Dala taksowkarzowi

Dala taksowkarzowi




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Dala taksowkarzowi



Tysiące kilometrów z dala od domu...



Koło naszej podróży właśnie się
zamknęło, ponieważ wczorajszym popołudniem wróciliśmy do
Tbilisi. Mieszkamy u przesympatycznego człowieka, który doskonale
mówi po Polsku, gdyż był on iluzjonistą i spędził w naszym
kraju około 4 lat. Do Tbilisi dotarliśmy jak zwykle marszrutką,
ale z lekkimi obawami. Hanię niestety dopadły problemy żołądkowe
i nie mieliśmy pewności czy uda nam się tutaj dotrzeć bez
„niespodzianek”:) Gruzja przywitała nas znacznie przyjemniejsza
pogodą. Było tu ciepło i słonecznie, ale zdecydowanie chłodniej
niż w Armenii i bardzo nam to odpowiadało. W hostelu spotkaliśmy
też parkę Polaków, którzy wracają z nami tym samym samolotem.

Ostatni dzień w Tbilisi
przeznaczyliśmy na zakup pamiątek. Wybraliśmy się na oddalony
dwadzieścia kilometrów od miasta „Lilo Bazar” i tam spędziliśmy
kilka godzin. Na sam koniec zostawiliśmy sobie też zakup
miejscowego bimbru, nazywanego potocznie czaczą. Kiedy pytaliśmy
sprzedawców, gdzie możemy ją nabyć, jedna pani wskazała nam
starszego mężczyznę, który rzekomo był w jej posiadaniu. Okazało
się, że owszem czaczę posiada, ale do picia, a nie na
sprzedaż:)...Skończyło się na tym, że wypiłem z nim i jego
kolegą całą butelkę i nie obyło się oczywiście bez wznoszenia
toastów. Piliśmy za przyjaźń polsko-gruzińską, za nasz
bezpieczny powrót do domu, za nasze potomstwo, za Lecha
Kaczyńskiego, który według mojego nowego 72- letniego kolegi został „ubity”
w Smoleńsku przez Rosjan. Butelka czaczy wystarczyła nam żebyśmy
mieli dobre humorki, a mnie czekał jeszcze ciężki dzień. Na
koniec Misza dał nam prezent – dwa gliniane dzbanki do picia wina.
Było nam głupio, że nie mamy nic dla niego, ale on był bardzo
szczęśliwy, że spędziliśmy z nim trochę czasu i nie wymagał od
nas podarków. Wygląda na to, że ostatniego dnia poznaliśmy taką
prawdziwą, szczerą gruzińską gościnność, o której tak wszyscy
piszą i się nią zachwycają. Niestety jednak Gruzja staje się
coraz bardziej turystyczna i takich bezinteresownych ludzi jak Misza
jest coraz mniej, a na pewno w miejscach typowo turystycznych.

Za parę godzin opuszczamy ten górzysty
kraj, w którym spędziliśmy dwa tygodnie. Co prawda nasze przeżycia
i blog nie były tak interesujące jak z Indii, ale jesteśmy z
wyjazdu bardzo zadowoleni. Szczególnie z tego względu, że według
nas to są ostatnie chwile, kiedy Gruzja jest jeszcze krajem „lekko”
egzotycznym. Dużo się tutaj buduje i remontuje i za kilka lat
będzie już bardzo europejsko. Tym postem dziękujemy wszystkim,
którzy czytali bloga i aktywnie się udzielali. Co będzie następne?
Tego jeszcze nie wiemy. Do zobaczenia.


Sobotni, jak zwykle słoneczny i bardzo
gorący dzień, postanowiliśmy spędzić zwiedzając okolice
Erywania. Tradycyjnie już marszrutką udaliśmy się do oddalonego o
jakieś 25km od stolicy Eczmiadzynu. Marszrutka jest chyba najlepszą
i najtańszą opcja zwiedzania w tej części świata. Koszt
przejazdu w granicach miasta wynosi jakieś 0,8zł, a dalsze
odległości to już wydatek rzędu 2zł. Do Eczmiadzynu udaliśmy
się, żeby zobaczyć najstarszą chrześcijańską świątynię w
Armenii mającą ponad 1700 lat. Kościół jak kościół, a że w
Armenii praktycznie nic oprócz kościołów i monastyrów nie ma, to
trzeba było sobie jakoś zorganizować czas.

Po powrocie do miasta przyszedł czas
na posiłek. Ogólnie jedzenie w Armenii jest bardziej zróżnicowane
niż w Gruzji i każdy tutaj znajdzie coś dla siebie, nie musząc
jeść codziennie chaczapuri czy też chinkali. Udaliśmy się do
typowo ormiańskiej knajpy, gdzie przywitały nas panie w ludowych
strojach. Jedzenie pyszne i tanie.

Ogólnie Erywan pozostawi po sobie
obraz miasta bardzo europejskiego, gdzie można znaleźć masę
kasyn, dyskotek i klubów ze striptizem. Kobiety natomiast są bardzo
zadbane (Hania zazdrości im pięknych, długich i gęstych włosów)
mają czarne oczy, ale czy taki brak różnorodności nie byłby
czasem nudny na dłuższą metę? Panowie, wypowiedzcie się sami...

Dzisiaj wybraliśmy się do Khor Virap,
żeby zobaczyć monastyr znajdujący się w pobliżu słynnej świętej
góry Ormian Araratu – 5165 m.n.p.m. i o dziwo cały znajduje się
po tureckiej stronie granicy. Na miejscu było niemiłosiernie
ciepło, a lekka mgła przysłaniała trochę widok na majestatyczna
górę. Spotkaliśmy tam troje Polaków na rowerach, którzy
opowiadali nam o Górskim Karabachu, gdzie widać pozostałości
wojny o ten teren z Azerbejdżanem. Podobno opuszczone wsie i
zardzewiałe czołgi stojące przy drogach są obrazem normalnym i po
jakimś czasie człowiek się do nich przyzwyczaja. Szkoda, że tam
nie możemy już pojechać...

Naszą podróż powrotną do Erywania
można śmiało nazwać „Łada trip”. Tradycyjnie postanowiliśmy
wrócić na stopa, ale niestety na jeden raz się to nie udało.
Najpierw zatrzymała się jedna Łada, ale bez tylnego siedzenia,
którą podjechaliśmy 2km do głównej drogi, kolejna Łada miała
na tylnym siedzeniu chyba ze sto melonów, ale co tam, daliśmy radę
i zbliżyliśmy się kolejne 10km do stolicy. Trzecia i czwarta część
naszej podróży również kontynuowana była Ładami, a na jej
zakończenie zostałem poczęstowany tradycyjnie bimbrem :). Całe
szczęście za kilka dni będziemy już w domu, to moja wątroba
trochę odpocznie.

Wieczorem oczywiście spacer po
mieście, kolacja i wizyta w kinie 9D - jak na moje to jest 5D, ale
co tam, chwyty marketingowe robią swoje. Jutro powrót do Tbilisi,
gdzie spędzimy ostatnie dwie noce, a w środę niestety powrót do
rzeczywistości.

Wczorajszy dzień, oczywiście jak
zwykle bardzo gorący, rozpoczął się szybko. Kiedy szliśmy na
dworzec, skąd ruszają marszrutki do Vardzi, zatrzymał się
kierowca taksówki i podrzucił nas (za darmo!) na postój. Niestety
wbrew wcześniejszym zapowiedziom nic w naszym kierunku nie jechało
i wskazano nam busa, który miał nas podwieźć do miejsca skąd
będziemy mieli „tylko” 16 km do skalnego miasta. Kiedy
wysiedliśmy z nadzieją, że złapiemy coś na stopa, okazało się,
że droga nie jest zbytnio uczęszczana i sporą część tego
odcinka przeszliśmy piechotą w pełnym słońcu. Droga do Vardzi
była bardzo malownicza, szlismy wzdłuż rzek, minęliśmy dwie
twierdze położone na skale, aż w końcu zlitował się nad nami
przemiły kierowca MAZ-a. Niestety, jak to już Gruzini mają w
zwyczaju, trzeba było zrobić sobie przerwę. Zatrzymaliśmy się w
przydrożnym barze i zostaliśmy zaproszeni do środka. Tam
poczęstowano nas piwem i suszonymi rybami. Nie obyło się
oczywiście bez dyskusji na temat naszego byłego Prezydenta, którego
samolot, według Gruzinów, został zestrzelony nad Smoleńskiem
przez Rosjan.


Kiedy dotarliśmy do Vardzi od razu
minęło nam zmęczenie i zaczęliśmy się wspinać na górę.
Miejsce bardzo ciekawe i warte odwiedzenia ze względu na swoją
przeszłość. W chwili obecnej nie są może otwarte wszystkie
podziemne korytarze, ale te, które są, wystarczą aby zadowolić
chyba każdego turystę. Największe wrażenie zrobił na nas chyba
kościół schowany we wnętrzu skał i kilkusetmetrowy podziemny
wąski korytarz. Wracając, udało nam się spotkać czworo Polaków,
którzy podróżowali po Gruzji wynajętym samochodem i podrzucili
nas bezpośrednio do Achalcyche. Nasz gospodarz powitał nas butelką
„domoj” koniaku i nie rozumiał, dlaczego nie chcemy wypić od
razu całej butelki. Wieczorem poszliśmy do centrum. Tego dnia w
mieście było wielkie święto, po remoncie otwarta została
twierdza i zawitał nawet Prezydent Micheil Saakaszwili.

Dzisiejszego dnia czekała nas podróż
do Armenii. Drogi niestety miło wspominać nie będziemy, bo jak to
powiedziała Hania, czuliśmy się jak na galopującym wielbłądzie:)
Rzucało nami na wszystkie strony, a żołądki trzech osób na
trzynaście jadących odmówiły posłuszeństwa i zwymiotowały.
Kiedy wjechaliśmy na terytorium Armenii krajobraz nie zmienił się
wcale. Wsie są tak samo biedne jak gruzińskie, jedyne co nas
zainteresowało to przemieszczające się wielkie stada krów
pilnowane przez mężczyzn jeżdżących konno. 

Do Erywania dotarliśmy wczesnym
popołudniem i zdziwiliśmy się bardzo, bo nigdzie w hostelach nie
było miejsc. Dziwnym trafem aktualnie w mieście przebywa wielu
turystów i wszystko jest pozajmowane. Cudem udało nam się wynająć
dwupoziomowy apartament w starym bloku, ale warunki mamy chyba
najlepsze podczas całego naszego wyjazdu. Samo miasto ogólnie „bez
szału”. Stare komunistyczne budynki przeplatają się z markowymi
sklepami, kinami 9D, a na ulicach zauważyć można znacznie
ładniejsze kobiety niż w Gruzji (kilka zdjęć Ormianek obiecuję dodać
w kolejnym poście:) ).


Chcąc chociaż trochę wypocząć i
nie zrywać się o 7 rano postanowiliśmy z Batumi do Achalcyche
pojechać stopem. Dostałem od Pawła mapkę i jakoś udało mi się
wytłumaczyć taksówkarzowi, że ma nas zawieźć na rogatki miasta
– o dziwo Gruzini nie znają auto-stopa i ciężko im zrozumieć,
co chcemy robić zaraz za miastem :)

Wtedy właśnie do baru wpadł starszy
człowiek, który wiedząc, gdzie się wybieramy, zatrzymał dla nas
auto jadące w tym kierunku. Z gruzińską rodzinką podróżującą
z dzieckiem przejechaliśmy kolejne kilkadziesiąt kilometrów, po
czym znów musieliśmy łapać stopa. Ogólnie nasza podróż nie
należała do łatwych, ale była przyjemna. Późnym popołudniem
dotarliśmy do Achalcyche, gdzie pozostajemy na dwie noce i w piątek
wczesnym rankiem wyruszamy do stolicy Armenii Erywaniu. Jako
ciekawostkę chciałbym przytoczyć jeszcze sytuację, która
przytrafiła nam się dzisiaj na dworcu w Achalcyche. Otóż kiedy
podeszliśmy do jednej z marszrutek zapytać o miejsce, gdzie zjemy
dobry szaszłyk, nagle pojawiło się czterech innych mężczyzn.
Zaczęli się przekrzykiwać i dyskutować, po czym kazali nam
wsiadać do auta i w piątkę zawieźli nas do restauracji. Po
kolacji Hania stwierdziła jednak, że brakuje jej polskiej kuchni i
ma dosyć twarogowego sera oraz placków.

Od wczoraj już nie podróżujemy sami. Z
poznanymi w hostelu Polakami wynajęliśmy jeepa i pojechaliśmy do Ushguli –
najwyżej położonej wioski w Europie (2150 m.n.p.m.). Droga 45km z Mestii zajęła
nam ponad 2 godziny i momentami była naprawdę ekstremalna. Przejeżdżaliśmy
strumyki, wielkie kałuże i tradycyjnie omijaliśmy swobodnie pasące się
zwierzęta, które nie zawsze chciały nam schodzić z drogi. Kiedy dotarliśmy do
miejscowości, rozdzieliliśmy się na dwie grupy. My chcąc zobaczyć życie ludzi,
zostaliśmy w miejscowości, pozostali poszli wysoko w góry.

Ushguli bardzo nam się spodobało, a baszty
przy każdym z domów dodawały wiosce uroku. Wieś ogólnie bardzo biedna, a
mieszkańcy niestety nastawieni na kasę turystów. Samo dotarcie tutaj jest
bardzo kosztowne, bo kierowcy życzą sobie w przeliczeniu na nasze pieniądze
około 400zł. Wszystko przebił jednak inny incydent. Weszliśmy do jednego z
domów zaproszeni przez jego właściciela, który rzekomo prowadził tam muzeum.
Ogólnie to nic tam nie miał, tylko stare graty przechowywane od dziesiątek lat.
W pewnej chwili zaproponował nam kawę lub herbatę, na co my bardzo chętnie się
zgodziliśmy. Miły dziadek grał nam na miejscowych instrumentach, śpiewał
gruzińskie piosenki, a jego żona zastawiła cały stół jedzeniem i oczywiście
miejscowym bimbrem- „czaczą”. Przez chwile byliśmy nieco skrępowani, ale
stwierdziliśmy, że damy im jakieś pieniądze za ich gościnność. Jak się okazało
mili ludzie nie byli bezinteresowni, kiedy skończyliśmy jeść zażyczyli sobie 80zł
- za muzeum i jedzenie. Zniesmaczeni utargowaliśmy cenę do 50zł i zmieniliśmy
zdanie o tej słynnej gruzińskiej gościnności. Po obfitym poczęstunku zrobiliśmy
sobie spacer po okolicy i późnym popołudniem wracaliśmy do Mestii.

Dzisiaj marszrutką dotarliśmy do Batumi,
znanego nam z popularnej piosenki Filipinek w latach sześćdziesiątych.
Miasteczko zupełnie różne od tych, które widzieliśmy w Gruzji. Ładny, zadbany i
wciąż rozwijający się kurort przypadł nam do gustu. Wcześniej naczytaliśmy się
sporo złych rzeczy na temat tego miasta, ale jedyną negatywną rzeczą, która nas
denerwuje są kamieniste plaże.

Wieczorem wybraliśmy się do delfinarium, które
bardzo nam się spodobało. Poznaliśmy tam Gruzina, który swego czasu grał w
Polsce w rugby, a aktualnie jest reprezentantem i mistrzem swego kraju w tej
dyscyplinie. Wymieniliśmy się telefonami i mamy ponownie spotkać się w Tbilisi,
gdzie będziemy kończyli naszą wycieczkę. Jutro już rozstajemy się z Pawłem i
Łukaszem, których poznaliśmy w Mestii. Oni wracają do Tbilisi, a my jedziemy
dalej w kierunku Wardzi. Za pomocą bloga pragną zaprosić wszelkie wolne i nie
wolne panie w wieku 20-50 lat do Wrocławia. Oferują życie „all inclusive”, bo
trochę są już sobą znudzeni i szukają rozrywek.             

Żeby wypełnić sobie resztę dnia postanowiliśmy
też wybrać się do skalnego miasta Uplicyche. Wynajętą taksówką dotarliśmy tam
godzinę przed zamknięciem i był to chyba idealny czas na zwiedzanie tego miejsca. Oprócz tego, że nie
było już tam wielu ludzi to temperatura nie jest już tutaj tak łaskawa jak w
Kaukazie Wysokim i wynosi około 40 stopni. Miejsce godne polecenia, a jego
historia sięga około czterech tysięcy lat.  


Samo miasteczko jest równie pięknie położone.
Wiele domów ma tzw. wieże obronne, które kiedyś wykorzystywane były do
obserwacji okolicy i schronienie dla domowników podczas zatargów i walk między
rodami. Widać też, że wiele się remontuje i już niebawem będzie tu ładnie i
czysto niczym w alpejskiej wiosce. Jadąc do Mestii czytaliśmy w przewodniku, że
należy uważać, gdyż zdarzają się tutaj napady rabunkowe. Będąc na miejscu
zagrożenia nie widać, a wszechobecni Polacy, których podobnie jak w całej
Gruzji jest tutaj mnóstwo, dodają pewności siebie. Mestia znajduje się w
regionie Swanetia, pomiędzy dwoma regionami spornymi Abchazją i Osetią, ale
głowa do góry wrócimy cali i zdrowi, bo Gruzini lubią Poljaków:)

Michał Hering. Motyw Rewelacja. Obsługiwane przez usługę Blogger .


Kraje Anglia Armenia Gibraltar Grecja Gruzja Hiszpania Malta Meksyk Niemcy Polska Portugalia Filmy z Podróży O mnie Dlaczego Blog Moja Krótka Historia Gdzie zaglądam? Czeklista Opowiadania EMI Droga Recenzje Kontakt Menu Kraje → Anglia → Armenia → Gibraltar → Grecja → Gruzja → Hiszpania → Malta → Meksyk → Niemcy → Polska → Portugalia Filmy z Podróży O mnie → Dlaczego Blog → Moja Krótka Historia → Gdzie zaglądam? → Czeklista Opowiadania → EMI → Droga Recenzje Kontakt


Home
/

Wrocław
/
Hotelowe opowieści


Cały luty spędziłem w pracy, a w marcu dni wolnych też za dużo nie było, a jak już były, to śmigałem do Warszawy i Poznania na rozmowy oraz szkolenia u nowych, przyszłych pracodawców. Nie miałem czasu za bardzo dla siebie, dla znajomych czy też po to by pojechać na dłużej do domu. O podróżach nie wspomnę.

Praca w hotelu nauczyła mnie bardzo wiele. Przede wszystkim tego, że nie można za bardzo ufać ludziom. Nie wspomnę o tym, że potrafią wciskać kit tylko i wyłącznie po to, by przespać się za darmo w hotelu lub po jak najniższych kosztach. Chodzi mi bardziej o to, że ludzie okłamują, oszukują i przede wszystkim zdradzają swoich najbliższych. Nie miałem poczucia tego, jak wiele osób, małżeństw, par się zdradza dopóki nie zacząłem pracować w ekonomicznym hotelu. Nagminnie, kilka razy dziennie hotele takie są odwiedzane przez pary, które wynajmują pokój w środku dnia i opuszczają po dwóch godzinach, godzinie (rekordziści po 20 minutach). Oczywiście hotele zarabiają na takich ludziach, bo oni płacą za całą dobę, a po zakończonym pobycie można taki pokój bardzo szybko posprzątać. Nie czepiam się młodych ludzi, którzy chcą być ze swoją ukochaną drugą połową, a nie mogą, bo np. rodzice są w domu i zabraniają się im spotykać. Takich par tez sporo widziałem i hotel jest dla nich odpowiednim miejscem. Ale jak widziałem pary, przyjeżdżające samochodami na wrocławskich rejestracjach, a widać było po zachowaniu, rozmowie, że przyjeżdżają w wiadomym celu, to nie mogłem. Pal licho, jeśli to były samotne osoby, ale jak u obu widziałem różne obrączki, to już mnie krew zalewała. Zdarzało się to nawet w takie święta, jak Boże Narodzenie...


Przyjaciółka opowiedziała mi kiedyś historię, która wydarzyła się, jak ona pracowała w jednym z hoteli. Otóż przyjechała rodzinka z dwójką kilkuletnich dzieci i wynajęli rodzinny pokój na weekend. W pewnym momencie żona poprosiła swojego męża, by pojechał po zakupy do sklepu. Co zrobił mąż? Zamówił taksówkę. Gdy ta się pojawiła, to dał taksówkarzowi listę zakupów i pieniądze, a sam w międzyczasie wynajął pokój na innym piętrze. Zamówił sobie również prostytutkę i zabawiał się z nią przez godzinę, po czym oddał kluczyki do pokoju na recepcję. Odebrał od taksówkarza zakupy i wrócił zadowolony do swojej rodzinki. No ręce opadają.

O imprezach integracyjnych czy szkoleniach nie wspomnę. Wtedy, to ludzie wyjeżdżający na drugi koniec polski, którzy są z dala od najbliższych, zaczynają zachowywać się gorzej od małych dzieci. Można się bawić, oczywiście. Sam bardzo lubię imprezy i integrację z innymi ludźmi, ale urządzanie pijackich orgii w pokojach i latanie z gołymi tyłkami po hotelowych korytarzach, to już jest lekka przesada moim zdaniem. Najlepsze, że im bardziej wydawało mi się, że przyjeżdżali do hotelu ludzie wykształceni i na poziomie, to tym bardziej moje zdanie na ich temat potrafiło się zmienić. Zachowywali się gorzej niż pies, który urwał się z łańcucha.


Hotelowe opowieści


Reviewed by RepLife
on

02:22


Rating: 5

Kreta to nie tylko piękne plaże, zabytkowe miasteczka czy wysokie góry. Kreta to także wąwozy, a jest ich na tej wyspie kilkadziesiąt. S...
Jestem człowiekiem, który lubi aktywnie spędzać czas. Najlepiej łażąc po górach lub grając w siatkówkę. Ale zdarza się, że mam i ochotę po...
W tekście tym chciałem Ci pokazać dlaczego nie warto jechać do Meksyku i lepiej czas wolny spędzić w domu przed komputerem czy telewizorem....
Blog o podróżach, ciekawych miejscach, interesujących ludziach, fantastycznych festiwalach i o tym, jak znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Suchar od pana Karola i ostatni mem po prostu rozłożył mnie na łopatki :D
Wiekszość tutaj rzeczy wypisanych, porusza, może w trochę zabawny sposób, problemy które napotykamy w hotelach. Mówię tutaj jako pracownik jednego z hoteli.
Bardzo ciekawy wpis! W hotelach faktycznie zdarzają się różne sytuacje, zarówno miłe, jak i godne ponarzekania. Trzeba mieć jednak na uwadze, że hotel powinien przede wszystkim zapewnić gościom profesjonalną obsługę oraz możliwie najwyższy standard noclegu i wyżywienia. Wtedy z pewnością zachowanie, jak i opinie gości będą pozytywne.
Nie wierzę że można napisać taki artykuł. Zdjęcia dodane chyba przez jakiegoś pijanego kolegę. Tragedia. Naczelny.?
Co mówi grzyb do recepcjonistki mushrum.! Kurwa co to ma być. Grzyb do recepcjonistki? Ta pani co to napisała to ma zajebiste poczucie humoru. Normalnie współczuć jej mężowi.
Dzięki bardzo za poświęcenie czasu i energii na dotarcie aż tutaj :) Jeśli chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami na temat tego posta lub całego bloga, nie wahaj się :)



Возможно, сайт временно недоступен или перегружен запросами. Подождите некоторое время и попробуйте снова.
Если вы не можете загрузить ни одну страницу – проверьте настройки соединения с Интернетом.
Если ваш компьютер или сеть защищены межсетевым экраном или прокси-сервером – убедитесь, что Firefox разрешён выход в Интернет.


Время ожидания ответа от сервера onomada.blog истекло.


Отправка сообщений о подобных ошибках поможет Mozilla обнаружить и заблокировать вредоносные сайты


Сообщить
Попробовать снова
Отправка сообщения
Сообщение отправлено


использует защитную технологию, которая является устаревшей и уязвимой для атаки. Злоумышленник может легко выявить и
Prostytutka z biznesmenami
Piekne cycuszki ladnej pani
Mloda suczka z malymi cyckami

Report Page