Wzięli koreankę na dwa baty
🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻
Wzięli koreankę na dwa baty
Myśli o śmierci choć się kto nie zlęknie,
Lecz rzadko kto odgadnie jej zalety;
A przecięż każdy dar jej tak lśni pięknie,
Że nic równego nie masz w snach poety.
Do grobu chętnie poszedłbyś jak inny;
Lecz myśmy tylko dziećmi na tej ziemi,
A dzieci znać wszystkiego nie powinny.
„Niechaj nad grobem naszym bujna rośnie trawa!”
«Dobrą kompanię widziałem, co zwykle się dobrą nazywa
Gdy w niej treści nie znajdziesz na żaden najmniejszy poemat.»
rece - ręce, zamnkiętą - zamkniętą, VI - VII, Nieszcześliwe - Nieszczęśliwe, wstapili - wstąpili, nocclegów - noclegów, Wilię - Wigilię, podnad - ponad, Krystan - Krystyan, ną - na, połąny - połączony, kiku - kilku, Sw. - Św.,
węgierskićh - węgierskich, miastesteczko - miasteczko, troefa - trofea, Gyby - Gdyby, toć ja go widziałam - toć ja go widziałem, siedziała a Naomi - siedziała Naomi.
Kiedy śniegi już stopnieją, kiedy się lasy znowu zazielenią, wówczas bociany wracają z długiej swojej wędrówki: bawiły one w dalekiej Afryce, piły z wód Nilu, spoczywały na szczytach piramid. Mieszkańcy brzegów Sycylii i włoskiego przylądka Miseno, tysiączne nam opowiadają wieści o bocianach, które corocznie o pewnej porze licznemi gromadami przybywają z za morza i czernią się na spadkach górzystych, aż się raptem uniosą w powietrze, i ulecą, het! daleko, w krainy Północy, ponad śniegi i chmury alpejskie, gdzie gromada na drobniejsze znowu rozdziela się gromadki, a najmniejsza z nich równie jak największa, bez trudu trafia do kraju, z którego wyszła przed pół-rokiem. Oddział-to niekoniecznie najmniej liczny, który leci do małej Danii, a każdy znów pojedynczy bocian zna port do którego zdąża, zna szumiące szczyty lasów i biały komin nad dworkiem wieśniaczym, gdzie czeka na niego dawne gniazdo. Dziwne, tajemnicze ptaki! na waszych grzbietach wjeżdża do kraju wiosna, a lasy nabierają większej zieloności, trawki powabu, powietrze ciepła i jasności!
Taka-to właśnie para powróciła z podróży, a gniazdo jej stało wysoko nad śpichrzem, w przedmieściu miasta Swendborg [1] . Dwa te ptaki zajęte były pilną pracą, bo znaleziony w rynku blisko trzyłokciowy powróz ze słomy, starały się zanieść do gniazda, potrzebującego widocznie naprawy: usiłowania te zostały dostrzeżone i były teraz przedmiotem rozmowy w domku sąsiednim. Jedyną rzeczą odznaczającą jednego z dwóch mówców, opartego na poręczy otwartego okna, były zawiesiste, ciemne wąsy i granatowa, wojskowa czapka; w izbie zaś siedział na stole mężczyzna, niemniej silnej postawy, na którego ciemnych włosach kaszkiecik żołnierski byłby się lepiej wydał od białej szlafmicy, i któremu zgrabniej byłoby z pałaszem w ręku, aniżeli z igłą, co teraz szybko grała między jego palcami: człowiek za oknem byłto sierżant poblizkiéj załogi; człowiek na stole był majstrem krawieckim. Mały chłopczyna przy drugim oknie aż nosa sobie przypłaszczył, wyglądając przez szybę za bocianami, o których mówili właśnie starsi.
— Zabawne zwierzęta! — rzekł sierżant gładząc sobie wąsy, — ani za całomiesięczną gażę nie podjąłbym się żadnego z nich zabić! Toć one szczęście przynoszą, gdzie sobie budują gniazdo; dlatego też dostały się żydowi.
— Jużto prawda że siedzą nad domem żyda, — odrzekł krawiec, — ale zawsze i nam się cokolwiek z nich dostanie! co roku płacą swoją dziesięcinę, w jednym roku jajko, w drugim pisklę: dziobem, jakby ostrem szydłem, przebijają grzbiet pisklęcia, a potem fora z gniazda! Zresztą, całato komedya patrzeć jak karmią, albo jak przyuczają do lotu swoje młode. Przy karmieniu naprzykład, stare dokazują dziwaczne sztuki; bo stanąwszy prościutko w gnieździe, wyginają w tył długie szyje aż za ogon, tak jak robi kuglarz który wygina się, żeby z za siebie z podłogi podnieść srebrny szeląg. Najprzód tedy wciągają szyję, potem znowu wypychają ją i wyrzucają z niej małe, ładniutkie żabki i ślimaki, któremi częstują swoje młode: ale co nauka latania, to już ze wszystkich jest najpocieszniejszą! Musztra ta odbywa się na dachu, gdzie młode chodzą jakby skoczki na linie, balansują skrzydłami i zaczynają od drobnych skoków, bo jeszcze ciałka ich ciężkie, a pierza nie ze wszystkiem porosły. To też rok rocznie, gdy widzę że już bociany wracają z długiej podróży, tak mi się wydaje, jak gdybym i ja niedawno powrócił z wędrówki, a dawne wspomnienia budzą się we mnie, gdy pomyślę o wysokich górach, na którem się wdrapywał, o wspaniałych miastach, gdzie domy wyglądają jak zamki, o kościołach, w których tyle jest bogactwa co w cesarskim skarbcu. Zapewne, bardzo to pięknie za granicą, — westchnął, — tam największą prawie część roku trwa lato. Jużto z nami Pan Bóg obszedł się jakby z pasierbami! Ale o czémto była mowa? prawda, o bocianach! Nikt jeszcze nie zbadał wszystkich osobliwości, które widzimy w tych ptakach. Zanim odlecą, zbierają się zawsze po rozmaitych miejscach kraju. Widziałem ich przeszło kilkaset pod Kwerndrup i przyznam się, że odbywały kompletną musztrę: najprzód wszystkie razem klekotały dziobami, tak, iż własnego słowa nie można było dosłyszeć; — rozmawiały zapewne o podróży. Po ukończonéj naradzie, raptem największa gromada rzuciła się na kilka pojedynczych, które zakłóła dziobami; — więcej jak pół tuzina legło ich na placu: sąto podobno słabowite i chore, którym sił na daleką drogę nie starczyłoby. Potém cała chmara wzleciała do góry tak dziwnemi obrotami, jak gdyby grajcarek w korku. Niechże nas Bóg zachowa! Jak poszły wysoko, to zdawały się rojem komarów, aż w końcu znikły zupełnie. Żółtka w ich jajach są czerwone jak krew; zaraz widać, że je zniosły słoneczne ptaki, i że w środku leżą młode z gorących krajów południowych.
— Czy i mnie bocian przyniósł z gorącego kraju? — zapytał nagle chłopczyk, który ciągle twarz przyciskał do szyby, lecz jednak uważnie słuchał każdego słowa.
— Ciebie wyłowił ze stawu młyńskiego, — odpowiedział ojciec, — przecież wiesz, że małe dzieci przynoszą ze stawu.
— Ale, — odezwał się chłopczyna, — toć te dzieci nie mają sukien, więc zkądże bocian może wiedzieć, czyto chłopcy, czy dziewczęta?
— Zapewne, dlatego też nieraz się myli, — rzekł sierżant, — bo przynosi nam dziewczynę kiedyśmy się spodziewali chłopca.
— Czy nie przejdziem od bociana do skowronka? — przerwał krawiec i wyjął niebieską butelkę z kredensu, pełnego dzbanków i kubków, wśród których stał pięknie przystrojony posążek Matki Boskiej.
— Matka Boska ślicznie wygląda! — rzekł sierżant i wskazał na figurkę, — czyście to sami zrobili?
— Głowę mam z Austryi, — odpowiedział krawiec, nalewając z flaszki, — ale suknie sam uszyłem: takie rzeczy przypominają mi podróże, kiedym jeszcze był młody. Taką samą figurkę stawiały dzieci na stole przed domem; wokoło paliły się małe świeczki, a dzieci żebrały u przechodzących wołając: „To narodzenie Madonny.” Ale teraz pokażę wam obraz z przemianami, który sam zrobiłem. — To mówiąc, wskazał na źle rysowany, kolorowany obraz w dużych ramach. — Oto doktor Faust w swojej pracowni: po jednej stronie stoi zegar, indexa wskazują dwunastą, po drugiej stronie leży biblia. Pociągnijcie teraz za lewy sznurek! Widzicie, oto zegar przemieni się w biesa, który chce skusić doktora. Teraz pociągnijcie za drugi sznurek, a otworzy się biblia i z ćwiartek wyjdzie anioł ze słowami pokoju. — Jak rzekł, tak się i stało, a przy każdej figurze okazał się zarazem wierszyk z pokusą djabła i z przestrogą anioła. Krawiec pociągnął znów za prawy sznurek, a anioł skrył się w biblii; tylko szatan pozostał z Faustem.
— Co u kaduka! — zawołał sierżant, — czyście to sami wymyślili? Wamby nie być krawcem: wy macie rozum!
— Obraz ułożyłem podług podobnego obrazu, który niegdyś widziałem w Niemczech: mechanikę sam wymyśliłem. Sama historyjka o Fauście czarnoksiężniku także nie jest moją; widywałem ją nieraz w czasie moich podróży w teatrach maryonetek. Anioł wychodził z biblii i przestrzegał doktora, ale zegar przedzierzgnął się w biesa, który otrzymywał władzę nad Faustem, skoro anioł odszedł, a biblia zamknęła się. Tenże Faust miał famulusa, jak go nazywali, który wiedział o całym pakcie i sam już nawet był na złej drodze, z której się jednak zawczasu jeszcze cofnął. Biedny i nędzny występuje w ostatnim akcie, jako stróż nocny w tem mieście, w którem mieszkał doktor; wiedział zaś, że gdy wyśpiewa dwunastą, wówczas przyleci djabeł i porwie dawnego jego pana. Wybiła złowroga godzina, famulus składa ręce na piersiach i: Mości Panowie Gospodarze! woła, westchnąwszy głęboko; ale czy nie mógł, czy nie chciał powiedzieć: Już dwunasta , dość że z cicha tylko szepnął: Na zegarze! A to wszystko na nic się nie przydało, bo ognistą pożogą Faust wyleciał przez okno swego domu.
— Wyście nie stworzeni na to, żeby siedzieć na stole — rzekł sierżant. — Toć i tak żyjecie tylko myślą o marszach i podróżach. Wojsko, tobyto było dla was życie! Naprzód! Marsz! Na ramię broń! Zanim się rok skończy, bylibyście sierżantem.
— A żona i dziecko? — rzekł krawiec. — Chłopak możeby poszedł za mną jako dobosz, a kobieta za markietankę? Toby nie dla nich było życie! Nie, jużto chyba trzeba być wolnym; wtedy cały świat do nas należy. Toćto były czasy, te pięć lat, kiedym był własnym swoim panem! Widzicie, sierżancie, miałem lat dopiero dziewiętnaście; ani ojca nie miałem, ani matki, ani kochanki! Faaborg [2] niezłe miasteczko; otóż tamem się urodził, tam wybyłem swój termin! Marya, córka naszego sąsiada, już była dorosłą dziewczyną, kiedy mnie jeszcze nazywano chłopcem; dla tego też wbijałem się w dumę, że ta ładna, słuszna panna, któraby z łatwością była znalazła tylu „dobrych przyjaciół,” ściskała mnie za rękę i filuternie do mnie uśmiechała się. Alem nigdy nawet nie śmiał zamarzyć, żeby Marya mogła zostać moją kochanką! chciałem podróżować, skorobym się tylko wyzwolił na czeladnika; chciałem widzieć ten świat, o którym nieraz czytałem w opisach. Gdy mnie już tedy wyzwolili, zebrałem zaoszczędzonych kilka groszy, związałem tornister i pożegnałem przyjaciół! Otóż w Faaborg, widzicie, tak jest, że kościół stoi na jednym końcu miasta, a wieża na drugim. Przechodząc tedy wieczorem koło wieży, spotkałem Maryą; objęła moję głowę rękami i pocałowała w same usta: mnie się zdawało, że to ogień; nigdy od tej pory pocałunek tak mnie nie przeniknął do wnętrza; byłbym wówczas pragnął, żeby całe miasto na to patrzyło: ale nas było tylko dwoje! Spojrzałem na wieżę: nie ma tam galeryi strażniczéj, oprócz wymalowanej z jednej strony na murze; dwóch także strażaków jakiś malarz postawił tam na niej, w naturalnéj wielkości; toć ich widać jeszcze dzisiaj, choć kolorów nikt już nie odnawia. Jakżebym wówczas był szczęśliwy, gdyby ci strażacy byli żywi, a i tak nie mogłem się wstrzymać, żebym nie krzyknął w duchu: Byliście świadkami, jak mnie ucałowała najpiękniejsza z całego miasta dziewczyna!
— Czyto były już wasze zaręczyny? — zapytał sierżant.
— Ale gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak rak, lecz w myśli byłem wesół, a pełen radości zabrałem się do wędrówki! Przez pięć lat podróżowałem od kraju do kraju; natrafiałem na dobrych ludzi i na zacnych majstrów, alem nigdzie miejsca nie zagrzewał.
— Jużto pocałunek Maryi niezawodnie był wam przedsmakiem; dopierożeście dostali apetytu na dziewczęta!
— No, co prawda to prawda! Nie chcę uchodzić za lepszego, aniżelim jest w istocie; ale i to nie kłamię, że kiedym pierwszy raz w obcym kraju uścisnął dziewczynę i dostał od niéj pocałunek, nagle Marya przyszła mi na myśl, a nawet w dziwny sposób! Bo zdawało mi się w tej chwili, jakby patrzyła na mnie i uczułem, że się rumienię aż po same uszy! Nigdy też, choćby ztąd najdalej, nie czułem się w obcym kraju obcym, a częstokroć, kiedym w jakiem mieście przebył kilka tygodni, zdawało mi się, że już dawniej i ciągle tam mieszkałem, żem zawsze znał tych samych wesołych towarzyszy i z niemi śpiewał piosneczki niemieckie. Tylko jeżelim coś takiego zobaczył, co mnie przejmowało do wnętrza, jak np. stary kościół Św. Szczepana w Wiedniu, albo wysokie góry, z obłokami naokoło, a u stóp swych z żyznemi polami, jakby najobfitszym sadem warzywnym, wtenczas stawał mi na myśli Faaborg ze wszystkiemi dawnemi znajomemi; a gdy oczy zachodziły mi łzami nad pięknością tego świata, mimowolnie wspomniałem w duchu wieżę w Faaborg, z wymalowaną galeryą strażniczą i wymalowanych również strażaków, którzy byli świadkami mojego pożegnania z Maryą, i zdawało mi się, jakoby tu dla mnie mogło być jeszcze piękniej, gdyby tylko stała stara wieża, a pod nią Marya w spancerku w kwiaty i z zieloną spodnicą. Alem sobie prędko zaśpiewał piosenkę, a wnet wracała wesołość, i z kamratami znowu wybieraliśmy się na wędrówkę.
— Ależ i tu w domu jest pięknie, — zawołał sierżant.
— Zapewne że i tu pięknie, kiedy kwitną drzewa owocowe, a pola wyglądają jakby mappa różnokolorowa. Ale gdybyście widzieli jak to wygląda z tamtej strony owych gór wysokich i niebieskich; Alpy naprzykład, boć tak je zowią, to istny ogromny ogród: fraszka przy nich cały sad w Glörup, fraszka nawet wszystkie parki królewskie w naszych krajach północnych. Z gór tych wyrąbują marmur, biały jak cukier, a jakie tam wiszą winogrona, duże i jędrne, jakby nasze śliwki! Byłem tam ze trzy lata; nareszcie odebrałem list od ciotecznej siostry z Horne, a na marginesie były te słowa: „Marya się kłania i prosi, żebyś o niej nie zapomniał.” Poznałem rękę Maryi: wtedy jakoś zrobiło mi się dziwnie na sercu; przekonałem się, że to miłość, a odtąd już nie miałem spokojności. Dostałem tęsknoty, zachciało mi się do domu, koniecznie do domu! Nie jednę noc przeszedłem samotną drogą, koło wielkich klasztorów, przez drobne wioseczki, górą i doliną; w końcu mowa duńska obiła się znów o moje uszy, ujrzałem krzyż nad wieżą kościelną w Horne, kurhany pod Faaborgiem: potem poprosiłem o rękę Maryi i otrzymałem ją. Odtąd już nie wędruję! patrzę tylko na bociany, które odlatują w drogę i wracają do domu, a czasem, kiedym nie w humorze, Marya ma już swój sposób rozweselenia mnie. Raz do roku w lecie płyniemy do Thorseng [3] ; toć i to przecież mała podróż, a w dużą wędrówkę, to niech sobie chłopak pójdzie na nią, jak podrośnie: trzeba wam wiedzieć, sierżancie, że w nim nie mało jest życia.
— Za to też dostanie tej wody — odrzekł sierżant i podał mu kieliszek napełniony do połowy. Chłopiec uchwycił go oburącz i wypił jednym tchem, że mu aż łzy stanęły w oczach.
— Otóż i nasza jejmość, — zawołał sierżant, widząc wchodzącą Maryą. Pełna jej kibić i duże ciemne oczy, były jakby stworzone na to, żeby rozkochane serce przyciągnąć z krain południowych. Dosyć ostro spojrzała na męża, i z lekka, choć grzecznie, skłoniła się sierżantowi, który ją poklepał po ramieniu. — Słyszałem całą historyą miłosną, — rzekł, — i całą wędrówkę odbyłem z naszym majstrem.
— A tak, bo nic innego nie ma do roboty — odrzekła sucho i chusteczkę złożyła do komody. — Czemuż tam nie został, jeżeli mu było tak dobrze; Bóg wie po co tu wrócił! Raz mu tutaj za zimno; raz za wiele deszczu! To mu też nieraz i mówię: idź sobie! nikt cię nie trzyma! ja sobie mogę pójść do obowiązku, a dla chłopca też znajdę na kawałek chleba.
— Maryo, — rzekł mąż, — nie na prawdę tak mówisz! Gdybym nie był powrócił, tobyś dziś jeszcze była panną!
— Dziesięciu bym miała za jednego! Może nie wiesz, że syn zagrodnika z Oerebäk koniecznie chciał się żenić ze mną, alem ja była głupia, jak to się często zdarza nam kobietom.
— Nie pożałowałaś tego, Maryo, — rzekł mąż z przymileniem i przyciągnął ją do siebie. Pocałowała go w twarz, rozśmiała się i wyszła do kuchni, gdzie wnet zasmażyły się ryby do małej uczty familijnej.
Na prowincyi zwykle każdy dom ma swój ogródek, jakkolwiek nie miał go dom naszego krawca; postarano się tedy o coś w podobnym niby guście, niechby tylko na garść szczypiorku, i w samej rzeczy postawiono na swojem. Byłto, że tak powiem, wiszący ogród północy, na jaki zdobyć się może ubóstwo: duża drewniana skrzynia, napełniona ziemią i stojąca wysoko na dachu, żeby się kaczki do niej nie dostały.
Ile razy potrzebowano z niej co zerwać, wystawiano schodki, które stały w kuchni między półkami a kominem; jeden podtrzymywał je, a drugi właził pod strych, otworzył lukę i wierzchnią częścią ciała sięgał do skrzyni.
To też dopiero było święto dla małego chłopczyka, kiedy się matka jego wybierała na dach; raz nawet pozwoliła mu, trzymając go pod ręce, żeby całkiem wylazł z luki i nogami dotknął się sztucznego ogrodu.
— Nas może równie tyle cieszy to trochę ziemi — mawiała Marya — ile żyda przepyszne jego sady.
— Alebyśmy się z chęcią na nie zgodzili, — odpowiadał krawiec. — Jużto tam w środku ma być pięknie i pełno kwiatów: jakieś rzadkie rośliny, których nie znajdzie w żadnym innym ogrodzie w Swendborgu: w lecie wieczorem, jak wiatr zawieje w tę stronę, czuć nawet woń jaśminów. Nieraz już miałem ochotę przystawić schody do dachu, wleźć ztamtąd w gniazdo bocianie i zajrzeć do ogrodu. Widzisz Maryo, te śliczne topole, które poza dach sam sięgają, dziwne myśli naprowadzają mi do głowy. W lecie, kiedy pełnia na niebie, tak ciemno odbijają od modrego powietrza, zupełnie tak samo, jak ogromne cyprysy we Włoszech. Ile razy, kiedyś ty spała, ja wstawałem i otwierałem okno; otóż jeśli wtenczas dochodził mnie łagodny wietrzyk i wonie jaśminu, wyobrażałem sobie, żem daleko, gdzieś między górami pięknej Italii.
— Czy już znowu pleciesz trzy po trzy? — rzekła Marya i odeszła. Ale mały chłopczyk wytrzeszczył duże oczy na opowiadanie ojcowskie. Jakżeby chętnie i on wraz z bocianami odleciał do cudzych krajów, jakże byłby szczęśliwym, gdyby choć mógł usiąść na gnieździe i zajrzeć w ogród żyda; rzekłby kto, że zawarty tam był dla niego cały świat tajemnic. Tylko w samem domostwie kupca był on kiedyś z matką, właśnie gdy żydzi obchodzili swoje święta kuczek: nigdy też nie zapomniał pysznego sklepienia z sosen i krzaków szparagowych, prześlicznych granatów przed sienią, i białego niekwaszonego chleba. W długie wieczory zimowe ojciec czytywał głośno z Tysiąca i Jednej Nocy , ale własne jego podróże wydawały się chłopcu niemniej cudownemi. Bocian był dla niego jakiemś czarodziejskiem zwierzęciem, jakby ptakiem Skałą , a ogród żyda, którego nigdy nie widział, był mu Hesperyą, mieszkaniem Szeherezady ze złotą fontanną i gadającym smokiem.
Było to w lipcu. Malec bawił się w pustej komórce, stanowiącej granicę między domem a światem jego wyobraźni. W samym kącie obluzowało się kilka cegieł; chłopiec położył się na podłodze i zajrzał przez szpary muru, ale nic więcej nie zobaczył, tylko zielone liście, które w blasku słonecznym zdawały się całkiem przezroczyste. Ze drżącą ręką, jak gdyby szło o zdarcie zasłony z najświętszej jakiej tajemnicy, odważył się na wyciągnięcie jednej cegiełki; inne, co nad nią leżały, poszły za nią: serce jego biło głośno, ale on wstrzymywał oddech i nie śmiał się ruszyć. W kilka minut nabrał znowu odwagi. Otwór już teraz był większy, a i tak jeszcze nie dojrzał nic więcej, tylko kwaterę z truskawkami, która jednak wyobraźni dziecięcej takiem się wydała bogactwem, jak dorosłemu widok najbujniejszych drzew owocowych, których gałęzie pod ciężarem owoców uginają się ku ziemi. Liście truskawek tak były duże i pełne, przez niektóre z nich świeciły promienie słońca, inne znów ciemniejsze ukrywały się w cieniu, a w pośród tej obfitości wisiały dwie wielkie, czerwone jagody, świeże i soczyste: winogrona Kanaanu nie wzniecały zapewne większego pojęcia o żyzności krainy, nad te dwie truskawki. Wprawdzie i pokusę zerwania wzbudził jednocześnie ten widok, ale to było niepodobnem: na dzisiaj wyjęcie jednej cegły dość wielkim już niezawodnie było grzechem.
Nazajutrz popołudniu kamienie jeszcze były nietknięte; zielone liście przed otworem drżały od pociągu wietrzyka, a jagody wisiały tam gdzie wczoraj. Wówczas mała rączka sięgła bojaźliwie i dotknęła się truskawki, choć nie zrywając jej; kiedy zaś po raz drugi zbliżyła się, a palce objęły zieloną łodygę, w tej samej chwili inna dziecinna rączka dotknęła jéj. Chłopiec cofnął swą rękę z takim pośpiechem, że jedna jeszcze cegła wypadła; sam odskoczył na bok i d
Rosjanki dzielą się fantazjami z nowym kolegą
Erotyka W Filmach - Nicolette Shea, Mamuśka
Striptizerka Jessica Jaymes podnieca klienta