnej gotowości czekało w lodówce, wymagało sporego zaangażowania. A to oznaczało bałagan. Dosłownie wszędzie walały się brudne przyrządy, miski z resztkami surowego ciasta, ubabrana szpatułka i sztućce, rozsypana mąka czy skorupki po jajkach. Dlatego zajrzała jeszcze kontrolnie do salonu, w którym Laura z Natalią siedziały po turecku na podłodze i oglądały jakąś bajkę o pingwinach, po czym ponownie założyła swój kuchenny fartuszek. Przez kolejną godzinę krzątała się w kuchni, sprzątając po przygotowaniach do urodzin Laury. Zdecydowała, że dorobi jeszcze ulubioną sałatkę Johna z kurczakiem. W końcu nie było się o co wściekać, zwykły pech i tyle. Z każdą minutą złość na męża mijała. W sumie to przecież nie była jego wina, że na wylotówce zdarzył się wypadek.
Zaczęła mieć nawet wyrzuty sumienia, że jest aż taką egoistką. Przecież w radiu powiedzieli, że dwie osoby zmarły, a siedem w stanie ciężkim wylądowało w szpitalu. A ona musiała go znów zrugać. W pewnym momencie chwyciła nawet za telefon. Przeszło jej przez myśl, aby zadzwonić do Johna i powiedzieć mu, że go kocha. Tak po prostu. Męczyło ją to, że potraktowała go tak oschle. Gdy jednak włączyła swojego iPhone’a, a kolorowy ekran rozbłysnął, poczuła, że coś jest nie tak. Nie potrafiła tego jednoznacznie określić, ale intuicja kazała jej skierować się czym prędzej do salonu. Schowała telefon do kieszeni dżinsów, ale nawet nie zdając sobie z tego sprawy, chwyciła lewą ręką długi kuchenny nóż. Znów poczuła to nieprzyjemne mrowienie. Jakby miała szósty zmysł, który podpowiadał, że coś się w jej otoczeniu zmieniło. Gorzej, jakby nagle bezpieczeństwo jej i jej dzieci zostało zagrożone. – Laura, Natalia? Oglądacie bajkę? – zawołała, nieśmiało przekraczając próg kuchni. Zrobiła jeszcze kilka kroków korytarzem. – Gdzie jesteście, dziewczynki? Tim?! – Tym razem krzyknęła również w kierunku schodów prowadzących na górę. Nikt nie odpowiadał. Gdy weszła do salonu, jej niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Dziewczynek nie było, a na ekranie telewizora wciąż rządziły jakieś bajkowe pingwiny. Miała wrażenie, że głos był podkręcony. Wcześniej tego nie zauważyła, bo radio w kuchni grało dość głośno, a ona była zajęta sprzątaniem i szykowaniem sałatki dla Johna. Wzięła do ręki pilot i przyciszyła dźwięk. – Laura, Natalia, Timothy! Gdzie jesteście, dzieci? – Tym razem jej ton wyrażał już więcej. Lisa była wyraźnie po-
denerwowana. – Nie żartuję. Proszę natychmiast zejść! Wciąż cisza. Lisa gwałtownie ruszyła do pokoju obok, następnie do gabinetu Johna. Dziewczynek i Tima nie było. Wybiegła na podwórko, ale jedyne, co zobaczyła na przystrzyżonym trawniku, to równomiernie tryskający wodą spryskiwacz. Podmuch gorącego powietrza rozgrzał ją w środku jeszcze bardziej. Czuła, jak niepokój zamienia się strach. W jej głowie włączył się alarm, który wył coraz głośniej. Nie czekając ani chwili dłużej, ni
Ruda amatorka bierze masywnego fiuta
Sasha Grey w okularach
Świnka naprawdę smaczna

Report Page