W barze z puszysta

W barze z puszysta




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































W barze z puszysta
W takie upalne dni jak ostatnio oczywiście najlepiej smakują zimne desery. I to takie, na których przygotowanie nie trzeba poświęcać zbyt dużo czasu i nie ma konieczności włączania piekarnika. 
Dzisiaj mam dla Was taki przepis. Łatwy do zrobienia, pyszny i efektowny. No dobrze, przyznaję, trzeba na chwilę włączyć kuchenkę, ale tylko na króciutką. 
Do wykonania galaretki użyłam świeżych malin (poza sezonem mogą być mrożone) i szampana. Zamiennie użyjcie presecco, cavy, c rémant d'Alsace lub innego wina musującego. 
Możecie oczywiście zrobić galaretkę w wersji bezalkoholowej. Użyjcie przepisu na galaretkę do wykonania samodzielnego deseru. Tak samo możecie zrobić samą panna cottę i i posypać ją sezonowymi owocami (albo niczym). To naprawdę pyszny i prosty deser. Do wykonania galaretki świetnie nadadzą się również truskawki, jeżyny lub borówki amerykańskie.
Ja zrobiłam deser chłodząc go w szklankach ustawionych pod kątem (zobaczycie jak na poniższych zdjęciach). Oczywiście możecie wlać deser do szklanek lub kieliszków "normalnie" i będzie równie efektowny.
Powiem Wam jeszcze, że ta panna cotta jest idealnie delikatna, aksamitna i miękka. Nie jest twarda ani galaretowata (jak czasami to bywa z niektórymi przepisami na panna cottę).
Wstawić szklanki do lodówki do schłodzenia i ścięcia się deseru.
Puszyste, mleczne i wilgotne rogaliki i słodka konfitura z nektarynek. Proste, idealne połączenie na letnie śniadanie. Sezon na nektarynki mamy w pełni, więc warto teraz zrobić z nich konfiturę. A nadmiarowe słoiczki z przyjemnością zjecie zimą, kiedy te owoce będą tylko wspomnieniem. Konfitura jest słodka, pełna jędrnych kawałków owoców i ma delikatny aromat cytryny. Idealnie sprawdzi się również jako dodatek do owsianki, jogurtu, pavlovej czy do innego ciasta. 
Metoda jej wykonania pochodzi od mojej guru konfiturowej Francuzki Christine Ferber. Owoce kroimy na kawałki, zasypujemy cukrem, zagotowujemy i zostawiamy na noc w lodówce. Rano przecedzamy i gotujemy sam płyn do lekkiego zagęszczenia. Na koniec dokładamy odcedzone owoce i już. Gorącą można włożyć do wyparzonych słoików i mamy gotowe słoiczki na zimę. 
Więcej przepisów na konfitury z brzoskwiń i nektarynek (a także moreli) znajdziecie TUTAJ , TUTAJ i TUTAJ .
Mleczne rogaliki z dzisiejszego przepisu wykonuje się z wykorzystaniem metody tangzhong. Dzięki temu dłużej zachowują świeżość i wilgotność. Metoda tangzhong to pisząc najkrócej zaparzanie mąki z wodą. Te dwa składniki podgrzewa się w rondelku do uzyskania konsystencji kleju lub budyniu. Po wystudzeniu można tę mieszankę dodać od razu do pozostałych składników lub wystudzoną przechować w lodówce. 
O różnicach pomiędzy metodą tangzhong, a yudane pisałam Wam w TYM poście. Znajdziecie tam też cieszący się dużą popularnością na blogu przepis na niezwykle miękki, delikatny i puszysty chlebek shokupan. 
25 g mąki pszennej typu 550 (luksusowej)
370 g mąki pszennej typu 550 (luksusowej)
50 g drobnego cukru lub cukru pudru
30 g miękkiego (w temperaturze pokojowej) masła
 Przełożyć do miseczki. Przykryć folią i zostawić na blacie w kuchni na noc.
W misce miksera wymieszać drożdże i mleko podgrzane do letniej temperatury. Odstawić na 5 minut. Dodać jajko, cukier, tangzhong i mleko w proszku. Wymieszać całość. Dodać mąkę i sól. Miksować całość na niskich obrotach (końcówki haki) przez 3 minuty, a następnie kolejne 5 minut na dość szybkich obrotach. Zmniejszyć obroty do średnich i dodać masło. Miksować przez 5 minut. Ciasto powinno być gładkie, błyszczące i elastyczne. 
Miskę przykryć ściereczką i odstawić do wyrastania na około 1 godzinę (ciasto powinno podwoić swoją objętość).
Wyrośnięte ciasto odgazować przez ugniecenie je dłonią i przełożyć na podsypany mąką blat. Podzielić je na 10 części. Z każdej części formować rogaliki lub okrągłe bułeczki. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia zachowując odstępy.
Odstawić do ponownego wyrastania na 30-40 minut.
Wierzch posmarować rozbełtanym jajkiem. Wstawić do nagrzanego do 180 stopni piekarniik i piec około 12-15 minut do zezłocenia wierzchu.
1500 g nektarynek (mogą być brzoskwinie)
Umyte nektarynki przekroić na pół i wyjąć pestki. Połówki owoców pokroić na cienkie plastry. Włożyć owoce do garnka wraz z cukrem, drobno startą skórką i sokiem z cytryny. Wymieszać. Doprowadzić do zagotowania. Przełożyć całość do miski. Wystudzić i przykryć. Wstawić na noc do lodówki.
Następnego dnia. Nektarynki odsączyć na sicie. Płyn odsączony z owoców przelać do garnka. Doprowadzić do zagotowania na dużym ogniu. Odszumować. Gotować przez 10-15 minut do uzyskania lekkiego syropu (lub temperatury 105 stopni C). Dodać nektarynki. Doprowadzić do zagotowania i gotować 5 minut delikatnie mieszając.  Przełożyć gorącą konfiturę do wyparzonych, gorących słoików.
ul. Krasińskiego 18 (wejście róg Próchnika i Jaśkiewicza, Warszawa
czynne od wtorku do piątku 9.00-19.00, w soboty od 10.00 do 16.00
tul. Stanisława Noakowskiego 10, 00-666 Warszawa
czynne od poniedziałku do niedzieli w godzinach 9.00 - 19.00
czynne od wtorku do niedzieli w godzinach 8.00 - 20.00 (w weekendy krócej)
Warszawa - moje miasto. Jestem warszawianką z dużym stażem pokoleniowym, więc mogę powiedzieć, że jest to miasto, którego historia splata się z historią mojej rodziny. Jako dziecko nie umiałam tego docenić i traktowałam jako coś naturalnego i normalnego. W dzieciństwie moja babcia zabierała mnie na obiady do hotelu Europejskiego, który był po sąsiedzku z domem dziadków i zawsze obsługiwał nas ten sam kelner. Ulubiony kelner babci, który tam pracował jeszcze przed wojną. Z tym hotelem i kelnerem mam niesamowite wspomnienia, o których kiedyś Wam opowiem jak zabiorę Was po Warszawie ścieżkami dzieciństwa. 
Warszawa zmienia się, remontuje i buduje. Czasami jest to męczące dla mieszkańców albo efekt końcowy nie zadowala wszystkich, ale lubię to moje miasto i cieszę się, że czuję, że jest moje. 
W centrum właśnie został przebudowany plac Pięciu Rogów i powstał nowy skwer zamiast dwóch ruchliwych ulic. Dużo narzekań jest na to miejsce po remoncie. Ja też przyczepiam się do niektórych (czemu tyle betonu, a tak mało zieleni), ale cieszę się ze zmian, z tego, że kolejne małe skrawki miasta nabierają nowego wyglądu i życia. 
Cieszę się bardzo z budowy nowego Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Podglądamy z mężem jego budowę z okien na nastym piętrze i nie możemy doczekać się otwarcia.
Lubię jeździć do centrum. Od paru lat jeżdżę tam wyłącznie metrem albo rowerem. Fajnie wsiąść do metra pod domem i wysiąść z niego po 11 minutach w samym środku miasta. Iść razem na kolacje bez zastanawiania się czy znajdzie się miejsce do parkowania albo kto dzisiaj pije wino, a kto jest kierowcą.
Lubię też po centrum jeździć na rowerze. Często moje drogi prowadzą koło przepięknego budynku głównego Politechniki Warszawskiej. Mam słabość do tej uczelni, mimo, że jej nie skończyłam, ale traktuję ją tak rodzinnie. Skończyła ją moja mama, mój tata, mój brat, a teraz właśnie skończył ją nasz syn. Inżyniera biomedyczna to jego drugi kierunek, więc jeszcze przez chwilę będzie studentem (Uniwersytetu Medycznego)
Odkrywanie nowych restauracji jest bardzo przyjemne, ale powrót do znanych i lubianych jest równie fajny. Są takie miejsca, gdzie zamawiamy w ciemno nasze ulubione potrawy. Jedną z takich restauracji do których ciągle wracamy jest warszawska " Mąka i woda" - włoska restauracja w nowoczesnym wydaniu. Raviolo z płynnym żółtkiem oblane palonym masłem to danie, które zawsze tam zamawiamy i ciągle nie mamy go dość. Jest przepyszne. Polecam Wam też tamtejsze gnudi z kurkami, pizze, foccacie, wędzoną burratę, malfatti szpinakowe z palonym masłem, tortelloni z włoską mortadellą i domową ricottą... Wszystkie makarony, które oczywiście robią na miejscu. Oni naprawdę znają się na gotowaniu.I kochają jak ja palone masło :-)
 Oprócz stałych, rewelacyjnych dań w menu, zawsze jest coś nowego - sezonowego. jeszcze nigdy nie zjadłam tam nic takiego, co niewarte byłoby zamówienia. I jeszcze muszę wspomnieć o tamtejszych deserach. Pyszne są. Tamtejsze tiramisu warte jest o godzinę dłuższej porannej gimnastyki. Wierzch pokryty jest podprażoną mieszanką orzechów (laskowych, pinii i pistacji) i to jest bingo. Muszę to powtórzyć w domu. 
Restauracja ma też od niedawna drugi punkt na Żoliborzu. Do niego mamy blisko z domu, ale... jeszcze nie dotarliśmy. Czas to zmienić :-)
Jak mielibyście ochotę sami sobie zrobić w domu raviolo, to przypominam stary przepis z bloga. Znajdziecie go TUTAJ .
Kolejne miejsce, do którego wracamy w ciemno to warszawskie bistro Krem. To jedno z moich ulubionych miejsc na śniadania. Jak czytam kartę zawsze mam dylemat co zamówić, bo mam ochotę praktycznie na wszystko. Dania śniadaniowe zmieniam przy każdej wizycie, ale jest jedno, które zawsze muszę zjeść - to wytrawny sernik z baskijskiego owczego sera z konfiturą z czarnych wiśni. Ten delikatny, subtelny smak sera, puszysta konsystencja nadzienia, słonawy, kruchy spód i słodko cierpka konfitura z wiśni... poezja doznań smakowych. Polecam Wam tam szczególnie . Od pewnego czasu można tam również zjeść fondue serowe i raclette. Zostawiam sobie te pozycje na jesienną lub zimową randkę. 
Możecie tam zjeść różnorodne zapiekane kanapki we francuskim stylu typu croque madame, croque monsieur, ale też autorskie wersje Paris Paros z bakłażanem, pleśniowym kozim serem i konfitowaną cebulą, abricotto - z pleśniowym serem, goudą i pieczonymi morelami i wiele innych. Pyszne jest tam też tabuleh z kalafiora i ziemniaki pieczone podane z sosem aioli, rillettes z makreli, pain perdu.. Czy tam jest coś niepysznego. Do tego piękne wnętrza, moja ulubiona biało czarna podłoga, wielkie lustra, w których odbijają się okoliczne stare kamienice. Krem to dla mnie idealne miejsce na randkę, śniadanie, spotkanie ze znajomymi.
Dania podawane są tam na różnorodnych talerzach - lubię takie miksy. Ja ostatnio swoje danie dostałam na talerzu, który najchętniej zabrałabym ze sobą do domu. Idealnie pasowałoby do mieszanej zastawy w naszym nadmorskim domku. Nie wiedziałam w jakiej manufakturze powstało, ale pomyślałam, że może kiedyś natrafię na takie talerze gdzieś na targu staroci. I wiecie co? Po paru dniach znalazłam taki talerz na jednej ze stron ze starociami na instagramie, które obserwuję. I nawet cztery takie talerze znalazłam. Te talerze pochodzą ze starej, belgijskiej wytwórni Tournai, a wzór nazywa się Bleu de Tournai
czynne 12.00 - 15.00 i 16.00 - 22.00
ul. Jana i Jędrzeja Śniadeckich 18
Kiedy tylko możemy wsiadamy w samochód i jedziemy na północ. Naszą rocznicę ślubu postanowiliśmy spędzić w Sopocie. Tuż po mojej pracy ruszyliśmy w drogę. Nie dłuży mi się ta trasa. Ostatnio jeździmy drogą ekspresową numer 7, bo praktycznie cała jest już nowa i w dodatku jest 100 km krótsza niż autostrada. Lubię ten dojazd do Gdańska o zmierzchu dnia, kiedy z daleka widać rafinerię. Nocą, kiedy jest rozświetlona wygląda jak kosmiczne miasto przyszłości. Mam sentyment do tego widoku, bo w dzieciństwie oznaczał, że jesteśmy już blisko kresu podróży (miałam chorobę lokomocyjną, więc długa jazda samochodem nie należała dla mnie do przyjemności). Zawsze z tatą wypatrywaliśmy płomienia na rafineryjnej pochodni, bo oznaczało to czy rafineria pracuje i uda się tacie gdzieś w okolicy kupić benzynę (tak, tak były kiedyś czasy, że brakowało paliwa na stacjach i powrót do domu stał pod znakiem zapytania). Teraz też wypatruję tego płomienia już z daleka. Ma on obecnie inne znaczenie. Duży oznacza, że następuje awaryjny zrzut gazów w instalacji odzysku gazów zrzutowych.
Rano w Sopocie wsiadłam na rower i wyruszyłam w drogę. Uwielbiam tę trójmiejską trasę rowerową wzdłuż morza i bardzo zazdroszczę mieszkańcom, że mają ją na wyciągnięcie ręki.Pierwszy raz wzięliśmy rowery do Trójmiasta i teraz zastanawiam się dlaczego nie robiliśmy tego wcześniej. Nadmorska trasa rowerowa jest przepiękna. Długa, szeroka i malownicza. Na przejażdżkę i po zakupy wybrałam się właśnie nią. Czułam się trochę jak mieszkaniec i trochę jak turysta jadąc tak wzdłuż plaży od Sopotu do Gdańska. Następnym razem pojedziemy na rowerach do Gdyni i na prom na Hel. 
W Warszawie truskawki kończą się, a nad morzem można się nimi delektować w pełni i w najlepszej słodkiej i aromatycznej odmianie - kaszubskiej. Oprócz truskawek w Trójmieście najbardziej mi smakuje sushi. Pisałam Wam już wcześniej o odkrytym przypadkowo Mushe sushi na gdańskim Przymorzu. Teraz w tej samej dzielnicy zachwyciliśmy się sushi z Ryba i ryż. Wzięliśmy na wynos i pojechaliśmy pożegnać dzień na plaży w Sopocie.  
czynne od 12.00 do 21.00 (w weekendy do 22.00)
Uwielbiam mój warszawski targ o każdej porze roku, ale teraz to już chyba najlepszy targ w mieście. Co go wyróżnia spośród innych? Większość sprzedawców na moim targu to rolnicy, którzy przywożą swoje zbiory. Mają ograniczony asortyment do tego co uprawiają. Mam swoich ulubionych sprzedawców i przed wyjazdem na wakacje zawsze robię tam większe zakupy, żeby cieszyć się najlepszymi warzywami i owocami chociaż przez pierwsze dni pobytu. No dobrze, przyznaję. Truskawki lepsze są nad morzem niż na moim targu.
Bary mleczne. Mam do nich sentyment. Dawno temu, kiedy byłam małym dzieckiem moi rodzice wyjechali na miesiąc w podróż do Stanów Zjednoczonych. Razem z kilka lat starszym bratem zostaliśmy pod opieką dziadków. Babcia gotowała (a gotowała doskonale) nam jedzenie. Kiedy nie chciało jej się gotować ;-) zabierała nas do restauracji w hotelu Europejskim. W te dni rozczesywała moje loki ;-), wiązała kokardy we włosach i musiałam założyć czystą sukienkę (bo ja jako dziecko najchętniej łaziłam po drzewach i bawiłam się w Indian :-)). Jedzenie w hotelowej restauracji było pyszne i lubiłam te wyprawy. Rodzice zostawili nam też pieniądze na obiady w restauracji Kaszubskiej, która była niedaleko naszego rodzinnego domu. Myślę sięgając po odległe, zatarte wspomnienia, że w tej restauracji nie było zbyt wielu kaszubskich dań, a nawet nie wiem czy były jakiekolwiek. My zamawialiśmy zawsze to samo kotleta de volaille, mizerię i robione na miejscu genialne lody waniliowe. Któregoś razu wybraliśmy się z bratem do baru mlecznego, który był w pobliżu naszego domu. Nie wiem co nas do tego skłoniło, bo wcześniej nigdy tam nie byliśmy. Pamiętam do tej pory, co tam zjadłam za pierwszym razem: kotlet z jajek, buraczki na ciepło i kopytka.Obydwoje z bratem zakochaliśmy się w tym obiedzie i od tej chwili nie chcieliśmy, żeby babcia nam gotowała "ekskluzywne" obiady tylko chodziliśmy do baru mlecznego. Pamiętam tamte posiłki jakby to było wczoraj. Grube, gumiaste naleśniki z serem i solidną porcją śmietany i cukru (moja mama smażyła cieniutkie, delikatne i złociste naleśniki), naleśniki z super słodkim, kupnym dżemem (mama sama robiła konfitury), paszteciki z pieczarkami, naleśniki z farszem z gotowanego jajka ze szczypiorkiem, kluski śląskie, duże, twarde leniwe (mama robiła malutkie, równiutkie i delikatne), gęste kwaśno słodkie grubo tarte buraki (mama cienko tarła i nie dodawała do zagęszczania mąki, a doprawiała je cytryną, a nie octem), duże twarde kopytka z okrasą ze skwarkami (mama robiła małe, delikatne i polewała cebulką smażoną na maśle)...
Ta kuchnia w barze była siermiężna, prosta i zupełnie inna niż nasza domowa. I pokochaliśmy ją (chociaż też pamiętam jak wtedy pierwszy raz w życiu doświadczyłam czegoś takiego jak zgaga :-)).
Historię o naszym ekscytującym żywieniu się w barze mlecznym w czasie nieobecności rodziców, członkowie rodziny słyszeli już setki razy. I pewnie jeszcze usłyszą nieraz ;-) Od tamtego czasu w dzieciństwie, mam sentyment do tego typu miejsc. Te bary wyglądają już całkiem inaczej, ale w niektórych widać jeszcze ślady przeszłości: ceratowe obrusy, menu na ścianie składające się z wsuwanych plastikowych liter i cyfr, okrzyk z okienka: leniwe raz, poustawiany w gablocie kompot "wieloowocowy" w szklankach, kisiel i budyń w szklanych miseczkach i zestawy surówek - obowiązkowo z pora, selera i marchewki, zupę owocową zupę z makaronem w letnim sezonie...
Czasami lubimy sobie zjeść w barze mlecznym i porównać nasze wspomnienia barowe, szczególnie, że porównujemy bary z Gdańska i Warszawy.
Ostatnio zafundowaliśmy sobie obiad w tych dwóch miastach. Dla mnie warszawianki lepsze leniwe były w Gdańsku, a dla mojego Gdańszczanina w Warszawie :-)
Na dłuższy pobyt nad morzem zabieramy ze sobą kota Cynamona. Nie będę Was i siebie okłamywać, że on lubi tę kilkugodzinną podróż samochodem. Jakoś trwa i leży w swoim kontenerku zapewne zastanawiając się: czemu mi to robicie. Za to jak już jest na miejscu, to jest przeszczęśliwy. Na krótkie wyjazdy nie bierzemy go, bo podróż jest dla niego męcząca, ale wakacje nad morzem to musi mieć i on.
Panna cotta z białą czekoladą i galaretką z malin i szampana
7 g (mała torebka) żelatyny w proszku
500 ml słodkiej śmietanki (użyłam 30 %), ale można również wymieszać ją pół na pół z mlekiem
300 g skondensowanego, słodkiego mleka w puszce
1 pasek skórki z cytryny (wycięty obieraczką do jarzyn)
250 ml szampana lub innego wina musującego - ewentualnie wody
Posiekać na 1/2 centymetrowe kawałki czekoladę.
Do rondelka wlać połowę śmietanki, posypać ją żelatyną i zostawić na 3 minuty. Postawić na kuchence z palnikiem włączonym na średnią moc i podgrzewać mieszając, aż żelatyna rozpuści się i masa stanie się gorąca, ale nie zagotuje się. Zdjąć z palnika i dodać białą czekoladę. Mieszać, aż czekolada rozpuści się. Dodać resztę śmietanki i skondensowane mleko. Wymieszać do uzyskania gładkiej masy. 
Przelać masę do 4-6 szklanek albo kieliszków. Jeżeli chcecie mieć deser z masami pod kątem, to ustawcie szklanki pod skosem na wytłoczce do jajek. Jak zobaczycie na poniższym zdjęciu.
Zalać w miseczce zimną wodą żelatynę w płatkach.
Do rondelka wsypać maliny i cukier. Dodać wodę i skórkę z cytryny. Doprowadzić do zagotowania i zmiękczenia owoców. Rozgnieść je łyżką. Masę przelać przez sito do miseczki lekko ugniatając owoce łyżką. Przelać z powrotem płyn do rondla i dodać do niego odciśnięte płatki żelatyny. Mieszać do rozpuszczenia żelatyny. Jeżeli płyn za bardzo wystygł, to trzeba go delikatnie podgrzać (bez zagotowywania!). Dodać szampana (prosecco, cavę...) lub wodę w wersji bezalkoholowej. Wystudzić płyn do temperatury pokojowej i wlać go na wierzch panna cotty. Wstawić do lodówki i pozostawić tam do stężenia galaretki lub do czasu podania.
Lipiec smakuje jagodziankami i pachnie lipą. 
Na naszej działce nad morzem rośnie masę leśnych jagód, więc dla mnie sezon na pieczenie własnych jagodzianek nadchodzi wraz z wyjazdami na północ. Kupuję czasami na targu jagody (sprzedawane na miarki, którymi jest litrowy słoik lub aluminiowy kubek), ale zasadniczo na sezon jagodowych ust i języków nastawiam się na czas pobytu nad morzem. Jagodami możemy się tam cieszyć praktycznie do końca sierpnia, więc jeszcze sobie popiekę bułeczki pełne jagód. Za to będąc w Warszawie, kupuję jagodzianki i prowadzę własny ranking tych wypieków. Jagodzianki z dobrych, rzemieślniczych piekarni są drogie, a w tym roku to już bardzo drogie (16-23 złote), ale wychodzę z założenia, że wolę zjeść 3-4 doskonałe jagodzianki w sezonie niż 10 takich sobie.
Jak się przedstawia mój tegoroczny ranking?
Jadłam z cukierni Słodki słony, Cukier Puder, piekarni Dej i Cała w mące. Dwa pierwsze miejsca ex aequo zajęła Cała w Mące i Słodki Słony.
Jagodzianki od Moniki Waleckiej (Cała w mące) są doskonałe. Cienka warstwa aromatycznego, wilgotnego ciasta skrywa wielkie bogactwo jagodowego nadzienia o wyważonym smaku. Owoce zachowują kształt i nie są zatopione w kisielowatym sosie tylko w lekko zagęszczonym soku. Czuć w nadzieniu cierpkość jagód i słodycz. Wierzch bułeczki pokrywa zacna warstwa super chrupiącej kruszonki - takiej jaką lubię - składającej się z dużych i małych kawałków. Po upieczeniu bułeczka smarowana jest palonym masłem z dodatkiem ziarna tonka i obsypana delikatnie cukrem pudrem. Ta jagodzianka to jest
Niewyżyta cycata Jenny
Szalone Rosjanki
Seks z elegancką panią domu

Report Page