Tantryczna przyjemność przy świecach

Tantryczna przyjemność przy świecach




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Tantryczna przyjemność przy świecach
Masaż Gdynia Centrum Dietetyka Pilates Bioenergoterapia Reiki 
Copyright © Manipura Twoje Centrum Masażu
Rozpalcie pasję, stwórzcie świętą atmosferę miłości!
Otoczcie się przytulną atmosferą przy świecach, przyjemnych zapachach, tajemniczych romantycznych dźwiękach.
Bez względu na to, czy jesteś samotna(y) czy w związku, spraw sobie przyjemność!
https://www.youtube.com/watch?v=MMj_pWNoGMk&t=209s



Po zachodzie slonca - Stephen King (pdf)

Home
Po zachodzie slonca - Stephen King (pdf)



Stephen King Po zachodzie słońca Tytuł oryginału: Just After Sunset Przełożył: Andrzej Szulc Data wydania:2008 Dla Heidi Pitlor Mogę sobie wyobrazić, ...

Stephen King Po zachodzie słońca Tytuł oryginału: Just After Sunset Przełożył: Andrzej Szulc Data wydania:2008

Dla Heidi Pitlor

Mogę sobie wyobrazić, co tam widziałeś. Owszem, to makabryczne, ale przecież to nic nowego, to tylko stare misteria... Takich sił nie można nazwać, nie można o nich mówić, nie da się ich sobie wyobrazić, chyba że poza zasłoną i pod symbolem: symbolem, który większości z nas wyda się staroświecką, poetycką fantazją innym może głupią bajdą. Ty i ja jednak, przynajmniej my dwaj, wiemy co nieco o koszmarach, które mieszkają w tajnym sanktuarium żywota, a mogą też objawić się w ludzkim ciele. Wiemy, że to, co bezkształtne, może jednak przybrać kształt. Ach, Austin, jak to możliwe? Jak to jest, że słoneczny blask nie ciemnieje w obliczu tej makabry, że ziemia nie kipi i nie rozstępuje się pod takim brzemieniem?! Arthur Machen Wielki Bóg Pan, przekł. Tomasz S. Gałązka

Wstęp Pewnego dnia w 1972 roku po powrocie z pracy zastałem żonę siedzącą przy kuchennym stole i wpatrującą się w leżący przed nią sekator. Uśmiechała się, co oznaczało, że nie jestem w zbyt wielkich opałach, zażądała jednak ode mnie portfela. Nie wróżyło to naj lepiej. Mimo to podałem go jej. Wyjęła z niego moją benzynową kartę kredytową Texaco – takie rzeczy były i nadal są rutynowo wysyłane nowożeńcom – i pocięła ją na trzy duże części. Kiedy zaprotestowałem, mówiąc, że karta była bardzo przydatna i że zawsze spłacaliśmy minimalne (a czasami większe) sumy pod koniec miesiąca, potrząsnęła tylko głową i oświadczyła, że odsetki są czymś, co narazi na szwank nasz kruchy budżet domowy. – Lepiej odsunąć od siebie pokusę – powiedziała. – Pocięłam już swoją. Koniec kropka. Przez następne dwa lata żadne z nas nie miało karty kredytowej. Robiąc to, miała rację i była mądra, ponieważ w tamtym czasie dobiegaliśmy trzydziestki i musieliśmy wychowywać dwójkę dzieci; finansowo z trudem utrzymywaliśmy się na powierzchni. Ja uczyłem angielskiego w szkole średniej i pracowałem latem w pralni przemysłowej, piorąc pościel z moteli i czasami objeżdżając je dostawczą furgonetką. Tabby opiekowała się w dzień dziećmi, pisząc wiersze, gdy zażywały poobiedniej drzemki, i pracując na całą zmianę w Dunkin’ Donuts, kiedy wracałem do domu ze szkoły. Nasz łączny dochód starczał na opłacenie czynszu, jedzenie i pieluchy dla synka, ale nie na abonament telefoniczny; zrezygnowaliśmy z niego w taki sam sposób jak z karty Texaco. Zbyt wielka była pokusa, by zadzwonić do kogoś mieszkającego w innym mieście. To, co zostawało, szło na książki – żadne z nas nie mogło bez nich żyć – oraz na moje złe nałogi (piwo i papierosy), ale poza tym starczało na bardzo niewiele. Z całą pewnością nie było pieniędzy na opłaty wynikające z przywileju posiadania tego przydatnego, aczkolwiek skrajnie niebezpiecznego plastikowego prostokąta. To, co udało nam się dodatkowo zarobić, przeznaczaliśmy na ogół na takie rzeczy jak naprawy samochodu, wizyty u lekarza i to, co ja i Tabby nazywaliśmy „dzieciochłamem”: zabawki, używany kojec oraz kilka

irytujących książek Richarda Scarry’ego. Ten skromny ekstrazarobek przynosiły między innymi opowiadania, które udawało mi się zamieścić w magazynach dla panów, takich jak „Cavalier”, „Dude” i „Adam”. W tamtych czasach nie mówiło się nigdy o pisaniu literatury i każda dyskusja o „nieprzemijających wartościach” mojej prozy byłaby takim samym luksusem jak karta Texaco. Opowiadania, kiedy się sprzedawały (a nie działo się to zawsze), były po prostu miłym źródłem gotówki. Traktowałem je niczym meksykańskie pinatas, wypełnione słodyczami i zawieszone pod sufitem papierowe kule, które usiłowałem strącić nie kijem, lecz własną wyobraźnią. Czasami pękały i obsypywały nas deszczem kilkuset dolarów. A czasami nie. Na szczęście dla mnie – i możecie mi wierzyć, że wiodłem wówczas skrajnie szczęśliwe życie, pod wieloma względami szczęśliwsze niż dzisiaj – praca sprawiała mi przyjemność. Pisząc te opowiadania, padałem na twarz i świetnie się bawiłem. Powstawały jedno za drugim, niczym hity z nadającej na długich falach rockowej radiostacji, której zawsze słuchałem w tym połączeniu gabinetu z pralnią, gdzie je pisałem. Pisałem szybko i ostro, rzadko zaglądając do tekstu po drugiej redakcji, i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zastanawiać się, skąd się biorą dobre opowiadania, czym różni się ich struktura od struktury powieści i jak radzić sobie z problemami rozwoju postaci, tła fabularnego i ram czasowych. Zdawałem się kompletnie na żywioł, wspomagany wyłącznie przez intuicję i dziecinną pewność siebie. Obchodziło mnie tylko to, że powstawały. To było wszystko, co musiało mnie obchodzić. Z pewnością nie zdawałem sobie sprawy, że umiejętność pisania opowiadań jest czymś kruchym, czymś, co można zapomnieć, jeśli nie robi się tego niemal stale. Nie wydawała mi się wówczas krucha. Większość tamtych opowiadań przypominała buldożery. Wielu amerykańskich autorów bestsellerów nie pisuje opowiadań. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o pieniądze; dobrze sytuowani pisarze nie muszą myśleć o takich sprawach. Niewykluczone, że kiedy świat pełnoetatowego powieściopisarza kurczy się do rozmiarów poniżej siedemdziesięciu tysięcy słów, ogarnia go jakiś rodzaj twórczej klaustrofobii. A może chodzi po prostu o to, że gubi się gdzieś po drodze dryg do miniaturyzacji. W życiu jest wiele rzeczy, które przypominają jazdę na rowerze, ale nie należy do nich pisanie opowiadań. Można zapomnieć, jak to się robi.

Pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych pisałem coraz mniej opowiadań, a te, które pisałem, były coraz dłuższe (kilka dłuższych zamieszczono w tym zbiorze). To było w porządku. Były jednak również opowiadania, których nie napisałem, ponieważ musiałem skończyć tę lub inną powieść, i to nie było w porządku – czułem, że pomysły domagają się zapisania. Niektóre się tego doczekały; inne, przyznaję ze smutkiem, umarły i rozsypały się w pył. Co najgorsze, zdarzały się opowiadania, których nie umiałem już napisać, i to było niepokojące. Wiedziałem, że potrafiłbym je napisać w tamtej pralni, na należącej do Tabby małej, przenośnej olivetti, jednak teraz, będąc znacznie starszy i dysponując większym doświadczeniem i o wiele droższymi narzędziami pracy – jak choćby ten macintosh, na którym piszę dziś wieczorem – nie mogłem sobie z nimi poradzić. Pamiętam, jak sknociłem jedno z nich i przyszedł mi na myśl stary płatnerz spoglądający ze smutkiem na wspaniałe toledańskie ostrze i mówiący sobie: „Kiedyś wiedziałem, jak się robi takie rzeczy”. A potem pewnego dnia przed trzema albo czterema laty, dostałem list od Katriny Kenison, redaktorki ukazującej się co rok antologii Best American Short Stories (później zastąpiła ją Heidi Pitlor, której niniejsza książka została zadedykowana). Pani Kenison zapytała, czy nie byłbym zainteresowany redakcją wydania z 2006 roku. Nie musiałem się nad tym zastanawiać przez całą noc ani nawet w trakcie popołudniowego spaceru. Zgodziłem się natychmiast. Z najprzeróżniejszych powodów, w tym nawet altruistycznych, ale byłbym naprawdę bezczelnym kłamcą, gdybym nie przyznał, że i dla własnej korzyści. Pomyślałem, że jeśli przeczytam dużo krótkiej prozy, zanurzę się w tym, co mają najlepszego do zaoferowania amerykańskie czasopisma, i być może uda mi się odzyskać choć w części tę lekkość pióra, która mi umykała. Nie dlatego, żebym potrzebował zastrzyku gotówki – niewielkiego, lecz witanego z radością, kiedy stawia się dopiero pierwsze kroki – żeby kupić nowy tłumik do używanego auta albo urodzinowy prezent dla żony, lecz dlatego, że utrata zdolności pisania opowiadań nie wydawała się uczciwą ceną za wypchany kartami kredytowymi portfel. W trakcie rocznej pracy w charakterze redaktora przeczytałem setki opowiadań, ale nie będę się w to zagłębiał, jeśli was to interesuje, kupcie antologię i przeczytajcie wstęp (a przy okazji dwadzieścia świetnych opowiadań, co na pewno wam nie zaszkodzi). Ważne jest to, że znowu

poczułem miły dreszczyk i zacząłem pisać opowiadania na starą modłę. Liczyłem na to, że mi się uda, lecz nie śmiałem w to wierzyć. Pierwszym z „nowych” opowiadań jest Willa, również pierwsza w tym zbiorze. Czy są dobre? Mam taką nadzieję. Czy pomogą wam przetrwać nudny lot samolotem (jeśli je czytacie) lub długą podróż samochodem (jeśli słuchacie ich z odtwarzacza)? Naprawdę mam taką nadzieję, ponieważ kiedy do tego dojdzie, będzie to niczym magiczne zaklęcie. Pisałem je z wielką przyjemnością, wiem o tym. I mam nadzieję, że z przyjemnością będziecie je czytać. Mam nadzieję, że was porwą. I dopóki będę pamiętał, jak to się robi, będę to robił. Aha, i jeszcze jedno. Wiem, że niektórzy czytelnicy lubią się dowiedzieć, jak i dlaczego powstały pewne historie. Jeżeli do nich należycie, znajdziecie na końcu moje „notatki na marginesie”. Ale jeżeli zajrzycie tam przed przeczytaniem samych opowiadań, wstydźcie się. A teraz pozwólcie, że zejdę wam z drogi. Zanim jednak to zrobię, chciałbym podziękować za wizytę. Czy robiłbym dalej to, co robię, gdybyście mnie nie odwiedzali? Owszem, z pewnością bym to robił. Ponieważ cieszę się, gdy słowa łączą się ze sobą, gdy pojawiają się obrazy i wymyśleni ludzie robią rzeczy, które mnie zachwycają. Ale lepiej mi z tobą, Stały Czytelniku. Zawsze lepiej mi z tobą. Sarasota, Floryda 25 lutego 2008

Willa Nie widzisz tego, co masz przed oczyma, powiedziała, ale przecież chwilami to widział. Podejrzewał, że zasłużył sobie w pewnym stopniu na jej irytację, lecz z drugiej strony nie był przecież zupełnie ślepy. I kiedy niebo nad Wind River Range przybrało kolor gorzkiej pomarańczy, David rozejrzał się po stacji i zauważył, że Willa zniknęła. Nie wiem tego na pewno, pomyślał, ale to było zwykłe mędrkowanie – ssanie w dołku nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Poszedł poszukać Landera, który ją trochę lubił. Lander rzekł, że ostra z niej dziewczyna, kiedy Willa oświadczyła, że Amtrak dał dupy, zostawiając ich w ten sposób na lodzie. Wielu innych miało ją w nosie bez względu na to, czy zostali na lodzie czy nie. – Śmierdzi tu Meksykańcami! – krzyknęła do Davida Helen Palmer, gdy ją mijał. Udało jej się jak zawsze dotrzeć do ławki w rogu. Kobitka Rhineharta, która aktualnie zajmowała się Helen, dając Palmerowi chwilę wytchnienia, uśmiechnęła się do Davida. – Widziała pani Willę? – zapytał. Kobitka Rhineharta potrząsnęła głową, nie przestając się uśmiechać. – Na kolację będzie ryba! – zawołała z wściekłością pani Palmer. W zagłębieniu jej skroni pulsowały niebieskie żyłki. Kilka osób spojrzało na nią. – Najpierw to, a teraz tamto! – Ćśśś... – syknęła kobitka Rhineharta. Miała chyba na imię Sally, ale David uznał, że zapamiętałby to imię; ostatnio rzadko się je spotykało. Teraz królowały Amber, Ashley i Tiffany. Willa też była na wymarciu i sama myśl o tym sprawiła, że ścisnęło go w dołku. – Meksykańcami! – wrzasnęła Helen, plując śliną. – Jakby kiblowali tu brudni starzy Meksykańce! Henry Lander siedział na ławce pod zegarem. Ręką obejmował żonę. Podniósł wzrok i potrząsnął głową, zanim jeszcze David zdążył go zapytać. – Nie ma jej tu. Przykro mi. Jeśli masz szczęście, poszła do miasta. Jeśli nie, zmyła się na dobre – dodał, unosząc kciuk w geście łapania okazji. David nie sądził, by jego narzeczona wybrała się gdzieś autostopem – pomysł był wariacki – ale wierzył, że jej tutaj nie ma. Właściwie wiedział o tym, zanim jeszcze policzył głowy i przypomniał sobie urywek starej

książki albo wiersza o zimie: „Krzyk nieobecności, nieobecności w sercu”. Stacja była wąską drewnianą kiszką. Ludzie włóczyli się bez celu wzdłuż całej jej długości albo siadali po prostu na ławkach pod jarzeniówkami. Ramiona siedzących opadały pod tym szczególnym kątem, który widuje się, kiedy ludzie czekają aż coś, co się zepsuło, zostanie naprawione i będzie można podjąć przerwaną podróż. Niewiele osób przyjeżdża w konkretnym celu do Crowheart Springs w Wyoming. – Nie łaź za nią David – powiedziała Ruth Lander. – Robi się ciemno i na dworze są różne zwierzaki. Nie tylko kojoty. Ten kulawy sprzedawca książek powiedział, że po drugiej stronie torów, tam gdzie jest ten magazyn, widział dwa wilki. – Biggers – wtrącił Henry. – Tak się nazywa ten sprzedawca. – Dla mnie może się nazywać Kuba Rozpruwacz – odparła Ruth. – Chodzi o to, że nie jesteś już w Kansas, Davidzie. – Ale jeśli poszła... – Wyszła, kiedy było jeszcze widno – oświadczył Henry Lander, tak jakby światło dzienne mogło powstrzymać wilka (albo niedźwiedzia) przed zaatakowaniem samotnej kobiety. Z tego, co wiedział David, mogło. Był jednak doradcą inwestycyjnym, a nie ekspertem od dzikiej przyrody. W dodatku młodym doradcą inwestycyjnym. – Jeśli podstawią teraz zastępczy skład, nie zdąży do niego wsiąść – powiedział. Ten prosty fakt najwyraźniej do nich nie docierał. Po prostu tego nie kumali, jak mówiono ostatnio w jego banku w Chicago. Henry uniósł brwi. – Chcesz powiedzieć, że będzie lepiej, jeśli oboje nie zdążycie na ten pociąg? Jeżeli oboje nie zdążą mogą razem złapać jakiś autobus albo poczekać na następny pociąg. Henry i Ruth Landerowie chyba to rozumieli. A może nie. Przyglądając się im, David widział przede wszystkim – miał to tuż przed oczyma – to szczególne znużenie zarezerwowane dla ludzi, którzy tymczasowo ugrzęźli na jakimś zadupiu. A kogo jeszcze obchodziła Willa? Gdyby zniknęła z pola widzenia na Wielkich Równinach, kto poza Davidem Sandersonem zainteresowałby się tym choć przez chwilę? Budziła nawet pewną antypatię. Ta suka Ursula Davis raz mu powiedziała, że gdyby matka Willi nie dostawiła „a” do jej imienia, „byłoby wprost idealnie”.

– Idę do miasta jej poszukać – powiedział. – Bardzo głupio robisz, synu. – Henry westchnął. – Nie weźmiemy ślubu w San Francisco, jeżeli Willa nie zdąży na pociąg w Crowheart Springs – odparł David, chcąc, by zabrzmiało to jak żart. Obok nich przechodził Dudley. David nie miał pojęcia, czy Dudley to jego imię czy nazwisko, wiedział tylko, że jest kierownikiem w sieci Staples i jechał do Missouli na jakieś regionalne spotkanie. Normalnie był bardzo cichy, więc podobny do oślego porykiwania śmiech, jaki nagle wydobył się z jego gardła, był bardziej niż zaskakujący; wywołał prawdziwy szok. – Jeżeli podstawią pociąg i nie zdążycie do niego wsiąść – powiedział – możecie odszukać sędziego pokoju i wziąć ślub tutaj. Po powrocie na Wschodnie Wybrzeże opowiecie wszystkim swoim znajomym, że mieliście prawdziwe kowbojskie wesele. Juhuu, partnerze. – Nie rób tego – upierał się Henry. – Długo tu nie zostaniemy. – Więc powinienem ją zostawić? To obłęd. David ruszył dalej, zanim Lander lub jego żona zdążyli odpowiedzieć. Na ławce obok siedziała Georgia Andreeson, obserwując swoją ubraną w czerwoną sukienkę córkę, która skakała po brudnych kaflach podłogi. Pammy Andreeson nigdy nie wydawała się zmęczona. David próbował sobie przypomnieć, czy choć raz się zdrzemnęła, odkąd pociąg wypadł z torów na rozjeździe przy Wind River i wylądowali tutaj niczym jakaś zapomniana paczka w nieopróżnianej skrzynce pocztowej. Może raz, położywszy głowę na kolanach matki. Ale to mogło być urojenie zrodzone z przekonania, że pięciolatki muszą dużo spać. Pammy skakała rozbawiona z kafla na kafel, grając najwyraźniej w klasy. Czerwona sukienka wirowała wokół jej pulchnych kolan. – Znałam chłopaka, nazywał się Danny – zawodziła tak monotonnie, że Davidowi zrobiło się ciężko na sercu. – Potknął się, wywrócił i wpadł do wanny. Znałam faceta, pana Davida. Potknął się, wywrócił i wpadł na Żyda. – Zachichotała i wskazała palcem Davida. – Przestań, Pammy – powiedziała Georgia Andreeson, po czym uśmiechnęła się do Davida i odgarnęła włosy z twarzy. Ten gest świadczył według niego o niewysłowionym znużeniu i pomyślał, że Georgia ma przed sobą długą drogę z obdarzoną żywym temperamentem Pammy, zwłaszcza że nic nie świadczyło o istnieniu pana Andreesona.

– Widziała pani Willę? – zapytał. – Wyszła – oznajmiła, wskazując drzwi, nad którymi wisiał napis AUTOBUS, TAXI, W SPRAWIE WOLNYCH MIEJSC W HOTELU PROSZĘ DZWONIĆ Z BEZPŁATNEGO TELEFONU. Zbliżał się do niego utykający na jedną nogę Biggers. – Bez szybkostrzelnego sztucera unikałbym otwartych przestrzeni. Są tam wilki. Widziałem je – oświadczył. – Znałam dziewczynę, nazywała się Willa. Bolała ją głowa i była tu nowa – zaśpiewała Pammy, po czym padła na podłogę, zanosząc się śmiechem. Sprzedawca Biggers, nie czekając na odpowiedź, pokuśtykał z powrotem przez całą stację. Jego cień wydłużył się, skurczył w świetle wiszącej pod sufitem jarzeniówki, a potem ponownie wydłużył. Phil Palmer opierał się o framugę drzwi, nad którymi wisiał napis o autobusie i taksówkach. Był emerytowanym agentem ubezpieczeniowym. Razem z żoną jechali do Portlandu. Mieli zamiar pomieszkać jakiś czas u swojego najstarszego syna i jego żony, ale Palmer zwierzył się Davidowi i Willi, że Helen prawdopodobnie nigdy już nie wróci na wschód. Miała raka, a poza tym alzheimera. Willa nazwała to dwupakiem. Kiedy David stwierdził, że to trochę okrutne, Willa spojrzała na niego, tak jakby miała ochotę coś odpowiedzieć, ale potem potrząsnęła tylko głową. – Hej, poeta, masz peta? – zapytał teraz Palmer, tak jak to zawsze robił. Na co David odparł, tak jak to zawsze robił: – Nie palę, panie Palmer. – Tylko cię podpuszczałem, mały – podsumował Palmer. Kiedy David wyszedł na betonowy peron, na którym wysadzeni pasażerowie czekali na pociąg do Crowheart Springs, Palmer się zafrasował. – To nie najlepszy pomysł, młody przyjacielu. Jakieś zwierzę – mógł to być duży pies, ale chyba jednak co innego – zawyło po drugiej stronie stacji, gdzie bylica rosła prawie przy samych torach. Po chwili dołączył do niego harmonijnie drugi głos, a potem oba ucichły. – Widzisz, o co mi chodzi, skarbie? – rzucił z uśmiechem Palmer, jakby wyczarował to podwójne wycie, żeby udowodnić, że ma rację.

David odwrócił się i ruszył w dół po schodach. Podmuch wiatru zatrzepotał jego lekką marynarką. Szedł szybko, żeby się nie rozmyślić, i tylko pierwszy krok okazał się trudny. Potem myślał już jedynie o Willi. – Davidzie – odezwał się Palmer, teraz już nie przekomarzając się z nim i nie wygłupiając. – Nie rób tego. – Dlaczego? Ona się nie bała. Poza tym wilki są tam – odparł David, pokazując kciukiem za siebie. – Jeśli to rzeczywiście wilki. – Oczywiście, że wilki. I to prawda, że chyba cię nie zaatakują. Wątpię, żeby były szczególnie wygłodniałe o tej porze roku. Ale nie ma potrzeby, byście oboje spędzili Bóg wie ile czasu gdzieś na odludziu tylko dlatego, że odbiła jej szajba. – Czegoś pan chyba nie rozumie: to moja dziewczyna. – Powiem ci gorzką prawdę, przyjacielu: gdyby naprawdę uważała się za twoją dziewczynę, nie zrobiłaby tego, co zrobiła. Nie uważasz? Z początku David nie odpowiedział, bo nie był pewien, co o tym sądzi. Być może dlatego, że często nie widział tego, co miał przed oczyma. Tak powiedziała Willa. W końcu odwrócił się i zadzierając głowę, spojrzał na Phila Palmera, który opierał się o framugę drzwi. – Uważam, że nie zostawia się narzeczonej gdzieś na odludziu. Tak właśnie uważam. Palmer westchnął. – Mam nadzieję, że jeden z tych ludojadów ugryzie cię w ten twój wielkomiejski tyłek. Nauczyłoby cię to rozumu. Mała Willa Stuart nie dba o nikogo poza sobą i widzą to wszyscy oprócz ciebie. – Chce pan, żebym kupił papierosy, gdybym mijał po drodze sklepik Nite Owl albo Seven-Eleven? –
Dziewczynka tatusia
Alina połyka czarną pałę
Ostre dymanie w usta

Report Page