Zostawił włączoną kamerę u współlokatorów

Zostawił włączoną kamerę u współlokatorów




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Zostawił włączoną kamerę u współlokatorów



Posty bez odpowiedzi
Aktywne tematy





Pojedynki
Bety

FAQ
Szukaj
Zespół administracyjny

Zasady


WIĘZIENIE ILUZJI (alternatywny tytuł: TERAPIA SZOKOWA) OPIS: Alternatywny świat. Ze szpitala psychiatrycznego w wyludnionej mieścinie ucieka sześcioro pacjentów. Każdy ma inne przeżycia, u każdego choroba objawia się w inny sposób. Mimo wyraźnych różnic tworzą razem nierozłączną grupę. Na wolności ich szaleństwo powoli zaczyna się pogłębiać. Wkrótce znajdują opuszczony dom, który zdaje się być idealną kryjówką. Szybko jednak okazuje się, że z jednego więzienia trafili do jeszcze gorszego. Nie mogąc wyjść, obserwują coraz bardziej niepokojące zjawiska, jakie mają miejsce w nowej siedzibie. Początkowo sądzą, że jest ona nawiedzona, szybko jednak zaczynają podejrzewać, że to coś znacznie gorszego… Nim zmierzą się z szaleństwem, które opanowało ten dom, najpierw muszą pokonać swoje własne – nie wiedzą bowiem, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy jest tylko wytworem ich chorej wyobraźni… Ich czyny poniosą za sobą poważne konsekwencje, jakich nie wyobrażali sobie nawet w najśmielszych snach.      Pomysł na tą książkę pojawił się w mojej głowie około 2000 roku, gdy byłem w gimnazjum. Na początku miała to być komedia o wariatach w nawiedzonym domu. Napisałem już dość dużo, ale z powodu awarii dyskietki większość przepadła – uratowało się parę stron, które nadal mam. Zacząłem więc pisać drugą wersję, która tym razem była już poważnym horrorem z nielicznymi humorystycznymi wstawkami – podstawowe założenia pozostały takie same, ale historia została mocno przebudowana. Tym razem w tajemniczym domu nie kryły się już duchy, ale coś znacznie bardziej zaskakującego. Tą książkę napisałem długopisem na kartkach i nadal mam ją w całości. Jakieś 2 lata temu zacząłem pisać trzecią wersję, która w 50% jest kopią tej drugiej, ale historia ponownie została rozbudowana, w niektórych miejscach zmieniona i poprawiona. I tą właśnie wersję tutaj przedstawiam. Zawsze tworząc różne rzeczy – komiksy, gry, figurki, filmiki, czy wreszcie książkę – starałem się być przede wszystkim oryginalny. Chciałem wymyślać coś, czego nikt nigdy wcześniej nie wymyślił. Spotykało się to zwykle z wielką krytyką, zwłaszcza pod względem gier, które były zbyt oryginalne i trudne, żeby mogły się komukolwiek spodobać. Ja mimo wszystko pozostaję wierny swojej oryginalności. Czy książka jest dobra? Nie wiem. Mi się podoba, ale jak już nieraz się przekonałem, to, co mi się podoba, zwykle nie podoba się nikomu innemu. Nie wiem, czy mój styl pisania jest dobry – być może w niektórych miejscach przesadziłem z analizami i opisami, ale to nie mnie oceniać. Fabuła skrywa jednak dużo niespodzianek, które, wydaje mi się, są dość zaskakujące. Szczerze wątpię, czy ktoś inny kiedykolwiek wpadł na podobny rozwój fabuły, bo wymyśliłem coś wyjątkowo pokręconego i dziwnego, ale mogę się mylić – myślę, że warto dotrwać do końca opowieści, nawet jeśli niektóre fragmenty wydadzą się gorsze. Mimo wszystko zapraszam do lektury. Prolog Kwiecień 2018 roku      Ludzie stali na ulicy, rozglądając się wokoło. W powietrzu czuło się coś dziwnego – wszystko było jakby naelektryzowane. Po chwili niektórzy zaczęli odczuwać ból na całym ciele; chwytali się za głowy, brzuchy, ręce. Bardzo szybko rozprzestrzeniało się to także na innych – wkrótce wszyscy już odczuwali dziwne mrowienie, jakby coś próbowało wyrwać się na wolność z ich ciał. Dookoła zapanował chaos; ludzie wili się na ulicy, upadając tam, gdzie jeszcze przed chwilą stali. Nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Zerwał się potężny wiatr, lecz wiał on pionowo, z dołu do góry. Niebo pociemniało, gdy wiele ledwie widocznych promieni wzleciało w górę z ciał zdezorientowanych ludzi. Nikt nie miał pojęcia, co się właśnie stało. Nie wiedzieli, czy to koniec świata, czy wręcz przeciwnie - nowy początek… Październik 2015 roku      Odludziowo - nazwa ta została wymyślona przez samych mieszkańców, ponieważ było to wyjątkowo opustoszałe miasto. Miało to wyraźny wydźwięk humorystyczny – widocznie chcieli w ten sposób określić dokładnie charakter miejsca, w którym żyli. To miejsce było wyludnione, odkąd pamiętali, więc nikt właściwie nie znał prawdziwej nazwy.      Koniec świata z 2012 roku przebiegł dość burzliwie – wysiadły wszystkie komputery, ludzie wpadli w panikę, powodując wiele wypadków, często miały miejsce pożary i powodzie, przynosząc wielkie straty. Bieguny Ziemi zamieniły się miejscami. Świat zmienił się przez te kilka lat pod wieloma względami; na przykład wprowadzono zakaz ogłaszania kolejnych końców świata, bo chaos w 2012 był spowodowany głównie paniką ludzi, którzy wierzą w takie rzeczy. Choć trzeba przyznać, że coś się stało; nie był to jednak koniec świata, tylko jego zmiana w niektórych aspektach.      Na zewnątrz nie było nikogo. Wszyscy jak zwykle siedzieli w swoich domach, niczym się nie przejmując. Ale nie wszędzie było tak spokojnie. W Miejskim Szpitalu Psychiatrycznym w Odludziowie trwały nieustanne starania w celu utrzymania porządku. Nie tylko dlatego, że panował tam wyjątkowy bałagan. Były to niespokojne czasy, w których służba zdrowia działała jeszcze gorzej, niż u nas; opieka nad chorymi wyglądała nieco inaczej. Szpitale w całym kraju były skrajnie przepełnione, dlatego odsyłano „nadprogramowych” pacjentów do Odludziowa, które jako jedne z nielicznych wciąż miało trochę miejsca. Wówczas opieka zdrowotna wymagała wysokich opłat za leczenie, zwłaszcza jeśli chodziło o choroby natury psychicznej, a w ostatnich latach tego typu dolegliwości bardzo się rozpowszechniły; wiele osób zwariowało trzy lata wcześniej, nie mogąc znieść myśli, że świat się kończy.      Ów szpital otrzymywał bardzo skromne fundusze na swoją działalność. Brakowało pieniędzy na najważniejsze potrzeby, dlatego trzeba było nimi rozsądnie gospodarować. Zrezygnowano ze wszystkiego, co nie było absolutnie konieczne, a nawet na niezbędne rzeczy czasem brakowało. Odpadający niebezpiecznie tynk świadczył o potrzebie natychmiastowego remontu. Bogatsi ludzie, zwłaszcza politycy, mieli swoje własne szpitale, nowoczesne i świetnie wyposażone. Zwykli ludzie nie mieli tyle szczęścia. Szpital był bardzo stary, istniał już od wielu lat, a co jakiś czas dosyłano do niego nowych pacjentów. Czasem zdarzały się jakieś odwiedziny, ale należało to raczej do rzadkości; dojazd był bardzo skomplikowany, a rodziny pensjonariuszy były zwykle ubogie. Gdyby mieli więcej pieniędzy, to oczywiście przenieśliby członków swoich rodzin do jakiegoś bardziej renomowanego szpitala. Ten nie wymagał zbytnich opłat, ponieważ i tak nie stać go było na drogie leki i specjalne sprzęty do zajmowania się chorymi. Dlatego, mimo lichej opieki i skromnych warunków w szpitalu zostawili tu swoje dzieci, rodziców, braci, lub siostry ze świadomością, że w ich domach byłoby im jeszcze gorzej. W końcu większość dnia zajmowało im szukanie środków do życia. Urzędnicza bezduszność i brak odpowiedniego kapitału uniemożliwiły im zapewnienie swoim bliskim lepszych warunków. Szpital w Odludziowie był więc miejscem, do którego wysyłano pacjentów, którzy nie zmieścili się gdzie indziej, lub którzy byli zbyt ubodzy, aby stać ich było na leczenie w placówkach o wyższym standardzie. Jednak pacjenci, ponieważ byli chorzy psychicznie, nie potrafili tego docenić i ciągle narzekali na panujące warunki.      Mieszkańcy Odludziowa nie znosili miejsca, w którym przyszło im żyć. Większość z nich już dawno wyjechała w poszukiwaniu lepszego życia, dlatego wiele domów stało opuszczonych. Ci, którzy pozostali, przeprowadzili się jak najdalej od szpitala, bo nie mogli spać przez ciągłe hałasy, poza tym nikt nie chciał mieć takiego sąsiedztwa. Każdy się bał, że którejś nocy któryś pacjent ucieknie i po odsłonięciu okna zobaczy na zewnątrz twarz wykrzywioną w szaleńczym uśmiechu. Niektórzy przyjezdni, którzy w drodze gdzieś dalej przez Odludziowo dowiadywali się o tym, okazywali się dowcipnisiami; kilku takich zostało aresztowanych po tym, jak w środku nocy pukali do czyjegoś domu i pytali: „Dzień dobry, właśnie uciekłem ze szpitala psychiatrycznego. Gonią mnie tajni szpiedzy z obcej planety. Czy mógłby mi pan wyrwać spod skóry chip naprowadzający?” Ofiara takiego żartu lądowała zwykle w zwykłym szpitalu z podejrzeniem zawału serca, a kilku zasiliło nawet szeregi pacjentów w szpitalu psychiatrycznym.      Wszystko wokół było zniszczone i zaniedbane, więc lichy wygląd szpitala nie pozwalał mu się zbytnio wyróżniać. Mimo to, mieszkańcy czuli przed nim przemożny lęk, wynikający w znacznej mierze z braku tolerancji - gdy któryś z pacjentów wychodził ze szpitala, to mimo, że był już zdrowy, mieszkańcy miasteczka przypinali mu etykietkę wariata już do końca życia. Pacjenta z drobnymi zaburzeniami traktowali tak, jakby był psychopatycznym mordercą. Panował głupi stereotyp, że jeśli ktoś spędził w tym miejscu nawet krótki okres, to już zawsze będzie z nim coś nie tak. Uważało się, że w rozmowie z nim trzeba unikać tematów z pogranicza fantasy i science-fiction, spławiając go jak najszybciej, a jeszcze lepiej w ogóle unikać z nim jakichkolwiek rozmów.      Niektórym pacjentom było obojętne, że tu są; żyli zamknięci we własnych umysłach, nieświadomi, gdzie się znajdują i co się z nimi dzieje. Jednak większość z nich nienawidziła szpitala; wielu miało własne teorie na temat ich pobytu w tym miejscu. Niektórzy twierdzili, że widzą wodę, ściekającą po ścianach z sufitu i bali się, że zaraz utoną. Inni słyszeli głosy, nakazujące natychmiastową ucieczkę. Zdarzało się, że któryś pacjent ze śmiechem wciskał swojemu koledze w twarz talerz z obiadem, nie biorąc pod uwagę, że ten drugi być może ma fobię przed kotletami. Tak więc mimo, że pacjenci żyli w wiecznym tłoku, z czasem robiło się tu coraz luźniej. Bo choć lekarze robili, co w ich mocy, aby w rękach pacjentów nie znalazło się nic niebezpiecznego, raz na jakiś czas któryś z pacjentów przegrywał walkę z własnym umysłem i udawało mu się popełnić samobójstwo na różnorakie sposoby. Nie mogąc uciec ze szpitala, wybierali śmierć. Niektórzy byli dumni ze swoich wyborów; zostawiali listy, w których oznajmiali, że nie dadzą zrobić sobie prania mózgu, że wolą zginąć, niż być ofiarami tajnych eksperymentów. Większość prób samobójczych kończyła się niegroźnie, na przykład czasem ktoś wpadł na pomysł, że jak zje za dużo, to umrze z przejedzenia lub wręcz odwrotnie; odmawiał spożywania jakichkolwiek posiłków, aby umrzeć z głodu. Najczęściej kończyło się to podłączeniem do kroplówki. Czasem ktoś wstrzymywał powietrze, aby się udusić, lecz pilnujący ich przez cały czas członkowie personelu mieli zawsze pod ręką odpowiedni sprzęt medyczny. Gdy któryś z nich tracił przytomność, natychmiast próbowano go ratować. Następnie poddawano go wnikliwej obserwacji. Jeśli znów próbował popełnić samobójstwo, od razu go powstrzymywano, jednak z każdą kolejną próbą samobójczą organizm pacjenta był coraz bardziej wyniszczony i w końcu nie wytrzymywał. Jeśli więc nie udało się takiemu przemówić do rozsądku, było pewne, że prędzej czy później znów odechce mu się życia. Trzeba pamiętać, że byli to chorzy psychicznie ludzie, dlatego próby niektórych z nich mogły się wydawać naiwne i żałosne, jak próby popełnienia samobójstwa gumową piłką lub zeschniętym liściem. Zdarzały się jednak również znacznie poważniejsze zamachy na własne życie, dowodzące, że niektórzy pacjenci przynajmniej w tej kwestii potrafią myśleć trzeźwo. Niektórych z nich nie krępowano, bo to niewiele dawało; wstrzymywania powietrza czy buntów przy spożywaniu posiłków (takie próby, choć nie zagrażały życiu dzięki ciągłej obecności personelu, prowadziły jednak do stopniowego wyniszczenia organizmu) nie dało się w ten sposób powstrzymać, a z powodu znacznie ograniczonych funduszy nie można było sobie pozwolić na podłączenie ich do odpowiedniego sprzętu na stałe. Była to jednak znacznie tańsza metoda od leków uspokajających, dlatego czasem się na to decydowano; zwłaszcza jeśli chodzi o bardziej aktywnych pacjentów, w przypadku których nikt nie odważyłby się podejść, jeśli nie byliby związani. Rzadko, ale jednak zdarzały się takie jednostki, u których już pierwsza próba samobójcza kończyła się śmiercią pacjenta; działo się to wówczas, gdy pacjent zorientował się już, że papierowy talerz raczej nie spowoduje jego śmierci i trzeba znaleźć lepszą metodę. Pozbawieni rozrywek ciekawszych niż warcaby czy spacery, niektórzy chcieli w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.      Zdarzali się też tacy, którzy bali się śmierci, więc nie próbowali się zabić, ale większość miała szczerze dosyć pobytu w szpitalu i towarzystwa personelu, który w ich mniemaniu przeprowadzał na nich eksperymenty, swojego nędznego, monotonnego życia i ciągłego strachu przed wyimaginowanymi zagrożeniami. Byli też tacy, którzy śmiali się z byle czego i nic ich nie obchodziło. Lekarze woleliby, żeby w szpitalu byli tylko tacy pacjenci, bo praca z nimi była bezpieczna i wesoła, mimo że zwykle tacy osobnicy radością próbowali stłumić traumatyczne przeżycia. Część z nich jednak była z natury wesoła i niczego nie tłumiła.      Oprócz pacjentów, w szpitalu byli także lekarze, pielęgniarki, strażnicy i ludzie, których nieoficjalnie nazywało się opiekunami. To właśnie oni - opiekunowie - prowadzili rozmowy z leczonymi, wyprowadzali ich na spacer, kontrolowali, czy nie robią sobie krzywdy, kąpali ich i towarzyszyli przy posiłkach. Z powodu ograniczonych środków i braku innych możliwości, niemal każdemu pacjentowi przydzielono osobnego opiekuna, który towarzyszył mu przez cały pobyt w szpitalu. Zgłaszali się dobrowolnie. Byli to w większości dobrzy, troskliwi ludzie, przejęci tragicznym losem pacjentów. Nie domagali się wynagrodzenia. Większość z nich miała pracę w jakimś innym, pobliskim mieście (bo w Odludziowie nie było nawet za bardzo dla kogo pracować z powodu małej ilości mieszkańców). Dlatego nie spędzali w towarzystwie pensjonariuszy tak wiele czasu, ile by chcieli; byli zapisani na dany dzień tygodnia, lub codziennie w ustalonych godzinach, a przez resztę dnia zastępowali ich inni. Niektórzy mogli przychodzić codziennie, jeśli mieli odpowiednio ułożone godziny pracy. Byli wśród nich także bezrobotni, którzy cały swój czas poświęcali konkretnemu pacjentowi, stając się przyjacielem, któremu można zdradzić każdy sekret. Dzięki temu opiekunowie stanowili ogromną pomoc dla lekarzy - pacjenci zwierzali się swoim opiekunom z tajemnic, jakich nigdy nie zdradziliby lekarzom, którym nie ufali (bo byli szpiegami na usługach obcych mocarstw, lub cywilizacji pozaziemskich, ewentualnie duchami lub potworami w przebraniu). Takich ludzi, chętnych do pomocy, nie brakowało. Nieliczni zdecydowali się nawet na zabranie swojego podopiecznego do własnego domu, oczywiście dopiero wtedy, gdy jego stan psychiczny był zadowalający i nie stanowił zagrożenia dla siebie i innych. Większość się jednak na to nie decydowała, z powodu braku szczegółowej wiedzy na temat chorób psychicznych. Bali się też, że chory zdemoluje im dom, lub że po prostu sobie nie poradzą, dlatego woleli zajmować się nimi w szpitalu. Choć robili, co tylko mogli, aby umilić swoim podopiecznym życie i odnaleźć się w trudnych warunkach, to nie potrafili odwieść ich od myśli o śmierci, czy o ich własnych wymysłach na temat świata; nie byli przecież psychologami, przynajmniej nie wszyscy, dlatego nie do końca wiedzieli, jak należy rozmawiać z pacjentami. Próbowali znaleźć interesujący ich temat do rozmowy, zgłębiali wiedzę o ich chorobie i próbowali się dostosować do ich trybu życia, aby zyskać ich sympatię. Starali się wybadać, czym, poza imaginacjami swoich zniszczonych umysłów, się interesowali, a następnie próbowali dowiedzieć się jak najwięcej na dany temat, aby móc z nimi porozmawiać. Niestety, rzadko odnosiło to pożądany skutek. Chorzy żyli we własnych światach. Roztaczali własne wizje na temat uprowadzeń przez kosmitów, tajnych eksperymentów, itp. Niektórzy opiekunowie przysyłali fundusze dla szpitala, czasem któryś decydował się na przeniesienie jakiegoś pacjenta do szpitala o wyższym standardzie. Były to jednak rzadkie przypadki, z powodu dużych kosztów, które musiał ponosić opiekun.      Lekarze również prowadzili rozmowy z pacjentami na specjalnych sesjach w gabinecie. Jak już wspomniano, niewielu z nich ufało doktorom, którzy przepisywali im leki, uważane za truciznę. Poza tym pobyt w gabinecie również nie nastrajał ich do zwierzeń. Uważali, że lekarze chcą pozbawić ich osobowości, że chcą zmienić ich w kogoś, kim nie są i nie chcą być. Dlatego najczęściej opiekunowie byli pośrednikami, którzy przekazywali doktorom tajemnice pacjentów, stanowiły bowiem często klucz do rozwiązania ich problemów, a tym samym do ich wyzdrowienia.      Z powodu kiepskich warunków w szpitalu choroba w wielu przypadkach z czasem się pogłębiała. W końcu niektórzy pacjenci popadali w jeszcze większy obłęd, mimo usilnych starań lekarzy. Niestety, częste i niespodziewane, nagłe przerwy w dostawie prądu sprzyjały chorym wymysłom szaleńców.      Zdarzali się oczywiście łagodniejsi osobnicy, którzy wręcz domagali się rozmowy z przyjaźnie do nich nastawionym opiekunem, zwierzali się ze swoich problemów i szukali pomocy. Agresywniejsze przypadki zaś były cały czas skrępowane, ze względów bezpieczeństwa i zdecydowanie preferowały samotność, której szpital im nie zapewniał, gdyż po prostu brakowało miejsca, by ich odizolować. Kilka izolatek to było za mało dla tak wielu ludzi. Stanowili oni na szczęście mniejszość. Były też przypadki pośrednie, które nie miały zaufania do swoich opiekunów, twierdząc, że osoba mogąca wychodzić na zewnątrz na pewno jest szpiegiem, albo płatnym mordercą, za to bardzo chętnie prowadziły ożywione rozmowy z innymi pacjentami. Lekarze mieli mieszane uczucia co do nich; z jednej strony pomagało to pacjentom nawiązywać kontakty z innymi, co w przyszłości mogło im w znacznym stopniu ułatwić życie poza szpitalem, ale jednocześnie powodowało jeszcze głębsze popadanie w paranoję i utwierdzało ich w swoich chorych przekonaniach. Dlatego lekarze ściśle kontrolowali, jaki taka sytuacja ma wpływ na ich podopiecznych. Jeśli powodowała pogłębianie się choroby, natychmiast izolowano ich od pozostałych i nakazywano opiekunom jeszcze intensywniejsze próby nawiązania z nimi kontaktu, oczywiście poprzez rozmowy, które nie dotyczyły ich chorych teorii. Próbowali im pomóc w porzuceniu ich nierealnych marzeń i teorii oraz w powrocie do normalnego życia, jednak dopiero po tym, jak pacjent zaczynał im ufać. Na początku rozmawiali z nimi na inne tematy, dopiero później próbowali ich przekonać, że ich rozumowanie jest błędne. To jednak rzadko się udawało i leczeniem zajmował się już lekarz. Jeśli zaś dzięki takim rozmowom z innymi pacjentami dany osobnik, który dotąd był zamknięty w sobie otwierał się na próby kontaktu, to zezwalano na ich kontynuowanie. W szpitalu brakowało psychologów, z powodu braku chętnych, więc takie problemy rozwiązywano metodą prób i błędów. Zdarzało się co prawda, że któryś z opiekunów przeprowadzał się na stałe do Odludziowa i podejmował pracę w szpitalu jako lekarz, lecz wymagało to wielu wyrzeczeń i niewiele osób się na to decydowało.      Głównym zadaniem opiekunów było zdobycie zaufania, a potem roztaczanie przed podopiecznymi wspaniałych perspektyw życia poza szpitalem. Próbowali też udowodnić pacjentom, że ich teorie są błędne, przytaczając różne fakty i przedstawiając odpowiednie dowody. Skutki były całkowicie nieprzewidywalne; niektórzy byli podatni na takie działania, a inni jeszcze bardziej się w sobie zamykali. Niektórzy dawali się przekonać, ale tylko częściowo; przyznawali na przykład, że nie ma żadnych dowodów, iż kosmici mogą przeprowadzić inwazję na naszą planetę, ale przytaczali też wiele dowodów na istnienie kosmitów. Trudno im było wyperswadować takie rozumo
Pokaże mu jak wygląda dobry seks
Dojrzała prostytutka obsługuje go na czerwonej kanapie
Siostra z kutasem w buzi

Report Page