Wyrośnięta latynoska

Wyrośnięta latynoska




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Wyrośnięta latynoska
If playback doesn't begin shortly, try restarting your device.
Videos you watch may be added to the TV's watch history and influence TV recommendations. To avoid this, cancel and sign in to YouTube on your computer.
An error occurred while retrieving sharing information. Please try again later.
0:02 / 2:33 • Watch full video Live



Tom Clancy - Dekret cz.2

Home
Tom Clancy - Dekret cz.2



Tom Clancy Dekret Tom drugi Przekład: Krzysztof Wawrzyniak Data wydania: 1999 Data wydania oryginalnego: 1997 Tytuł oryginału: Executive Orders Spis t...

Tom Clancy Dekret Tom drugi Przekład: Krzysztof Wawrzyniak Data wydania: 1999 Data wydania oryginalnego: 1997 Tytuł oryginału: Executive Orders

Spis treści 22 Strefy czasowe 23 Eksperymentowanie 24 Zarzucenie wędki 25 Rozkwitanie 26 Chwasty 27 Wyniki 28 Kwilenie 29 Proces 30 Prasa 31 Kręgi na wodzie 32 Powtórki 33 Uniki 34 WWW.TERROR.ORG 35 Plan operacyjny 36 Podróżnicy 37 Dostawa 38 Cisza przed burzą 39 Oko w oko 40 Otwarcie 41 Hieny

21 Związki Patrick O’Day był wdowcem. Jego życie uległo nagłej zmianie po bolesnym wstrząsie, jakiego doznał po krótkim okresie dość późno zawartego małżeństwa. Deborah była ekspertem kryminalistyki w Centralnym Laboratorium FBI i w związku z tym wiele podróżowała po kraju. Pewnego popołudnia rozbił się samolot, którym wracała z Colorado Springs. Przyczyn katastrofy nigdy nie ustalono. Był to pierwszy jej wyjazd służbowy po urlopie macierzyńskim. Osierociła czternastotygodniową córeczkę imieniem Megan. Megan miała już dwa i pół roku, a inspektor O’Day nadal nie mógł się zdecydować, jak powiedzieć swojej córce, że jej matka nie żyje. Miał fotografie i nagrania magnetowidowe, ale przecież nie można, ot tak, po prostu, wskazać palcem na kolorową odbitkę czy fosforyzujący ekran i powiedzieć: „To jest mamusia!”. Megan mogłaby wtedy dojść do wniosku, że życie jest czymś sztucznym, a to mogłoby mieć zgubny wpływ na rozwój dziecka. Inspektora dręczyło jeszcze jedno bardzo istotne pytanie, które domagało się szybkiej odpowiedzi: czy mężczyzna, którego los uczynił samotnym rodzicem, potrafi wychować córkę? Skoro wychowuje ją sam, musi być podwójnie opiekuńczy, mimo wielkiego obciążenia pracą zawodową, podczas której rozwiązał ostatnio sześć spraw porwań. O’Day był wysoki, muskularny, wysportowany i ważył ponad dziewięćdziesiąt kilo. Gdy objął nowe stanowisko, musiał zrezygnować z wiechciowatych wąsów, gdyż na podobną ekstrawagancję nie pozwalał wewnętrzny regulamin centrali FBI. Uchodził za policjanta bardzo twardego, jednego z najtwardszych. Jego oddanie córeczce z pewnością wywołałoby uśmieszki kolegów, gdyby o tym wiedzieli. Megan miała długie blond włosy. Ojciec co rano je czesał tak długo, aż nabierały jedwabistej miękkości. Jeszcze przedtem ją ubierał, zawsze w jakąś barwną sukieneczkę, i z powagą karmił. Dla Megan ojciec był wielkim opiekuńczym niedźwiadkiem, który głową sięgał chyba nieba. Potrafił porwać ją z ziemi i unieść w górę z prędkością rakiety. Wtedy mogła objąć ojcowską szyję rączkami. I dziś rytuał został zachowany. — Ojej, udusisz mnie! — jęknął ojciec. — Boli? — spytała Megan, udając niepokój. Na twarzy ojca rozlał się uśmiech. — Dziś nie boli.

Wyprowadził małą z domu, otworzył drzwiczki zabłoconej półciężarówki, posadził córkę w dziecięcym foteliku i starannie zapiął pasy. Zajął miejsce za kierownicą i na siedzeniu obok położył pudełko ze śniadaniem Megan i wypełniony kwestionariusz. Była punkt szósta trzydzieści. A więc najpierw do przedszkola. Zapalając silnik, patrzył na Megan, ale przed oczami miał obraz jej matki. Codziennie patrzył na Megan, a widział Deborah. Zamknął oczy, zacisnął usta. Po raz tysięczny zadawał sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego właśnie ten Boeing 737 z Deborah w fotelu 18-F? Byli małżeństwem zaledwie przez szesnaście miesięcy. Nowe przedszkole było lepsze, bo znajdowało się po drodze do biura. Sąsiedzi wysyłali tam bliźnięta i byli zachwyceni. O’Day skręcił na Ritchie Highway i zaparkował na wysokości sklepu 7-Eleven, gdzie zawsze kupował karton kawy na dalszą drogę. Przedszkole było po tej stronie. Opiekowanie się gromadą cudzych dzieci, to nie lada praca, pomyślał wychodząc z wozu. Kierowniczka przedszkola, panna Marlene Daggett, była tu już od szóstej rano, by przyjmować dzieci urzędników jadących do pracy w stolicy. Po nowe dzieci wychodziła zawsze przed budynek. — Pan O’Day? A to jest z pewnością Megan! — Jak na tak wczesną godzinę, tryskała energią. Megan, nieco niepewna, spojrzała pytająco na ojca. Jednakże zainteresowały ją dalsze słowa panny Daggett: — On też ma na imię Megan. Weź niedźwiadka, jest twój! Czeka od wczoraj. Zachwycona Megan porwała i przytuliła włochatego potworka. — Naprawdę mój? — Twój — odparła wychowawczyni i zwracając się do O’Daya spytała: — Wypełnił pan kwestionariusz? Wytrawny agent FBI pomyślał, że wyraz twarzy panny Daggett świadczy wyraźnie o tym, że jej zdaniem niedźwiadkami można zawsze kupić sympatię. — Oczywiście. — Podał wypełniony poprzedniego wieczoru formularz. Megan nie ma żadnych problemów zdrowotnych, żadnej alergii na lekarstwa, mleko czy inne produkty żywnościowe. Tak, w nagłym wypadku można odwieźć ją do miejscowego szpitala. Inspektor wpisał numer telefonu w pracy, numer pagera, numer telefonu swoich rodziców oraz rodziców Deborah, którzy okazali się wyjątkowo dobrymi dziadkami. Przedszkole w Giant Steps było znakomicie prowadzone. O’Day

nawet nie wiedział, jak dobrze, gdyż panna Daggett nie mogła i nie powinna zdradzać sekretów: każdy rodzic był sprawdzany. I to jak najbardziej urzędowo. — No cóż, Megan, najwyższy czas na poznanie nowych przyjaciół i na zabawę — obwieściła panna Daggett. — Będziemy się nią dobrze opiekować — zapewniła inspektora. O’Day powrócił do półciężarówki z uczuciem lekkiego żalu, jaki zawsze odczuwał odchodząc od córki, bez względu na to, gdzie i z kim ją pozostawiał. Przebiegł na drugą stronę drogi do sklepu, by kupić swój kubek kawy na drogę. Na dziewiątą miał zaplanowaną konferencję roboczą w celu omówienia postępu dochodzenia w sprawie katastrofy. Dochodzenie znajdowało się już w ostatniej fazie uzupełniania drobnych luk. Po konferencji czekało go przerzucanie stosu papierków, co mu jednak nie powinno przeszkodzić w odebraniu Megan z przedszkola w wyznaczonym czasie. Czterdzieści minut później dotarł do centrali FBI na rogu Pennsylvania Avenue i Dziesiątej Ulicy. Stanowisko inspektora do specjalnych poruczeń dawało mu prawo do zarezerwowanego miejsca na parkingu, z którego poszedł tego ranka prosto na strzelnicę w podziemiach gmachu. Już w młodości był jako skaut doskonałym strzelcem, a potem przez wiele lat w wielu biurach terenowych FBI pełnił funkcję instruktora wyszkolenia strzeleckiego. Ten szumny tytuł oznaczał, że jego posiadacz miał nadzorować szkolenie w strzelaniu, a było ono ważną częścią życia każdego policjanta, choćby nie miał potem żadnej okazji oddania strzału do żywego człowieka. O’Day dotarł na strzelnicę o siódmej dwadzieścia pięć. O tak wczesnej porze mało kto tu zaglądał. Mógł więc spokojnie wybrać dwa pudełka amunicji do swego Smith & Wessona 1076 kalibru 10 mm oraz dwie tarcze sylwetkowe typu Q. Kontur był dużo mniejszy niż człowiek nawet niskiego wzrostu — ot, wielkości farmerskiej bańki mleka. Inspektor przypiął tarczę do stalowej linki na kołowrocie i na panelu ustawił odległość dziesięciu metrów. Gdy nacisnął guzik elektrycznego wyciągu i tarcza wolno powędrowała na wyznaczoną jej pozycję, zaczął leniwie przerzucać strony przeglądu sportowego leżącego na pulpicie. Tarcza wreszcie przybyła do celu, specjalny mechanizm obrócił ją bokiem, tak że stała się prawie niewidoczna — urządzenia na strzelnicy pozwalały na programowanie zadań. Nie patrząc na pulpit, O’Day wystukał przypadkowe czasy i, opuściwszy ręce, czekał skupiony. Nie myślał już leniwie. Spięty czekał na Złego. A Zły, zapędzony w ślepy zaułek, gdzieś tu się czaił. Groźny Zły, gdyż rozpowiedział, gdzie trzeba, że nigdy nie wróci za kratki,

nigdy nie da pojmać się żywcem. W swojej długiej karierze O’Day słyszał to już wielokrotnie i gdy tylko było można, dawał przestępcy szansę na dotrzymanie słowa. Ale w końcu wszyscy się łamali. Rzucali broń, robili w spodnie albo nawet zaczynali szlochać w obliczu prawdziwego zagrożenia życia. To już inna sytuacja, niż ta, o której buńczucznie się mówi przy piwie czy podczas częstowania skrętem. Ale tym razem mogło być inaczej. Ten Zły jest bardzo zły. Wziął zakładnika. Może dziecko? Może zakładniczką jest jego Megan? Na myśl o tym poczuł, że wokół oczu tężeje mu skóra. Zły przystawił lufę pistoletu do jej główki. W kinie Zły powiedziałby teraz: „Rzuć broń!”. Ale gdyby się posłuchało i zrobiło to w życiu, miałoby się jedno martwe dziecko i jednego policjanta mniej, więc ze Złym trzeba rozmawiać, udając człowieka spokojnego, rozsądnego i dążącego do porozumienia. Trzeba wyczekać, aż Zły się uspokoi, odpręży, choćby tylko trochę. Byle odsunął lufę od głowy dziecka. To może potrwać kilka godzin, ale wcześniej czy później... ...czasomierz pyknął, kartonowa tarcza obróciła się ku agentowi, dłoń O’Daya mignęła w drodze do kabury. Niemal jednocześnie inspektor cofnął prawą stopę, skręcił całe ciało i przyklęknął. Lewa dłoń dołączyła do prawej, już mocno obejmującej gumową rękojeść, i to jeszcze wtedy, kiedy pistolet tkwił do połowy w kaburze. Wzrokiem przylgnął do muszki na końcu lufy i gdy oczy, przyrządy celownicze oraz zarys głowy na tarczy znalazły się w jednej linii, dwukrotnie nacisnął spust tak szybko, że obie wystrzelone łuski znalazły się w powietrzu w jednym czasie. O’Day ćwiczył strzelanie od tak wielu lat, że odgłosy obu strzałów zlewały się niemal w jeden, choć echo wracało podwójne, mieszając się z odgłosem padających na ziemię łusek. Ale w tym czasie sylwetka na tarczy miała już dwie dziury odległe od siebie parę centymetrów, tuż nad oczami. Tarcza obróciła się na bok, zaledwie w sekundę po konfrontacji z przeciwnikiem, dyskretnie symulując koniec żywota Złego. — Całkiem nieźle. Znajomy głos wyrwał O’Daya ze świata fantazji. — Dzień dobry, dyrektorze. — Cześć, Pat. — Murray ziewnął. W ręku trzymał parę tłumiących nauszników. — Jesteś cholernie szybki. Jaki scenariusz? Facet trzyma zakładnika? — Usiłuję wyobrazić sobie jak najgorszą sytuację. — Rozumiem. Że porwał twoją małą. — Murray pokiwał głową. Wiedział, że wszyscy agenci tak robią. Podstawiają w myślach kogoś bliskiego, by dać z siebie wszystko i w pełni się skoncentrować. — No i załatwiłeś go. Pokaż mi to jeszcze raz

— polecił dyrektor. Chciał przyjrzeć się technice O’Daya. Zawsze można się czegoś nauczyć. Po drugiej próbie w głowie Złego ziała jedna duża dziura o poszarpanych brzegach. Było to nieco upokarzające dla Murraya, który uważał się za wyborowego strzelca. — Muszę więcej ćwiczyć -mruknął. O’Day odetchnął. Jeśli pierwszym strzałem potrafi załatwić przeciwnika, to znaczy, że jest w formie. Po dwudziestu strzałach i w dwie minuty później Zły nie miał już głowy. Na sąsiednim stanowisku Murray ćwiczył technikę Jeffa Coopera: dwa szybko po sobie następujące strzały w klatkę piersiową, a potem wolniej oddane dwa w głowę. Gdy obaj zdecydowali, że ich cele są dostatecznie martwe, postanowili wymienić kilka słów na temat oczekującego ich dnia. — Coś nowego? — spytał dyrektor. — Nie, sir. Napływają dalsze raporty z przesłuchań w sprawie japońskiego 747, ale nic zaskakującego. — A Kealty? O’Day wzruszył ramionami. Nie wolno mu było mieszać się do dochodzenia prowadzonego przez wydział kontroli wewnętrznej, ale otrzymywał z niego codziennie meldunki. O postępach w sprawie o tak wielkim znaczeniu i zasięgu musiał być ktoś informowany i, chociaż nadzór nad dochodzeniem znajdował się całkowicie w gestii BOZ, uzyskane informacje wędrowały do sekretariatu dyrektora, trafiając do rąk jego głównego „strażaka”. — Tylu ludzi przewinęło się przez gabinet Hansona, że trudno ustalić, kto wyniósł list. Mógł to zrobić każdy, zakładając, że taki list w ogóle był. Nasi ludzie sądzą, że najprawdopodobniej był. Hanson wielu osobom o nim wspominał. W każdym razie tak nam mówią. — Myślę, że sprawa ucichnie — zauważył Murray. *** — Dzień dobry, panie prezydencie! Jeszcze jeden zwykły dzień. Rutynowe sprawy. Dzieci nie ma. Cathy nie ma. Ryan wyszedł ze swego apartamentu w garniturze. Miał zapiętą marynarkę — rzecz u niego niezwykła, w każdym razie do czasu wprowadzenia się do Białego Domu — obuwie wyglansowane przez kogoś z obsługi prezydenckiej. Jack wciąż nie potrafił

myśleć o tym budynku jak o rodzinnym domu. Raczej jak o hotelu albo o kwaterze dla ważnych osobistości, gdzie często się zatrzymywał wiele podróżując w sprawach CIA. Tyle że obsługa była tu lepsza. — Jesteś Raman, prawda? — spytał prezydent. — Tak jest, panie prezydencie — odparł agent specjalny Aref Raman. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Solidnej budowy, sugerującej raczej ciężarowca niż biegacza, pomyślał prezydent. A może na taki właśnie kształt sylwetki wpływa kamizelka kuloodporna, którą nosiło wielu członków Oddziału. W ocenie Ryana Raman miał trzydzieści kilka lat. Karnacja raczej śródziemnomorska, szczery uśmiech i krystalicznie niebieskie oczy. — Miecznik idzie do gabinetu — powiedział Raman do mikrofonu. — Skąd pochodzisz, Raman? — spytał Jack w drodze do windy. — Matka Libanka, ojciec Irańczyk, panie prezydencie. Przyjechali tu w siedemdziesiątym dziewiątym, kiedy szach zaczął mieć kłopoty. Ojciec był związany z kołami rządowymi... — I jak oceniasz sytuację w Iranie? — spytał prezydent. — Ja już prawie zapomniałem tamtejszego języka, sir. — Agent nieśmiało się uśmiechnął. — Jeśliby pan spytał, panie prezydencie, o finałowe rozgrywki ligi uniwersyteckiej, to otrzymałby pan odpowiedź eksperta. Moim zdaniem największe szansę ma... — Kentucky — dokończył Ryan. Winda była bardzo stara, z wytartymi czarnymi guzikami, których prezydentowi nie wolno było naciskać. Należało to do obowiązków Ramana. — Oregon też idzie do przodu, panie prezydencie — powiedział Raman. — Ja się nigdy nie mylę, sir. Niech pan spyta chłopaków. Wygrywam przez trzy lata z rzędu. Już nikt się nie chce ze mną zakładać. Finał odbędzie się w Oregonie i Uniwersytet Duke, a to jest moja dawna szkoła, wygra o sześć albo o osiem punktów. No, może trochę mniej, jeśli Maceo Rawlings będzie miał dobry dzień. — Co studiowałeś na Duke? — spytał Ryan. — Prawo. Ale potem zdecydowałem, że nie chcę być prawnikiem. Doszedłem do wniosku, że przestępcy nie powinni mieć żadnych praw i pomyślałem sobie, że trzeba zostać gliną. No i wstąpiłem do Tajnej Służby. — Jesteś żonaty? — Ryan chciał znać ludzi ze swego otoczenia. A poza tym okazywanie zainteresowania było przejawem życzliwości. I jeszcze jedno: ci ludzie

przysięgli chronić go, ryzykując własnym życiem. Nie mógł ich traktować jak personel najemny. — Nigdy nie spotkałem odpowiedniej kobiety. To znaczy, jeszcze nie... — odparł agent. — Jesteś muzułmaninem? — Moi rodzice nimi byli, ale kiedy zobaczyłem, jakie problemy stwarza im religia, to... Jeśli już pan o to pyta, panie prezydencie, to moją religią jest koszykówka. Nigdy nie opuszczę żadnego meczu w telewizji, jeśli gra Duke. Szkoda, że w tym roku Oregon jest taki dobry. No cóż, tego się nie zmieni. Prezydent chrząknął rozbawiony. — Na imię masz Aref? — Ale wszyscy wołają na mnie Jeff. Łatwiej wymówić. Otworzyły się drzwi windy. Raman stanął z przodu kabiny, zasłaniając prezydenta. W korytarzu stał umundurowany członek Tajnej Służby i dwaj agenci Oddziału. Raman znał z widzenia wszystkich trzech. Skinął głową i wyszedł z kabiny, za nim Ryan. Cała piątka ruszyła w prawo, mijając korytarz prowadzący do kręgielni i stolarni. — Czeka nas spokojny dzień, Jeff. Tak jak zaplanowano — powiedział zupełnie niepotrzebnie prezydent. Agenci Oddziału zapoznawali się z harmonogramem dnia jeszcze przed prezydentem. W Gabinecie Owalnym już czekano na Ryana. Foleyowie, Bert Vasco, Scott Adler i jeszcze jedna osoba. Nim tu weszli, zostali sprawdzeni, czy nie posiadają broni albo materiałów promieniotwórczych. — Dzień dobry wszystkim — powiedział. — Ben przygotował poranny raport — zagaił Ed Foley. Raman pozostał w gabinecie, ponieważ nie wszyscy goście należeli do wewnętrznego kręgu. Miał bronić Ryana, gdyby komuś zachciało się przeskoczyć przez niski stolik do kawy i zacząć dusić prezydenta. Niepotrzebny jest pistolet, jeśli bardzo chce się kogoś zabić. Kilka tygodni nauki i trochę praktyki wystarcza, by ze średnio sprawnego człowieka uczynić eksperta zdolnego uśmiercić niczego nie podejrzewającą ofiarę. Z tego też powodu agenci Oddziału wyposażeni byli nie tylko w broń palną, ale także w stalowe teleskopowe pałki. Raman patrzył, jak Goodley — zapatrzony w identyfikator stwierdzający, że jest funkcjonariuszem CIA — rozdaje kopie raportu. Tak jak wielu innych agentów Tajnej Służby, Raman widział i słyszał prawie wszystko. Adnotacja TYLKO DO WIADOMOŚCI PREZYDENTA na

dokumencie niewiele w istocie znaczyła. W gabinecie prawie zawsze jeszcze ktoś był i chociaż agenci Tajnej Służby twierdzili nawet między sobą, że nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co słyszą, było to prawdą tylko w tym sensie, że nigdy o tym nie rozmawiali. Poza tym słuchać i zapamiętać to dla policjanta jedno i to samo. Policjantów nie szkoli się i nie opłaca po to, by zapominali, a tym bardziej, by ignorowali to, co słyszą. Raman pomyślał, że jest wprost idealnym szpiegiem. Wyszkolony przez rząd Stanów Zjednoczonych na strażnika prawa, sprawdził się doskonale głównie w wykrywaniu fałszerstw. Był dobrym strzelcem, umiał logicznie myśleć, co wykazał podczas studiów. Ukończył z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Duke — na świadectwie miał najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów. Poza tym wyróżnił się jako zapaśnik. Dobra pamięć jest dla policjanta bardzo pożyteczna. Raman miał pamięć niemal fotograficzną — był to talent, który od samego początku zwrócił uwagę kierownictwa Tajnej Służby, gdyż agenci ochraniający prezydenta powinni błyskawicznie rozpoznawać widziane poprzednio na fotografiach twarze, podczas gdy prezydent wędruje wzdłuż szpaleru, ściskając setki dłoni. W okresie prezydentury Fowlera, jeszcze jako młodszy agent, przydzielony do terenowego biura w St. Louis na czas kolacji połączonej ze zbieraniem funduszu wyborczego, rozpoznał i zatrzymał podejrzanego osobnika, który już od dłuższego czasu kręcił się podczas prezydenckich wizyt, a tym razem miał przy sobie pistolet. Raman wyłuskał tego człowieka z tłumu tak sprawnie i dyskretnie, że o aresztowaniu go, a następnie wysłaniu do stanowego szpitala dla umysłowo chorych nie dowiedziała się nawet prasa. Uznano, że młodszy agent z St. Louis pasuje jak ulał do służby w Oddziale. Ówczesny dyrektor Tajnej Służby postanowił ściągnąć Ramana do Waszyngtonu. Stało się to tuż po objęciu prezydentury przez Rogera Durlinga. Jako najmłodszy członek Oddziału Raman spędził niezliczone godziny na wartach, na bieganiu obok wolno sunącej prezydenckiej limuzyny, ale wspinał się wyżej i wyżej, raczej szybko, jak na swój wiek. Odpracował ten pierwszy okres bez najmniejszej skargi, tylko od czasu do czasu powtarzał, że jako imigrant doskonale zdaje sobie sprawę, jak ważna jest Ameryka. To było naprawdę bardzo łatwe, znacznie łatwiejsze niż zadanie, które nieco wcześniej wykonał w Bagdadzie jego rodak. Amerykanie stale się uczą, ale nie nauczyli się jeszcze jednego: że nikt nigdy nikomu nie zajrzy w serce. — Nie mamy na miejscu wiarygodnych źródeł — powiedziała Mary Pat. — Ale mamy dużo nasłuchów — ciągnął Goodley. — Agencja

Bezpieczeństwa Narodowego sporo nam dostarcza. Całe kierownictwo partii Baas siedzi w pudle i wątpię, by stamtąd wyszło, w każdym razie nie w pozycji stojącej. — Czyli Irak jest pozbawiony politycznego kierownictwa? — Zostali pułkownicy i młodsi generałowie. Miejscowa telewizja pokazywała ich po południu w towarzystwie irańskiego mułły. To nie był przypadek — odparł Bert Vasco. — Przy najłagodniejszym rozwoju wypadków nastąpi zbliżenie z Iranem. Oba
Dwie nastolatki spędzają wyjątkowy wieczór
Latynoska wkłada sobie pięść w cipkę
Niegrzeczna blondynka masturbuje się na tarasie

Report Page