Ochroniarz pierdoli ją w swojej kanciapie

Ochroniarz pierdoli ją w swojej kanciapie




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ochroniarz pierdoli ją w swojej kanciapie


WITAJ NA REDTUBE - CODZIENNIE NOWE DARMOWE SEX FILMY PORNO





Filmy
Zdjęcia







ochroniarz rucha 🔥 Polskie Filmy Porno Redtube Sex za Darmo online


Sex filmiki ochroniarz rucha Red Tube to najbardziej popularny w Polsce portal, na którym znajdziesz wiele darmowych filmów porno online jak ochroniarz rucha .


Informacje

Regulamin
Linki
Mapa tagów



Współpraca

Reklama
Polecamy
Blog


Copyright Red Tube © 2022 | Darmowe Sex Porno Filmy Erotyczne z Red Tube
Copyright Red Tube © 2022 | Darmowe Sex Porno Filmy Erotyczne z Red Tube
Jeśli nie ukończyłeś 18 roku życia lub nie życzysz sobie oglądania treści erotycznych to opuść tę stronę. Witryna korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką Prywatności. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies. Wchodząc dalej oświadczasz, iż jesteś osobą pełnoletnią i chcesz oglądać materiały erotyczne z własnej woli oraz zezwalasz na wykorzystywanie cookies zgodnie z Polityką Prywatności . Rozumiem Wychodzę



6. Mariusz Zielke - Dyktator

Home
6. Mariusz Zielke - Dyktator



Arturowi, za bezcenną pomoc Joannie, jak zawsze Od Autora „Dyktator” nie opowiada o jakimkolwiek istniejącym polityku. Wszystkie postaci i wydarzenia ...

Arturowi, za bezcenną pomoc

Joannie, jak zawsze

Od Autora „Dyktator” nie opowiada o jakimkolwiek istniejącym polityku. Wszystkie postaci i wydarzenia są wymyślone, ewentualna zbieżność przypadkowa. Przygotowując się do napisania powieści przeczytałem masę wywiadów, książek i biografii prawdziwych polityków, jednak starałem się wymyślić swojego, oryginalnego bohatera. To utwór o człowieku uwikłanym w politykę, o grze człowieka z władzą, wreszcie o wielkim ryzyku, jakie się wiąże z dążeniem do panowania nad ludźmi i kultem jednostki. „Dyktator” jest pierwszą częścią trylogii traktującej o polskiej transformacji.

Kulisy powstania powieści W 2017 r. jeden z wydawców sympatyzujący z prawicowymi mediami (i pieniędzmi skarbu państwa) zamówił u mnie powieść sensacyjną, która miała być wykorzystana w celach propagandowych do sławienia sukcesów polskiego rządu w walce z korupcją i przestępstwami gospodarczymi. Początkowo chciałem spełnić jego oczekiwania (w końcu taki mam zawód; wielu pisarzy realizuje zamówienia wydawców). Gdy jednak pooglądałem trochę telewizji publicznej i różnych debat, uznałem, że to nie jest temat na powieść sensacyjną (a tym bardziej propagandową) i tak powstał „Dyktator”, uczciwa powieść o człowieku uwikłanym w polskie realia. Wydawca był już przerażony samym jej tytułem. No bo cóż, takiej książki nie będzie promować ani telewizja, ani nie będą jej sponsorować państwowe koncerny. Zamówił przecież coś, co miało mu przynieść pieniądze oraz przychylność władzy. A tu, za przeproszeniem, dupa. Czmychnął jak kot nadepnięty na ogon i drży pewnie tak do teraz, czy go ujawnię i czy zostanie odcięty od źródełek. Spokojnie, tacy jak pan zawsze lądują na cztery łapy.

„Z władzą nie można flirtować, trzeba ją poślubić.” André Malraux „Czymże jest małpa dla człowieka? Pośmiewiskiem i sromem bolesnym. I tymże powinien być człowiek dla nadczłowieka: pośmiewiskiem i wstydem bolesnym.” Friedrich Nietzsche, „Tako rzecze Zaratustra”

Rozdział 1 „Władzo! Światłości mego życia. Płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo…” To moja ulubiona powieść, choć niespecjalnie wierzę, że Vladimir napisał ją z inspiracji czy też urzeczony osobowością Władzy, jak twierdzą usłużni zausznicy. Sądzę nawet, że miał na myśli kobietę, nie kota. Zapytać nie mogę, bo Vladimir nie żyje, zmarł zanim zdążyłem mu osobiście podziękować, uścisnąć dłoń i pogratulować książki. Sama Władza, szczerze mówiąc, ma to wszystko gdzieś, choć wyraźnie lubi, gdy czytam na głos, deklamuję jej imię i kolejne poetyckie frazy z prologu. Ale ona w ogóle lubi głośne czytanie, im dłużej, tym lepiej. Kładzie się wtedy na nocnym stoliku przy łóżku, wyciągnięta, rozluźniona, tuż przy moich ustach i… mruczy. Ja szepczę niespiesznie, powolnym, głębokim tonem, ona odpowiada cicho, leniwie, dostojnie… „Wła–dza. Czubek języka schodzący w dwóch stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na dwa trącić o zęby. Wła. Dza.” Czy jest lepszy dowód na miłość, nawet jeśli zdaniem Mirki, jest to miłość perwersyjna? Władza, jak się pewnie domyślacie, to mój kot, a raczej kotka, dziewczyna, piętnastoletnia dzika lolitka, nieco chłodna w uczuciach błękitno–szara brytyjka o oczach zielonych jak morska toń i sierści aksamitnej w dotyku niczym jedwabny szal. Dostałem ją w prezencie od córki mojego brata w rocznicę śmierci Marcela, jej da(u)chowego poprzednika. Początkowo na imię miała Liwia, ale dawno temu, jeszcze zanim przejąłem rządy ostatecznie i bezapelacyjnie, sztab wyborczy postanowił arogancko zakpić z krytyków, którzy z kolei drwili ze mnie i z niej, wołając: „Prezes ma tylko jedną miłość: kota”. „Miłością Prezesa jest Władza” – odpowiedzieliśmy im internetowym memem, który pozornie miał mnie krytykować, lekceważyć i ośmieszać, a zamiast tego przyniósł dwuprocentowy wzrost poparcia. Ludzie lubią koty i dystans do siebie, także jeśli jest nieprawdziwy i wydumany. Tak Liwia stała się Władzą, moją miłością, a ja przekonałem się do Internetu, choć jak wiecie, nienawidzę nowości, szczególnie tych zachodnich, bo zachód to zło, samo zło. Jednocześnie jednak musiałem przyznać (jestem sprawiedliwy w sądach, w końcu ja to też sprawiedliwość): nie ma lepszego narzędzia do manipulowania ludźmi. Mirka, tak naprawdę Mirosława (jakże ja nienawidzę zdrobnień), jest z kolei asystentką, najbliższą współpracownicą, strażniczką, doradczynią, powiernicą,

kapciową, wierną jeszcze dłużej. Ufam jej bezgranicznie, choć jest córką byłej asystentki samego Bieruta (i nieznanego ojca, co w tym wypadku wydawać się może jeszcze bardziej podejrzane). Ma lat pięćdziesiąt pięć, wzrost metr pięćdziesiąt pięć, waży też pięćdziesiąt pięć. Kilogramów – sama skromnie gubi pierwsze sylaby i uwodzicielsko szepcze: – Gramów. Śmieje się, że jest dziewczyną na piątkę i mimo postępującego wieku wciąż się w tej piątce utrzymuje. W istocie jest chodzącą doskonałością, zna języki, zasady savoir–vivre, dzięki plotkarskim pisemkom lepiej orientuje się w rodzinach królewskich niż większość moich ministrów, z tym od zagranicy na czele. Nosi duże okulary, modne w latach siedemdziesiątych, które upodabniają ją do ówczesnych bogiń i przywołują wspomnienia z młodości, przez co każdy mój rówieśnik popada w coś na kształt rozrzewnienia. Zawsze sumienna, świetnie zorganizowana, układa mi dnie, tygodnie, miesiące. Na lata potrafi zapamiętać terminarz i dostosować go do potrzeb, w każdej chwili i miejscu, z kalendarzem, który ma zapisany w głowie i może się go codziennie uczy na pamięć, jak ja chłonę vladimirową „Władzę”. Mirka ponadto ma tę jedną, rzadką, a może wręcz niepowtarzalną, niezwykłą cechę, której nie da się nauczyć – intuicję. Dosłownie czyta w moich myślach. Przewiduje moje przyszłe słowa, decyzje, gesty. Wie, z kim chcę się spotkać, a kogo unikam. Wyczuwa, gdy mam refleksyjny nastrój, a kiedy pragnę wybuchnąć, bo przecież wybuchnąć czasem trzeba, odreagować, wyrzucić z siebie to całe nagromadzone, zakumulowane zło, przelane na nas przez ludzi podłych i brzydkich. Trzeba czasem pokazać siebie, takim, jakim się jest naprawdę! Sam jestem brzydki, sam jestem zły. Tak wołają i mają rację, ale moje zło jest kumulacją wszystkich zeł, zła, które rodzi się w ludziach za dnia, by w nocy jeszcze się podsycić, naładować i wybuchnąć rankiem lub kolejnym wieczorem, jak to bywa. Gdy kiedyś postraszyłem przyszłego premiera bronią i opowiedziałem Mirce, że miałem ochotę nacisnąć spust choć raz (zawsze pierwszą komorę trzymam pustą, bez pocisku), a może zamierzałem nacisnąć dwa razy, odparła: – Mógł prezes i trzy. Wyjęłam tego dnia naboje. Tak na wszelki wypadek. „Podobno to twój brat groził premierowi bronią, nie ty” – odzywa się w mojej głowie głos Waldemara. Siedzimy razem w niewielkim, skromnie urządzonym gabinecie w Zamku. Nie ma w nim obrazów, rzeźb, starych waz, mieczy i halabard, tarcz, zbroi czy innych drogich pamiątek. Tylko moje biurko (bez komputera), na nim jedynie notes, zegar i kalendarz; z tyłu, pod ścianą dwa regały z książkami, encyklopediami i słownikami (tak naprawdę dla pozorów, bo książki, które czytam, trzymam w sypialni), kanapa i fotele dla gości.

On i ja. Ale mówię tylko ja, on milczy na razie. Ja peroruję o czymś innym, ale jednocześnie myślę na kilku ścieżkach, jak nowoczesny rejestrator dźwięku. Tu opowieść o miłości do Władzy, tam duma z osiągnięć, jeszcze gdzie indziej odległe, trudne do odrzucenia, mimo najszczerszych chęci, wspomnienie Joanny, a na następnym kanale tylko szumy. Waldemar ma wypełnić właśnie tę ostatnią ścieżkę. Jest od wytłumienia zakłóceń i wymyślenia czegoś nowego, kolejnej pokrętnej narracji, która uśmierzy społeczne niezadowolenie i przyniesie nam następne zwycięstwo, jeszcze jedno do kolekcji nieustających wygranych, bo zwyciężać się w końcu nauczyliśmy; osiągnęliśmy w tej kwestii swoiste mistrzostwo. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy – mam ochotę zakrzyknąć za towarzyszem Wiesławem. Jednocześnie wiem, jak potrzebna jest jego praca, inwencja i pomysłowość, jak ważne zaangażowanie i serce, bo człowiek przyzwyczajony do wygrywania traci czujność i może coś zlekceważyć, a ja nie chcę niczego zaniedbać, chcę znów wygrać, uczciwie, cieszyć się radością tłumów, a nie korzystać z innych… metod. Macham ręką trochę zły, trochę rozczulony, jak zawsze na wspomnienie Grzegorza. Mylono nas od dziecka, choć mój brat, zwany przez złośliwych Gregorym (tak, oni też wiedzą, jak nienawidzę zdrobnień i udziwnień), a przez przyjaciół Gregoresku (taki nasz żart, o którym opowiem później), nie był do mnie wcale podobny. Był światłem, podczas gdy ja jestem cieniem, był nadzieją, gdy ja pozostaję wyrzutem, był radością, kiedy ja jestem smutkiem, był słodką rozkoszą, a ja smakuję gorzko, z goryczką, która zostaje w pamięci na długo, może nawet na zawsze. – Fizyczne podobieństwo jest w gruncie rzeczy mało istotne, powierzchowne i ulotne. To jak z Murzynami, Hindusami czy Azjatami. Wszyscy wydają się być tacy sami, a przecież wystarczy odrobinę dłużej z nimi przebywać, przyjrzeć się, zrozumieć, a nie będziemy mieli żadnego kłopotu z rozpoznaniem – tłumaczyłem mu już wcześniej. – Dokładnie tak było z moim bratem Grzegorzem i ze mną. Pozornie tacy sami dla bywalców i przechodniów, niemal jak bliźniacy, którymi przecież nie byliśmy. Zupełnie inni dla bardziej wnikliwych, uważniejszych obserwatorów. Premier nie należał do zbyt spostrzegawczych. Prawdę mówiąc to był zwykły głupiec, chłopiec na posyłki, pętak i leń, który nic nie osiągnął, a zamiast zająć się żoną oraz dzieckiem chodził po balangach i grał w gałę. Uważał nas za jedno i to samo zło. Nie rozróżniał. Nie potrafił zrozumieć, że to ja jestem jego prawdziwym koszmarem. Dopiero po śmierci Grzegorza zmienił front. Z tą samą determinacją, z jaką go niszczył, zaczął mojego brata gloryfikować, usiłując na mnie zrzucić winę za to, co się wydarzyło. Jakbym to ja zorganizował zamach, a nie on wspólnie… sami wiecie z kim. Na mnie! Rozumiecie!? Na mnie!

Waldemar to mój drugi najważniejszy współpracownik, przyjaciel wręcz, równie wierny jak Mirka, ostatni z zakonu Muszkieterów, który został przy moim boku, zawsze gotów do walki na śmierć i życie za sprawę. Jest wysoki, chudy, kościsty i silny zarazem. Z charakteru i mocy mięśni. Dla przyjaciół szczery, szczodry, wspaniałomyślny. Godzien zaufania. Dla wrogów ostry, nieugięty, bezwzględny, zawzięty. Twardy jak skała. Gdy stawał wiele razy w mojej obronie przypominał kolosa, giganta odstraszającego najodważniejszych przeciwników. Prawdziwy Goliat. Ma białe, nieco za długie włosy, pociągłą twarz z szeroką, mocną szczęką, dołeczkami w policzkach i głęboko osadzonymi oczami, które otaczają grube bruzdy mądrości, doświadczenia i nieugiętej siły woli. Przypomina aktora z amerykańskich filmów, w których bohaterowie są herosami, cedzą słowa i złym ludziom wybijają zęby albo strzelają między oczy. Ciągle dopytuje o to zdarzenie z pistoletem, o incydent, którego nikt poza nami (mną i tym Sabaką) nie widział, bo byliśmy sami, bez świadków, i gdyby strachliwy Pies milczał, jak na mężczyznę przystało, ludzie nigdy by się nie dowiedzieli. Ale tchórz musiał popuścić, nie potrafił inaczej, długo pielęgnował w sobie tę złośliwą potrzebę zwymiotowania na mnie, czy na mojego brata, ukarania nas za to, o ile go przewyższamy. – Więc, jak to było? Naprawdę powiedziałeś, że dla ciebie zabić liberała to jak splunąć? Szczerze mnie bawi to wspomnienie, jego mina i późniejszy przekaz, bo przecież ludzie z minimalnym potencjałem intelektualnym powinni znać się na żartach (szczególnie wystrzałowych). Waldemar zaś prosi o szczegóły, okoliczności, uzasadnienia. Uważa, że są istotne w kontekście mojej osobowości. Że w zależności od tego, jak opisze czyny i reakcje w książce, czytelnicy odbiorą je dobrze lub źle, będą postrzegać mnie jako odważnego męża stanu, przekornego kpiarza albo wezmą za nieobliczalnego, groźnego furiata. – Kłopot w tym, by uwieść i jednych, i drugich, i trzecich. Bo przecież taki mąż stanu nie może skupiać się tylko na poplecznikach. Trzeba wciąż zdobywać nowych. Szanować wiernych, łechtać ich próżność, ale zapraszać tych z drugiej strony barykady oraz niezdecydowanych, do nich też wysyłać sygnały, poszerzać wpływy. Jak Łukaszenka. Jego idol. Prawdziwy profesor w zdobywaniu ludzkich dusz. Waldemar uwielbia opowiadać anegdotę, że Łukaszenka rzeczywiście musiał fałszować wybory, chcąc uniknąć zarzutów o niewiarygodność. Fałszował tak, żeby mieć tylko osiemdziesiąt pięć procent poparcia, gdyż w rzeczywistości zyskiwał grubo ponad dziewięćdziesiąt, bliżej stu, a w to przecież trudno uwierzyć, szczególnie

tym wysłanym w dobrej wierze obserwatorom z godnych pożałowania zachodnich demokracji, które siebie nie potrafią obronić, a próbują zawsze innych, z takim samym, opłakanym skutkiem. W prawdę uwierzyć najtrudniej, podobnie jak w prawdziwą miłość, a kult jednostki rozbudza miłość jak żaden inny narkotyk. Nawet Wowka Władimirowicz się od poczciwego Sani „Baćki” uczył. – Jest pomiędzy wami wiele podobieństw – mówi Waldemar. – Też miał trudne stosunki z ojcem, a wręcz chyba go nie znał, też był w młodości wyśmiewany, musiał walczyć ciągle z przeciwnościami, bić się o swoje dobre imię… „I tak jak ty, Naczelniku, Baćko nie szanował innych, nie znosił czasów spokoju i bezpieczeństwa, musiał szukać konfliktów i sporów, stosował terror wobec podwładnych i przyjaźnił się jedynie ze zwierzęciem, bo ludzie zbyt często zawodzili” – rechocze mi w głowie niedopowiedziana przez Waldemara puenta, którą zdradza jego osobliwa mina, więc już nie prostuję tego zdania o ojcu, bo przecież nie jest prawdą, że moje stosunki z nim były złe, a jeśli były, to co Waldemar może o nich wiedzieć, co wiedzieć o nich powinni obcy? Ponadto Baćko kochał nie kota, tylko krowę. A czy krowę można uznać za obiekt miłości? Ludzi miłujących koty lub psy jest bez liku, a takich, co kochają krowy? Uważa się ich raczej za dziwaków, odszczepieńców, zwariowanych zwyrodnialców, podczas gdy miłośników kotów posądza się co najwyżej o zniewieściałość, a zwykle po prostu zalicza w poczet romantyków. Tak czy inaczej, przez swoją szczególną atencję do roli i krów, Sania stał się w całej Europie pośmiewiskiem jeszcze większym niż ja. Zadrżałem na wspomnienie okładki Spiegela, na której zestawiono nasze zdjęcia: Baćki z marchewką w dłoni i krową o imieniu Milka u boku, i moje z kocicą Liwią (nie wiedzieli, że zwie się już Władzą) na kolanach. „Ostatni dyktatorzy nowoczesnej Europy” – tak brzmiał tytuł w sposób „skandaliczny i niezasłużony porównujący zwykłego watażkę z wielkim mężem stanu” – komentowali wiarygodni publicyści z Publicznej Telewizji Niezależnej. Jaka ona nowoczesna, ta Europa? – dopowiadałem sam w myślach. Pełna brudnych Arabusów, kobiet z brodami, czarnych gwałcicieli, dwupłciowych pederastów i bezpłodnych leniów w tęczowych, piętrowych autobusach. Zepsuta, nie nowoczesna. No ale czego można spodziewać się po Niemcach, skoro nawet obozów koncentracyjnych zrzekają się na naszą rzecz, jakby masowe mordowanie Żydów, Polaków, Cyganów, kobiet i dzieci można było tak po prostu zapomnieć, spalić w silnikach ich nowoczesnych samochodów i motocykli, zagryźć ekologicznymi frankfurterkami, przepić doskonałym bawarskim weizenbierem i kubkiem aromatycznego grzańca na berlińskim jarmarku?

Arbeit macht frei, Angela, really? Waldemar dziś jest moim biografem, spędzamy z sobą dużo czasu, a ostatnie tygodnie przesiaduje niemal u mnie, na Zamku, non stop, z mocnym postanowieniem zakończenia prac nad pisaną od lat Wielką Księgą Naczelnika, jak roboczo tytułuje moją biografię. – Nieautoryzowaną – dodaje, bo uważa, że taka lepiej się sprzeda, a jednak to dość istotne, żebyśmy osiągnęli też komercyjny sukces. Nie dla pieniędzy, bo one nie mają i nigdy nie miały znaczenia. Ale jakim byłbym władcą, jeśli lud nie chciałby czytać mojej książki? A dać za darmo czy nakazać sponsorowany zakup wazeliniarzom, urzędnikom i państwowym spółkom, to nie sztuka. Siedzi zatem Waldemar ze mną do samego wieczora, punkt dwudziesta wychodzi, bo wieczór i noc są zawsze moje, moje i Władzy. Tylko we dwoje potem zostajemy i czytamy. Ehrlicha, Sienkiewicza, Piłsudskiego. I na koniec Vladimira, na sam koniec, bo Liwia (mam jednak sentyment do starego imienia i czasem doń wracam, w myślach częściej niż czasem) lubi kończyć noc wyciszeniem, prawdziwie dobrą literaturą, w której każde zdanie, słowo, jak również przecinek mają sens, w której sylaby układają się jak nuty, głoski dźwięczą wpadając do ucha, a literki zostają gdzieś pod językiem, niczym smak mocnego, miętowego dropsa. Ta vladimirowa poetycka proza właśnie taka jest, najlepsza, najbardziej przejmująca i naprawdę nie przeszkadza nam to, że autor pochodził z Petersburga (w końcu jednak obrabowany przez komuchów dysydent) i do tego nosi to samo imię, co mój największy wróg. No chyba, że kończymy noc listami. – O Ministerstwie Listów opowiesz? – pyta Waldemar pewnego ranka, jakby tak dla rozluźnienia po ciężkich tematach, bo właśnie rozmawialiśmy o wojsku. A wojsko to nie jest prosta kwestia, szczególnie jeśli przy okazji zahaczamy o Toniego, o którym później. Lubię listy, zawsze lubiłem. Szczególnie te papierowe i pisane ręcznie (mówiłem już, jak nienawidzę tej całej nowoczesności). Czytałem je czasem całymi nocami. Listy są autentyczne, opowiadają prawdziwe historie, nawet gdy kłamią, gdy ich autorzy próbują zwieść czytelnika, oszukać, nakłonić do określonego działania sugestią, manipulacją, podstępem. Tak naprawdę między słowami czają się emocje i przekaz, który wnikliwy, uważny odbiorca jest w stanie bezbłędnie odczytać. Tak łatwo poznać intencje ludzi, ich podejście,
Bliskie spotkanie z cipką
Zwykły dzień w zwykłej rodzinie
Pierdoli żonę kolegi i dobrze się przy tym bawi

Report Page