Włożył je głęboko

Włożył je głęboko




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Włożył je głęboko


krzysztof lutowski - wiersze, opowiadania


zapraszam do odsłuchania mojego najnowszego opowiadania pt. "Miłość to piekielny pies " wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Rozpoczyna się od 2.03.35. Polecam też całość audycji i opowiadania innych autorów.

   Opowiadania "Ognisko" oraz "Gracz" wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Zaczynają się od 2:06:20. Ale polecam też całą audycję i opowiadania innych autorów.

  Namówiłem kilkoro znajomych ze
szkoły, abyśmy zorganizowali dragowy wypad za miasto, do ruin
średniowiecznej baszty. Wiem wiem, zalewam jak z horroru, ale
naprawdę tak było.


  Odgrodzeni od świata
wysokimi średniowiecznymi murami pozbawionymi dachu, rozbiliśmy dwa
namioty. Trzech chłopaków, trzy dziewczyny – siódme miało być
ognisko. Rozpaliliśmy je z nadejściem zmierzchu i wyjaraliśmy w
szóstkę worek haszu i worek skuna. Księżyc w pełni widoczny był
na firmamencie. A wiecie, to były nasze pierwsze doświadczenia z
afgańskim i holenderskim towarem, więc zjaraliśmy się, jakbyśmy
byli na kwasie.


  Wkręciliśmy sobie średniowieczny
klimat, przybierając heroiczne pozy na tle baszty. Ech, durna
młodość...


  Kiedy było naprawdę ciemno,
ognisko mocno przygasło, bowiem zapomnieliśmy dorzucić gałęzi.
Siedzieliśmy wokół kompletnie zmuleni przedawkowanym THC .
Nagle w tej ciszy i ciemności coraz głębszej ognisko wybuchło, a
ogień wzniósł się na półtora metra i palił się złowrogo,
jakby ktoś dolał do niego paliwa. Pomyślałem wtedy, że tak
musiał poczuć się Mojżesz, gdy zobaczył gorejący krzak.


   Ano zamurowany, z rozdziawioną gębą,
niewysłowienie
zdumiony.

  Nie wiedzieliśmy cóż mogło
sprawić ten cud? Jedyne co przyszło mi do głowy, to nadprzyrodzona
siła.


  Każde z osobna pogrążyło się we
własnej bajce, do której inni nie mieli dostępu. Dziewczyny,
chłopaki, chłopak z dziewczyną, dziewczyny same, same chłopaki.
Mijaliśmy się na ścieżkach wokół ruin, przy ognisku, w pustych
otworach wielkich okien baszty, jak w pustych oczodołach kamiennej
megarzeźby .
Spotykaliśmy się fizycznie i psychicznie na niebezpiecznych
wyłomach muru, wspinając się na nie po wyrwach w ceglanych
ścianach.


   Niedaleko było małe jeziorko, wokół
krzaki i zarośnięte ścieżki. Zapuszczaliśmy się w te krzaczory,
kopulując jak szaleni, histerycznie odurzeni. Jeden z kolegów
złapał dziwną fazę. Poruszał się wolno, sztywnym, połamanym
krokiem, niczym zombi. W ręku trzymał nóż i... cóż, bezgłośnie
zbliżał się, jakby szukał ofiary. Nikt nie chciał się
przekonać, czy rzeczywiście jest w stanie dźgnąć tą kosą.


  Zaczęło nas to niepokoić,
irytować, bo wszelkie próby perswazji, powstrzymania jego mrocznych
zapędów, spełzły na niczym. Staraliśmy się trzymać od niego z
daleka, choć wszędzie było blisko... Wtem usłyszeliśmy krzyk
jednej z dziewcząt, która, jak się za chwilę okazało,
spółkowała w krzakach z jednym z nas.


  Ten, który przemienił się w
zombi, naprawdę lub na niby, dotarł na tyle blisko, że
niezauważony zamachnął się nożem na parę splecioną w uścisku. D ziewczę było na górze, leżąc na plecach na partnerze. Nóż
rozciął jej pierś w poprzek sutka, na długość kilku
centymetrów, nie za głęboko. Jej kochanek zadziałał
instynktownie niczym zwierz. Jak to bywało od zarania, na agresję
zareagował agresją, na zagrożenie – instynktownym atakiem.
Niestety, rzucił się z gołymi rękoma, na ręce uzbrojone.


  Nóż został użyty po raz wtóry,
tym razem na nagim gardle. Niespełniony kochanek charcząc padł na
naszych oczach, z erekcją, rozumiecie? Z ciągle sztywnym fiutem.


   Zombiak ruszył w stronę
zakrwawionej dziewczyny, chcąc ją ponownie ugodzić. Ona zdążyła
już dobiec do naszej grupki, wyrzucając z siebie strzępy
informacji o tym, co zaszło. A skurwiel zombiak człapał w naszą
stronę tym swoim sztywniackim marszem.


  Złapałem spory kamień i rzuciłem,
trafiając go centralnie w łeb. Głowa mu odskoczyła, ale nie
zatrzymał się nawet na sekundę. Wykorzystując przewagę w
szybkości, uciekliśmy w stronę namiotów i plecaków, dając sobie
chwilę na ustalenie planu.


  Pozostałem ja i trzy dziewczyny.


  Objąłem przywództwo, miałem plan.



  Na szczęście w bagażach mieliśmy
też własne noże.


 Wspięliśmy się na podwyższenie
przy wejściu do baszty. Stamtąd chcieliśmy zaskoczyć i
obezwładnić zombiego. Plan był taki by go związać i zostawić do
wytrzeźwienia. Znaczy żywiliśmy się taką
nadzieją, że rano mu przejdzie, nie myśląc w tej chwili o tym,
jak wybrniemy z tej sytuacji. Bo przecież co najmniej jeden z
naszych kolegów miał nie przeżyć tej nocy.


  Zombie przyczłapał do baszty i
skierował się do jedynego wejścia.

  Na umówiony znak skoczyliśmy na
niego z każdej strony.


  Walka była zacięta, oprawca był
nadnaturalnie silny, lecz mało precyzyjny.


  Niestety, nie czuł bólu, ranił
zarówno mnie, jak i dziewczęta. Zrozumiałem, że nas zabije, że
padniemy od ran, że legniemy wyczerpani, bez sił do dalszej walki.
Będziemy się czołgać, odczołgiwać od śmierci, by zyskać te
kilka minut, jak nakazuje bezrozumny instynkt życia. Wtedy zombi nadejdzie i podobija nas ze swą mechaniczną bezwzględnością.


  Ostatnim wysiłkiem woli wbiłem nóż między jego nieobecne oczy.


  Puściłem rękojeść noża, a
zombi napęczniał i padł na kolana, a potem na twarz,
wprost na twarde, kamienne podłoże. Akurat dysponowałem solidnym,
traperskim nożem, więc ostrze po uderzeniu rękojeścią w ziemię
rozłupało głowę agresora na dwie części krwistego orzecha.
Resztki mózgu i krew bryzgnęły na nasze półnagie ciała.


   Dziewczyny były w ostrym szoku,
nawet nie krzyczały, tylko bezgłośnie łkały.


   Nasz kolega, z którym jeszcze przed
chwilą paliliśmy zielsko i chodziliśmy do klasy, leżał brutalnie
martwy. A my nie wiedzieliśmy dlaczego...


  Gdy się ogarnęliśmy, dla pewności
związałem kończyny trupa i dokładnie odkroiłem resztki głowy od
tułowia. Dla zasady przebiliśmy mu też serce zaostrzonym kijem,
który miał być na kiełbasę.


   Wtedy przypomnieliśmy sobie o
koledze z poderżniętym gardłem i pobiegliśmy do niego.


   Jeszcze żył, choć właściwie -
kończył umierać.


  Zalany krwią miał wydać
ostatnie tchnienie, lecz przywołał nas jeszcze skinieniem dłoni.


  Przystawiliśmy uszu jak najbliżej,
a on wyszeptał z trudem: – Słuchajcie, co mu odjebało? – I
umarł. Nie zyskawszy odpowiedzi na trawiące go pytanie.


   Mieliśmy dwa trupy, no i zrobiło
się dziwnie.


  Czułem jak coś się we mnie
zmienia, coś w rodzaju nadchodzącego zewu krwi, aż mi ślina
pociekła. Nie było wątpliwości, mieliśmy dwa trupy. „Powinienem
chyba przemienić się w wilkołaka, jak Jacek Nicholson w Wilku” – zdążyłem pomyśleć i...


   Cieszyliśmy się, jak opętane
dzieci.


  Hasaliśmy umazani we krwi, czując w
sobie pierwotną moc, która w tym szale pozwalała nam skakać po
ścianach baszty, osiągając niezwykłą przyczepność. Kopulowaliśmy na zimnych cegłach, zawieszeni wysoko nad ziemią, a
nawet w locie, jak pytołak i sukołacze. A poniżej dwa trupy.


  Zacząłem się histerycznie śmiać.
Sukołacze patrzyły na mnie pytająco. A ja wyłem ze śmiechu i
próbowałem im tłumaczyć: – Dzie...wczy...ny, dzie...wczy...ny,
wszystko już rozumiem. Hahahaha – nie mogłem przestać. – Pół
godziny wcześniej wrzuciłem do ogniska zapalniczkę.

  Sukołacze jakby zwiędły. Patrzyły
na mnie bezrozumnie, a ja kulałem się po trawie trzymając za
brzuch. Brzuch bolał. Dobrą minutę trwało, aż się uspokoiłem i
przestałem tarzać w konwulsjach, a mięśnie brzucha wróciły do
normy.


  Dziewczyny patrzyły na mnie,
podniosłem się, patrzyłem na dziewczyny.


   – A więc… nie było żadnej
magii? – wydukała jedna.

  – Nie wiem – odpowiedziałem i
przyjrzałem się im w pierwszych promieniach nowego letniego
poranka. Popatrzyłem na swoje ręce, które miały być po łokcie
zbrukane krwią. Były po łokcie uwalone błotem. Sukołacze też
były uwalone ziemią i błotem, wszędzie, roznegliżowane, w
poszarpanej odzieży.

  Stałem w samych gaciach, podobnie
jak one cały w ziemi i błocie.

  Bez słowa podbiegliśmy tam, gdzie
obrabiałem łeb zombiakowi.


  Nasz kolega związany chrapał w
najlepsze, jak parowa lokomotywa. Obok leżała butelka po tanim winie.

  Laski pobiegły do drugiego trupa. Ja
zostałem przy zombiaku. Nie chciało mi się nigdzie iść. Poczułem
się bardzo zmęczony. Przysiadłem sobie z boczku, wziąłem do ręki
patyk i mamrocząc coś pod nosem rysowałem kółeczka na piasku.


  Większe i mniejsze, mniejsze i
większe.

Opowiadanie Krzyś i Tomek wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Zaczyna się od 1:14:46. Ale polecam też całą audycję i opowiadania innych autorów.

    Teofil
Dobrzański, lat 52, od pięciu lat mieszka w Anglii.


    Wysoki,
szczupły, z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Jak miliony Polaków jest zarobkowym emigrantem.


   Od
życia nie oczekuje wiele. Za sobą ma dwa nieudane małżeństwa,
nastoletnią córkę, niezbyt udane życie zawodowe pozostawione w
Polsce oraz długi alimentacyjne. Ot, zwykły pogmatwany człowieczy
los.


   Poza
tym, że to osobnik pogubiony i chaotyczny, jest poczciwy, uczciwy i
po prostu dobry. Nie zazdrości, nie nienawidzi, przyjmuje swój
krzyż z pokorą i go niesie. Dobrzański wyróżnia się za to
nieprzeciętną inteligencją – jest szeroko oczytany i literacko
utalentowany. Napisał mnóstwo całkiem przyzwoitych wierszy,
walających się po czeluściach jego twardego dysku. Pozaczynał też
sporo opowiadań i powieści, jednak nigdy nic nie ukończył. Zwykle
porzucał pisanie prędzej lub później, mając napisane więcej lub
mniej. Wrodzona chaotyczność i nieumiejętność trzymania się
celu, nie pozwalała mu ukończyć czegokolwiek, co miało dłuższą
formę niż wiersz. Słowem, kompletna maniana. Ale nawet to
przyjmował z pokorą, co jakiś czas zaczynając kolejny tekst,
wiedząc, że nigdy go nie ukończy. W końcu Teofil stał się
mistrzem w zaczynaniu od nowa.

   Tu
w Anglii nasz Dobrzański prowadzi życie proste i niezbyt wyszukane.
Przez cztery lata mieszkał w Londynie w kilku dzielnicach. Przez
pewien czas był nawet bezdomnym mieszkającym na squocie. Następnie
za pewną kobietą, z którą ostatecznie też mu nie wyszło,
przyjechał do Reading pod Londynem, gdzie osiadł i mieszka już od
ponad roku.


    W
Londynie zazwyczaj dużo pracował, bo takie jest to miasto. Wysysa z
człowieka każdą godzinę. Musisz dużo pracować, bo inaczej nie
opłacisz mieszkania w horrendalnych cenach, transportu i wszystkiego
co wiąże się z życiem. W najdroższym mieście na świecie trzeba
ostro zapierdalać, by móc w nim mieszkać.


     Dobrzański
pracował w kuchniach, jako tzw. kitchen porter, czyli po polsku
pomoc kuchenna, a właściwie to pomywacz.


    Jest
to robota ciężka i niewdzięczna – najniższe stanowisko
kuchenne. Kitchen porter pierwszy do kuchni przychodzi i ostatni
wychodzi. Zanim zacznie się robota, musi wszystko przygotować, a
kiedy dzień restauracji się kończy, kucharze idą już do domu, a
kitchen porter musi wszystko posprzątać, wymienić worki w
śmietnikach, pomyć kuchenne stoły, podłogę i cholera wie co
jeszcze.


   W
sezonie taki pracownik może pracować nawet od 7 do 23. I Teofil
niejednokrotnie tak pracował. Jednak po przeprowadzce do Reading,
gdzie życie jest nieco tańsze, a tempo wolniejsze, Teofil, choć
nadal był tylko kitchen porterem, to początkowo, gdy jeszcze był z
kobietą, za którą tu przyjechał, pracował tylko na pół etatu.
Oczywiście z wyboru. Gdy z kobietą się rozstał, po krótkim i
burzliwym związku, w którym bili się trzy razy, co zwykł
podkreślać, pracował osiem godzin dziennie. Tyle mu wystarczało
by opłacić skromny pokój, kupić jedzenie, alkohol, trawkę,
czasami jakąś kreskę dla urozmaicenia nudnego żywota. I żył tak
sobie nasz Teofil, a oprócz ciderów, które lubił popijać,
trawki, którą palił w zasadzie codziennie i kokainy, którą
używał sporadycznie, Teofil miał jeszcze jedną słabość – a
był nią hazard.


    Nie
było to jakieś straszne granie, takie jak w filmach o
hazardzistach. Nie przegrał jak dotąd żadnej fortuny, ani nie
musiał pożyczać pieniędzy od mafii chcąc się odegrać; nie
popadł w długi, nie ścigali go wierzyciele. A jednak Dobrzański
grał. Grał codziennie. Obstawiał mecze piłkarskie przez internet
oraz wpadał do jednego z licznych kasyn w Reading, gdzie stawiał
nieduże kwoty na ruletce. Żetony kładł zwykle na czerwone lub
czarne, wygrywał lub przegrywał i zazwyczaj szybko wychodził.


    Tak
więc, jak widzimy, Teofil był raczej rozsądnym hazardzistą.


   Mecze
piłkarskie natomiast obstawiał w oparciu o jakąś tam wiedzę o
sporcie, robiąc wcześniej odpowiedni research, dlatego udawało mu
się często wygrywać i jak twierdził – był na meczach na
plusie.


    Co
do ruletki, to Teofil zachowywał daleko idący rozsądek, a jako że
ruletka jest grą stosunkowo sprawiedliwą, co znaczy, że kasyno ma
niewielką przewagę nad graczem, nic strasznego się z jego
pieniędzmi nie działo. Ot, raz przegrał, raz wygrał, nawet nie
wiedział, czy był do przodu, czy do tyłu, a nawet jeśli był na
minusie w rulecie, nie oznaczało to tragedii.


    Inną fascynacją naszego bohatera był buddyzm. Teofil w duchu był
buddystą i choć jak wszystko w jego życiu – chaotyczne i
pogmatwane – to od czasu do czasu, bardziej lub mniej; starał się
praktykować buddyjską medytację.

   Pewnego
dnia pod wpływem ciderów, marihuany i kokainy, Teofil wpadł na
genialny – jak sam osądził – pomysł. Otóż postanowił
wykonać eksperyment duchowy. Wymyślił, że wykona medytację w
intencji wygranej w ruletkę, składając przy tym obietnicę, że
wygraną podzieli się z potrzebującym pilnie gotówki kumplem z
Londynu oraz z bezdomnym; pierwszym którego napotka po wyjściu z
kasyna.


    W
centrum Reading nie było o bezdomnych trudno, podobnie jak w
Londynie. Wielu bezdomnych można było spotkać na ulicach
angielskich miast, bowiem w Wielkiej Brytanii nie są oni przeganiani
z ulic. Można ich spotkać nawet w centralnym Londynie, kiedy pod
luksusowym biurowcem ze szkła i stali, sięgającym kilkunastu lub
więcej pięter, śpi sobie taki z całym tabunem bagażów,
śpiworów, a nawet z własnym psem na sznurku. To zwykły widok w
UK, spotkać bezdomnego w tymczasowym domku z kartonów i koców.

    Teofil
w całej dziwności swej osobowości wierzył, że jest oświecony,
jak buddyjscy mnisi. Jakoś nie zrażało go, że mnisi w Tybecie
poświęcali całe życie na medytacje i inną praktykę duchową i
tylko nieliczni z nich nazywali siebie oświeconymi. Teofil uważał,
że oświecenie to nic trudnego i on taki właśnie jest, więc
uwierzył też, że medytacją potrafi sprawić, by rzeczywistość
nagięła się pod niego i pozwoliła mu wygrywać kasiorę na
ruletce za każdym razem, o ile tylko podzieli się kasą z
potrzebującymi.


   Po
pół godzinnej medytacji, wykonanej na całkiem niezłym haju,
Teofil założył skórzaną czarną kurtkę i wyszedł na ulicę.
Swe kroki skierował na Friar Street w centrum Reading, gdzie
znajdowało się jedno z kasyn.


    Wewnątrz
wymienił skromnie 10 funtów na żeton i podszedł do ruletki.


   W
dzień powszedni w kasynie było niewiele osób, zresztą Teofil się
nie rozglądał. Położył swój żeton na czerwone i ruleta poszła
w ruch. Po dwudziestu paru hipnotycznych sekundach, kulka zamarła na
czerwonym.


     Zgarnął
dwa żetony – miał teraz 20 funtów.


   Przeczekał
jedną grę, a w kolejnej położył, tym razem oba żetony, znów na
czerwone i… kulka ponownie usadowiła się w slocie oznaczonym
kolorem czerwonym. Teofil miał już 40 funtów w żetonach. Tym
razem odczekał dwie gry, zastanawiając się na co postawić i...
kolejną obstawił wszystkimi żetonami czarne i… wypadło czarne
ku radości Teosia. Wcześniej postanowił, że zagra trzy razy jeśli
będzie wygrywał i odejdzie od stołu. I tak właśnie zrobił. Z
uśmiechniętą mordą poszedł wymienić żetony na pieniądze.


     Z
10 funtów zrobiło się 80.


   Wychodząc
z kasyna rzucił do wielkiego Murzyna w garniturze, który stał na
bramce, niedbałe: – Bye – i poszedł wzdłuż Friar Street z
lekkością motyla, powstrzymując się, by nie podskakiwać niczym
Frank Sinatra, pogwizdując wesołkowatą melodyjkę.


   Mijając
bezdomnego, który siedział na ulicy z kartonikiem, na którym było
napisane: „change please”, wrzucił do kapelusza 10 funtów, co
natychmiast ożywiło pogrążonego w letargu brudnego angola z dawno
nie golonym zarostem: – Ou, man, thank you very much. You are good
man, very good man. Many thanks buddy. – Gość się naprawdę
podekscytował, bo rzadko do jego kapelutka wpadał banknot i to od
razu 10 funtowy.


    Tymczasem
Teofil w poczuciu dobrze spędzonego czasu wracał do domu, gdzie
zamierzał przelać kumplowi z Londka 25 funtów, tak by cała
wygrana została podzielona na pół.


    Zainwestował
10 funtów, które odzyskał i zarobił 70 na górkę, to daje 35 dla
Teofila i 35 dla potrzebujących.


   Teofil
powtarzał operację „Kasyno”, jak ją nazwał, przez cały
pierwszy tydzień. Najpierw medytacja, następnie spacer do kasyna,
trzy gry i „bye” do Murzyna. Nie wysyłał już pieniędzy
swojemu kumplowi do Londynu, ale spacerował po centrum tak długo,
dopóki nie rozdał 35 funtów trzem bezdomnym; dwóm po 10 a
ostatniemu dawał 15 funtów.


   Operację
„Kasyno” rozpoczął w poniedziałek, a skończył w sobotę, w
niedzielę natomiast postanowił, że do kasyna chodzić nie będzie.
Wygrał w ten sposób na czysto 420 funtów, co stanowiło nie
najgorszą tygodniówkę w przeciętnej pracy w UK. Z tego 210
przypadało jemu, a drugie tyle bezdomnym, którzy zaczynali go
kochać.

    Kolejnego
tygodnia postanowił korzystać z innych domów gry, gdyż pod koniec
poprzedniego zauważył, że gdy wchodzi do kasyna na Friar Street,
obsługa zaczyna się na niego dziwnie patrzeć i dawać sobie znaki
oczami. Był obserwowany. Na ten tydzień wybrał zatem dwa inne
kasyna i grał w nich naprzemiennie od poniedziałku do soboty,
codziennie powtarzając rytuał.

    Medytacja,
spacer do kasyna, trzy gry i wypad rozdać kasę bezdomnym. Aby to
nie byli codziennie ci sami, nadkładał drogi zahaczając o Oxford
Road, gdzie wiedział, że na pewno tam jakiegoś spotka. A w
niedzielę odpoczął i do kasyna nie poszedł.


   Kolejne
dwa tygodnie kontynuował operację, chodząc do różnych kasyn, co
zabierało więcej czasu, gdyż musiał już drałować także do
lokali bardziej oddalonych od centrum. By
nie spotykać ciągle tych samych bezdomnych, więcej spacerował też
po centrum miasta i Oxford Road, gdzie oprócz żebraków, wieczorami
i nocą, można było spotkać też tanie dziwki, zazwyczaj
narkomanki, polujące na klientów za 20 funtów. Mimo tych wysiłk ów
odnajdywanie nowych potrzebujących, robiło się coraz
trudniejsze. Nie chciał dawać kasy wiecznie tym samym angolom, bo
tak się składało, że bezdomnymi, których spotykał, byli
przeważnie Anglicy – narkomani i pijacy.


    Tak
minęły cztery tygodnie, podczas których Teofil wyjął z ruletki
1680 funtów. Na czysto, po odciągnięciu narzuconego sobie 50
procentowego podatku od wzbogacenia, zarobił 840, co stanowiło
sporą sumkę dodatkową do dochodów jakie czerpał z pracy.


    Sam
nie potrzebował wiele, więc natychmiast przesłał byłej żonie
500 funtów z zaległych alimentów, za które był już ścigany
sądownie. Teofil kochał córkę i płacił ile mógł, ale będąc
kitchen porterem nie mógł liczyć na kokosy.


 
Masaż w trójkącie
Studentki medycyny pomagają koledze w orgazmie
Moje wieczorne igraszki z żoną

Report Page