Wojskowi dopadli sukę

Wojskowi dopadli sukę




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Wojskowi dopadli sukę

368 Pages • 195,668 Words • PDF • 2.4 MB

Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o. Biuro Handlowe ul. Nowowiejska 10/12 00-653 Warszawa e-mail: redakcja@supernowa.pl Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski ISBN 978-83-7578-138-0 Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
– Zarooobki dla dziewic! – przebił się przez uliczny gwar basowy okrzyk. – Gooodziwe zarooobki! Debren potknął się z wrażenia, a potem przyspieszył kroku. Wyobraźnia podsunęła wizję czerwonej latarni, a pod nią rajfura, który w biały dzień, korzystając z feudalnej anarchii, sterczy na ganku i przeprowadza nabór pracownic. Małe Trickley w zachodnim Anvashu to oczywiście nie depholska Gaga, sławna całą ogromną dzielnicą zamtuzów – ale przecież był na Wschodzie! W świecie murowanych chałup, kramów zawalonych towarami, rycerzy jawnie noszących herby, niebywałego dostatku… no i dziewek ulicznych. W Lelonii, podobno nawet w jego rodzinnej Dumayce, też spotykało się dajki i stręczycieli. Tyle że nie na ulicy: władza demokratyczna prostytucję, ma się rozumieć, zlikwidowała, jak całą resztę społecznego zła. Oficjalnie przynajmniej. Nieliczni rajfurzy i ladacznice kryli się więc po kątach drogich, nocnych karczem, tych z muzyką, wykidajłami i płatnymi konowiązami. Czyli gdzieś, gdzie Debren nie bywał. Siedemnastoletni żak, syn prowincjonalnego grotnika, uczciwego w dodatku, mógł co najwyżej pomarzyć o wizycie w przybytku, do którego wpuszczają wyłącznie w wyjściowych ciżmach – okutych, skórzanych i z cholewą – a za dzban piwa żądają srebra. Teraz Debren też groszem nie śmierdział, ale popatrzeć na prawdziwy dom rozpusty, prawdziwego zamtuźnego, no i przede wszystkim kobiety, które pracują w takim miejscu – to chętnie by popatrzył. Chłopaki z Akademii będą słuchać z rozdziawionymi gębami. Niestety, za rogiem czekało rozczarowanie: domniemany zamtuz okazał się ratuszem, zaś kuszący dziewice – heroldem. Zatrudnionym najwyraźniej przez gród Trickley, bo noszącym taki sam jak miejska brama herb. Herb przedstawiał smoka i góry. Względnie smoka i smocze odchody, jako że bestia zajmowała większą część tarczy i na krajobraz pozostała tylko odrobina miejsca, akurat pod zadartym ku niebu ogonem. – I od podaaatku wooolne! Spieszcie, ludzie, bo miejsca limitowane! – dokończył bez zapału herold. Po czym zwinął papier z odezwą i znikł w drzwiach ratusza. Debren próbował pójść w jego ślady. Nie udało się. – Dokąd? – warknął sterczący przed progiem halabardnik w barwach miejskiej draberii. – Do burmistrza – rzucił buńczucznie Debren. Był w lepszym ze swych kaftanów, z różdżką dumnie sterczącą z pochewki i w stożkowej półmerlince. Czapka trzymała się kudłatej głowy głównie dzięki związanemu pod brodą rzemykowi i po prawdzie wyglądała idiotycznie, ale tu, w konserwatywnym Anvashu, jednoznacznie kojarzyła się ze studentem magii. Czyli z osobą poważną. Grzbiet księgi, wychylony z celowo niedosznurowanej torby, też powinien robić wrażenie. – Umówiony jestem. Znaczy, mistrz Factorby mnie przysyła, gdyż sam zaniemógł nagle i… – Burmistrz zajęty. – Drab przemyślał widać kwestię mistrza, czapki i całej reszty, bo dodał łagodniej: – Z rajcami radzi. Widzisz, co się dzieje. Prawdę mówiąc, Debren, oszołomiony mnogością szyldów, kramów i sklepów w podcieniach oraz nieustannie przeliczający tutejsze ceny na lelońskie, na nic więcej nie zwrócił uwagi. No – póki nie usłyszał o dziewicach. Dopiero teraz dopatrzył się elementów w miejskim pejzażu nietypowych. Jak choćby furmanek, wypełniających wydzieloną linami połowę rynku; furmanek, które wyładowano dobytkiem, ale z których nikt niczego nie sprzedawał. Albo wieśniaków, palących między nimi ogniska. Czy wreszcie – co najbardziej go zaskoczyło – łuczników i kuszników na dachach ratusza i pobliskich kamienic. Strzelcy, choć jakby znudzeni, spoglądali raczej w niebo niż w dół. Rozruchy? Lelońskie kroniki, głównie rządowa „Mównica Ludu”, raz po raz donosiły z satysfakcją o głodowych rozruchach wschodniego proletariatu, ciemiężonego ponad ludzką miarę przez zachłannych baronów. Ale po Akademii krążyły i drugoobiegowe ulotki
opozycjonistów, z których wynikało, że rządowi kronikarze przesadnie szkalują feudalizm, łżą i uprawiają propagandę. Trochę się więc gubił w tym, jak jest naprawdę. A może król przejazdem zabawi, a ci w górze to jakowyś ochroniarze? Zerknął niżej, wypatrując wtopionych w tłum agentów sekretnych służb. Nikogo takiego nie dostrzegł, za to wyłowił spojrzenie wymierzone… w niego? Nie był pewien. I nie był pewien, czyje właściwie: długowłosego mężczyzny w żółtych rajtuzach, stojącego w głębi ratuszowego przedsionka, czy sokoła, siedzącego tamtemu na ramieniu. Obaj, człowiek i jego ptak, kryli się w cieniu i na dobrą sprawę mogli patrzeć całkiem gdzie indziej. Poczuł się jednak nieswojo i szybko odwrócił wzrok. – W oberży poczekaj – poradził mu halabardnik. – O tam, w „Uciesznym Rogu”. Jakby co, zawołają. Debren posłusznie pomaszerował w kierunku wskazanej uliczki. Po całonocnej podróży był głodny i senny. Factorby poskąpił na porządny przejazd i posłał go zaprzężonym w woły wozem dostawcy opału, powolnym i niewygodnym jak cholera, ale przynajmniej zadbał o wikt i kwaterę. Akredytywa Królewskiej Gildii Magów niosła obietnicę uczciwego posiłku. Mistrz niby też karmił uczciwie; trudno powiedzieć, by Debren chodził głodny. Tyle że podstawą jego czeladniczej diety był glutowaty pudding, który, przyprawiony taką czy inną iluzją, miał udawać stek, chrupiącą bułę czy kołacz z rodzynkami. W iluzjach kulinarnych Factorby był jednak kiepski, więc Debrenowi coraz częściej śniły się prawdziwe lelońskie kiełbasy, wędzone na czarno i suto przyprawione czosnkiem. Pewnie, że w anvaskiej gospodzie, serwującej tradycyjne tu ryby, frytki z rzepy i parówki robione chyba na bazie mielonego pergaminu, normalny Lelończyk rozkoszy nie zazna – lecz przynajmniej nie uraczą go kolejną papką. W złej chwili pomyślał o tej papce. – Poczwara! – powitał go tuż za rogiem dziecięcy pisk. Coś miękko, wilgotnie plasnęło o udo. – Paskuda! Grody, nawet te anvaskie, dobrze brukowane i częściej sprzątane, obfitują w rozmaite papkowate substancje, ale Debrenowi nie dopisało szczęście. Żadne tam błoto, koński bobek, ogryzek czy szczurze truchło. Oberwał tym, co najgorsze: grudą ludzkiego kału. – Zezolka! – wrzasnął triumfalnie ośmiolatek, który moment wcześniej zręcznym unikiem zszedł z drogi nadlatującemu pociskowi. – Niema i ślepa w dodatku! Przesadzał: kobieta, która mierzyła w niego, a trafiła w Debrena, ślepa zdecydowanie nie była. Oczy to właściwie wszystko, co dało się dostrzec z jej twarzy, z góry przesłoniętej kapturem, a od dołu chustą – lecz żadną miarą nie były to oczy niewidomej. Zbyt wiele blasku w nich płonęło. I chyba… Debren nie miał pewności, bo prawie od razu odwróciła się i umknęła… ale chyba za ładne były. Jej plecom zdążył się lepiej przyjrzeć, nim znikła za najbliższym kramem. Była chuda, ubrana w bure, brudne szmaty. Oraz bosa, co w Anvashu oznaczało prawdziwą biedę. Jej przeciwnicy – pół tuzina chłopców i dziewczynek w wieku od lat pięciu do dziesięciu – choć też na patrycjuszowskie dzieci nie wyglądali, bez wyjątku nosili drewniaki lub chodaki. Coś w rodzaju butów miała nawet siedząca przed drzwiami „Uciesznego Rogu” owrzodzona starucha, trudniąca się żebractwem. – Wywłoka! – zaskrzeczała, odgrażając się miską na datki. – Suka grzeszna! Ludziom zarobić nie daje! Apetyt gościom psuje! Ruch w oberży umniejsza! Bezbożnica! Wstydu nie masz! Dzieciarnię wymiotło sprzed gospody. Czmychając, malcy przezornie wyrzucali grudy błota i końskiego nawozu: najwyraźniej pociski latały wcześniej w obie strony. Debren zastanawiał się przez chwilę, o co poszło i kim była uciekinierka. Dość szybko znalazł odpowiedź. Zakryta twarz i bezbożność? Oczywiście: temmozanka! Anvash miał sporo zamorskich kolonii i
faktorii handlowych w krainach zamieszkiwanych przez pogan. Kobieta musiała pochodzić właśnie stamtąd, z Południa, gdzie większość narodów wielbi proroka Temmo. Dziwaka, co to wymyślił, by niewiasty chodziły z osłoniętym licem. Wielu takich jak ona, kolorowych, często nie znających anvaskiego, przypływało od lat na Wyspy. Najpierw jako niewolnicy, teraz po prostu w poszukiwaniu lepszego życia. Cóż, nie jego sprawa. Jego sprawa to plama na udzie. Z „Uciesznego Rogu” pachniało pieczystym, ale wpierw musiał ukryć się za stojącym nieopodal furgonem i dyskretnie oczyścić ubranie tudzież honor. Rozejrzał się, uniósł dół kaftana i zaczął rozsznurowywać nogawice. W chwilę później, wyczuwszy na sobie czyjeś spojrzenie, zastygł w bezruchu. Z daleka wyglądał jak ktoś obsikujący koło. W biały dzień, przed oberżą. Czort wie, jak tutejsze prawo traktuje tego typu występki. Na szczęście u wylotu ulicy mignęła mu nie halabarda draba, a jasny brzuch sokoła. Dostrzegł łydkę w żółtych rajtuzach i kanciasty, mocno wywatowany – chyba właśnie z myślą o ptasich szponach – naramiennik bordowego kaftana. Zaraz potem ptak i jego pan znikli. Odczekał dwa pacierze, wypatrując sokolnika. Uspokojony, zaczął usuwać plamę. Poszło nieźle: czar wydął sukno, strzyknął łajnem o koło i ziemię. Tylko parę drobin osiadło na ciżmie. Przy okazji, z napisu na płachcie, dowiedział się, że furgon należy do Kompanii Wozobrońców Boomhonsa – cokolwiek to znaczyło. No, a dzięki rozdarciu w powłoce odkrył kolejną kuszę strzegącą nieba nad Trickley. Inna sprawa, że ta była bardziej balistą niż ręczną bronią. Zamontowana na obrotowej kolumience sterczącej z dna pojazdu, rozmiarami pasowała do sporego okrętu. – Szukacie czegoś, panie magik? Spłoszony, odskoczył od wozu. Spod belki z miedzianym kuflem, oznaką wyszynku, przyglądał mu się niewysoki osobnik w średnim wieku i aksamitnym kołpaku ozdobionym wielgachnym pękiem piór. Był w kolczej półzbroi i przy kordzie, ale to głównie ozdoba kołpaka przyciągała uwagę: niejeden rycerz gustujący w piórach nie mógł się pochwalić taką ich liczbą na najbardziej paradnym z hełmów. Inna rzecz, że rycerze używali barwnego opierzenia ptactwa egzotycznego, względnie dawali czuby do pokolorowania. Ten tutaj wyglądał, jakby oskubał spore stadko sokołów, orłów i gołębi. Które to ptaki, jak wiadomo, urodziwym opierzeniem nie imponują. – Go… gospody – wyjąkał Debren. Został przyłapany na czymś, co być może było karalne (błąkała mu się po głowie anvaska dewiza: „Moja chałupa jest mym zamkiem” i opowieści o ekscentrycznych wyspiarzach, potrafiących poczęstować kogoś strzałą za to tylko, że wlazł bez pytania w obejście). – Gospoda jest tu, panie magik. Tamto to wóz. Pierzasty nie kazał Debrenowi wejść, po prostu wymownie usunął się sprzed progu. Ale chłopak ruszył ku drzwiom jak zombiec, ślepo posłuszny woli nekromanty. Dłoń o paznokciach jak szpony chwyciła go za kolano. – Mów oberżyście, żem to ja cię zachęciła – upomniała się żebraczka. – Do jadła, picia, noclegowania i pochędożki. A o tamtej mów, że cię gównem potraktowała. No tak, feudalizm. Wiedział, że wielu ludzi z tego tu właśnie żyje: z namawiania innych do wydawania pieniędzy. W sumie miało to swój urok, zwłaszcza dla kogoś, kto przypłynął z kraju, gdzie każdy bezowocnie próbował coś kupić czy nająć fachowca. Oberżysta dopadł go zaraz za drzwiami. – Akredytywa Gildii? – ucieszył się. – Ha! Mam dla was alkierz z widokiem na rynek! Na panny popatrzycie, z łoża nie wstając! A i szafot widać! Jak się wam poszczęści, może egzekucją sobie pobyt umilicie? A już odybieniem to na pewno. Najechało się wieśniaków, paskudzą po kątach, klną i chlają, więc niechybnie paru w dyby trafi. Tak, paniczu, „Ucieszny Róg” wiele uciech
oferuje. Dobry wybór. A właśnie… Ktoś nas rekomendował? – Eee… owa… niewiasta – wskazał wejście Debren. – Niewiasta? – Gospodarza chyba zdziwiło to słowo. – Dwie były. – Debren sam nie wiedział, co go naszło. – Starsza i… A ta młodsza… ona też wam…? Dżuma i syfilis. Miał wrażenie, że wszyscy zaczęli się na niego gapić: nie tylko oberżysta, lecz i goście. Wielu ich nie było, za to ci, co byli, należeli do gatunku, którego uwagi lepiej nie przyciągać. Zbrojni, w liczbie pół tuzina. Niby nosili się na zielono i buro, więc barwą jednolicie, ale widać było, że to żadne wojsko, poczet czy miejska milicja. Wyglądali jak leśna banda, co to zaszła do przydrożnej karczmy, by przepijać wzięte na kupcach łupy. – Prawo zabrania – skrzywił się boleśnie oberżysta – gonić żebraka sprzed lokalu publicznego. A skoro już starucha przesiaduje, pomyślałem: niech jakiś pożytek z niej będzie. Przechodniowi apetytu narobi, jadło chwaląc. A i własnym widokiem też. – Widokiem? – zdziwił się Debren. – Zbadano – oświecił go oberżysta – iż widok głodnego wzmaga chęć, by samemu coś zjeść. Tak że obroty mi wzrosły. No, to potem ta Amma przylazła… – westchnął. – Ale jak wam komfort pobytu psuje… Pergamin przyniosę – ożywił się. – Skargę ułożymy, w ratuszu się przedłoży… – Nie, nie – przestraszył się Debren. – Ko… komfort to tu macie bardzo przedni. Mówił szczerze: w porównaniu z lelońskimi karczmami wnętrze biesiadnej izby imponowało luksusem. Okna duże i nie dość, że szklone, to w większości szybami, a nie, jak w kraju, głównie drewnianymi ramkami do podtrzymywania maleńkich szybek – najczęściej zresztą, z uwagi na przejściowe problemy branży hutniczej, zastępowanych błoną. Jakby mało było słonecznego blasku, znajdował się tu jeszcze kominek – z ogniem, choć to lato – oraz pół kopy uchwytów na pochodnie i lampki. Zamiast klepiska deski, zamiast słomy trociny, ławy oheblowane… Pałac po prostu. Nawet dziewka służebna nie była umorusanym, bosonogim popychadłem do wszystkiego, a obutą w depholskie drewniaki nositacką, przepasaną typowym dla tej profesji fartuszkiem z naszytą sakiewką na monety i drugą, większą, na szmatę do przecierania blatów. – Żal – rozległ się głos Pierzastego – że długo tu nie popasacie, panie magik. Debren ograniczył się do zerknięcia mu w twarz. – Wiem, czego tu szukasz, chłopcze – ciągnął Pierzasty. Któryś ze zbrojnych dźwignął się znad miski, stanął u jego boku, poprawiając pas, obciążony korbową windą do ciężkiej kuszy. – Ale ci powiem: zaniechaj. Dla własnego i innych zdrowia. – Burmistrz mnie wezwał – powiedział Debren głosem, który chyba nie drżał. Chyba. – To dla mężczyzn robota. A ty, idę o zakład, jeszcze nawet babie, jak trza, nie poradzisz. Dżuma i syfilis. Debren sam nie postawiłby wiele w takim zakładzie. To znaczy: wierzył, że gdyby przyszło co do czego… Chwilami to aż głupiał od widoku tych dziewczyn czy – tfu, tfu – białogłów, z którymi by chętnie… No, ale prawda była taka, że jak dotąd jeszcze nigdy… – A po mojemu – przemówił znienacka ten z windą – babie to on wydoli. Pół talara stawiam – wyciągnął dłoń, podsuwając ją Pierzastemu. – Przybijesz? Kompani przy stole zarechotali. – Ty, Kobert – rzucił któryś – to i w piekle z diabłem o zakład pójdziesz, że cię w kocioł nie wepchnie. – Przybij mu, Boomhons – zachęcił Pierzastego inny. – W tej dziurze za dwa grosze cycatą dajkę najmiesz, co takiemu młodzikowi dobrze uczyni w pacierz. I trzynaście groszy twoje. Łatwy zarobek. – Burmistrz mnie wezwał – powtórzył Debren. – U mistrza magii Factorby’ego terminuję. Znaczy, praktykę wakacyjną odbywam – poprawił się. – On sam miał tu…
– Factorby? – roześmiał się Boomhons. – Ten iluzjonista? Słyszycie? Burmistrz po maga od iluzji posłał! – Dziwnie gadasz, żółtodziobie – zauważył Kobert. – Skąd jesteś? Nie z Conshonii aby? Nie lubię Conshończyków. Głupie, harde, wiecznie dyskutujące góralskie ćwoki w durnych kraciastych spódnicach. Miecz sam z pochwy… – Jestem z Lelonii. – Debren przemilczał, że nosi jednobarwne nogawice. Nie chciał wyjść na hardego i dyskutującego. – Moja Akademia ma wymianę żaków z… – Hę? Że jak? – To w Sovro – podpowiedział Kobertowi wyłupiastooki kompan. – No, w każdym razie gdziesik za Drewnianą Kurtyną. W demokratycznych krajach. – Nie wymądrzaj się, Puchacz. – Lelonia to nie Sovro – bąknął Debren. Nikt go nie słuchał. Boomhons krzywił się z niesmakiem. – Imigrant? I jeszcze demuch? Mało nam Czarnoludów, Beżowików i innej hołoty z Zapadniki? Jeszcze i was przyniosło? Zjeżdżają, miejsca pracy odbierają… – Boomhonsowi korzeń zmiękł – zarechotał Kobert. – Już o zakład nie idzie. W Sovro wiadomo: demokracja, wszystko wspólne, a baby najsamprzód. To pewnie ze szczeniaka w dudkaniu mistrz. Dłoń nadal trzymał wyciągniętą. Gdyby stał dalej albo darował sobie ten kawałek z korzeniem… Ale udało mu się rozzłościć Pierzastego. Dwie męskie ręce klasnęły o siebie, aż szyby w oknach zadrżały. – Stoi! O pół talara! Na szczęście oberżysta czuwał. Debren został złapany za łokieć i odciągnięty w kierunku schodów. – To chodźcie obejrzeć ten alkierzyk, paniczu. ●
Obudziły go niewieście lamenty. Usiadł, zerknął, nie wstając z łóżka. Szafot świecił pustką, w dyby też nikogo nie zakuto. Ale przed drzwiami do piwnic ratuszowych kłębił się tłum kobiet. Obok był odwach, więc w piwnicy pewnie areszt. Czyżby jednak rozruchy głodowe? Podszedł do okna, by otworzyć i posłuchać, kiedy z tyłu skrzypnęły drzwi. – Wyście jest ten magik od mistrza Factorby’ego? Pytający miał czuprynę barwy słomy, trzynaście lat i wygląd obwiesia, ale Debren skupił uwagę na drugim z gości. Wyższym, chudym, dokładnie spowitym w bure gałgany, spod których jarzyły się oczy koloru piwa. – Debren z Dumayki. – Musiał przełknąć ślinę. Spod wystrzępionej sukni wystawały ubłocone palce bosej stopy, a kwaśny odór brudnych szmat bił chyba bardziej od kobiety niż jej nieletniego towarzysza, ale to wszystko działo się w jego, Debrena, sypialni. Jakoś nie potrafił sobie przypomnieć podobnej sytuacji: obcej niewiasty i swego łóżka obok. – Aha. A ja żem jest Joh, syn Joha Garncarza, a to moja siostra Amma. – Debren zaczął wykonywać niezgrabny skłon. – Dziewicą jest jak się patrzy. I da się wam wydudkać za niewielkie pieniądze. Debren zastygł. Dziewica Amma, córka Joha Garncarza, też – na moment. Po czym grzmotnęła brata czymś wyszarpniętym spod opończy, co wyglądało jak mała drewniana taca, ale chyba tacą nie było, jako że po zderzeniu z głową Joha Młodszego rozłożyło się niczym okładki księgi i rozsiało dookoła deszcz grudek mokrej gliny. Debren znów dostał lepką papką po nogawicach. – Auuć! – wrzasnął trzynastolatek. Bez namysłu oddał siostrze kułakiem. – Zdurniałaś, świnio? – Yyy-y! – wybełkotała, na poły gniewnie, na poły boleśnie. Nie powtórzyła jednak ciosu. Nim
Debren ochłonął i dojrzał do zadawania pytań, odłożyła tacę-księgę na zydel. Pochylona nad bratem, zaczęła gwałtownie wymachiwać rękoma, układając dłonie i palce w dziwaczne figury. Wyglądało to trochę jak manualne rzucanie czarów, ale oczywiście nie miało z nimi nic wspólnego. Jedyną rzeczą, od której trochę promieniowało magią, była ta rozpryskana po izbie glina. Ktoś ją wzbogacił zaklęciem, pewnie dla nadania lepszej kleistości. Debren rozważał pomysł wywalenia ich za drzwi. Przeczuwał kłopoty. Ale Amma oprócz wielkich, piwnych oczu miała też ładne, ciemne brwi i długie rzęsy. A lat chyba dwa tuziny. Więc jeszcze jakby bardziej dziewczyna niż niedostępna, poważna niewiasta. No i tak się jakoś na nią zagapił, że nim dojrzał do decyzji, Joh klepnął się z rozmachem w umorusane czoło. – Aaa… To żem ciut pokręcił, panie magik – wyznał bez szczególnej skruchy. – Bo ona gadać nie umie, bo bez tego ozora… – Dziewczyna wydała mało przyjazny odgłos. – I pojąć ją ciężko. Na machanki jeno, a komu by się chciało tych jej znaków uczyć; w rodzinie ja jeno trochę… Więc żem nie wyrozumiał. A Amma chciała rzec nie to, że dudkać się z wami będzie za pieniądze, bo z niej dziewica, jeno że chce się na powrót dziewicą stać. Żeby… – Joh popatrzył niepewnie na siostrę – żeby móc się dudkać za niewielkie pieniądze? – Bosa stopa gniewnie tupnęła o deski. – Nie? No to chyba o to idzie, że dużo wam za owe wszycie błony nie proponuje. Debren nie był pewien, co czuje: ulgę czy rozczarowanie. Ale przynajmniej dojrzał do decyzji. – Idźcie stąd – rzucił ponuro. – Idźcie, bo gospodarza wezwę. Jam nie krawiec. Chłopak wybiegł z alkierza z ulgą. Dziewczy
Adriana z wielkim kutasem
Chlopak posuwa mamuske w sypialni
Kolumbijskie dziewczyny na castingu

Report Page