Tani niewolnicy z Polski. Historia pracy przymusowej i współczesne reperkusje

Tani niewolnicy z Polski. Historia pracy przymusowej i współczesne reperkusje



Wysokość odszkodowań, które RFN przekazała żyjącym robotnikom przymusowym w Polsce, wyniosła średnio 2 tys. euro.

W tym tygodniu niemieccy historycy upublicznili raport „The History of the House of Bahlsen. Biscuit – War – Consumption 1911–1974”. Manfred Grieger oraz Hartmut Berghoff przygotowali go na zlecenie rodziny Bahlsenów, do której od 1889 r. należy firma produkująca ciasteczka i słone przekąski. Dokument poświęcono robotnikom przymusowym, którzy podczas II wojny światowej pracowali dla Bahlsen GmbH.

Raport powstał, bo pięć lat temu Verena Bahlsen powiedziała o dwa zadania za dużo. 25-letnia wówczas współwłaścicielka biznesu w połowie maja 2019 r. wzięła udział w Online Marketing Rockstars Festival w Hamburgu. Będąc na scenie, mówiła: „Jestem kapitalistką. Chcę zarabiać pieniądze i kupować jachty żaglowe za dywidendy i tym podobne”. Wypowiedź panny Bahlsen rozdrażniła mniej majętnych słuchaczy, którzy zarzucili jej, że ród Bahlsenów wzbogacił się podczas II wojny dzięki pracy robotników przymusowych. Wówczas dziedziczka fortuny odparła: „To było przed moimi czasami i płaciliśmy robotnikom przymusowym tak samo jak Niemcom i traktowaliśmy ich dobrze”.

Medialne oburzenie, jakie wznieciły te słowa, sprawiło, że rodzice i krewni przeprosili za to, co powiedziała. Po czym zlecili historykom sporządzenie raportu, w którym przedstawiono by, jak w rzeczywistości wyglądało korzystanie przez firmę z pracy niewolniczej. Grieger i Berghoff ustalili, że dla Bahlsenów pracowało co najmniej 785 rozpoznanych z imienia i nazwiska robotników przymusowych. Wprawdzie płacono im, ale stawki godzinowe były „od jednej trzeciej do jednej piątej niższe niż stawki pracowników niemieckich”.

Zasmuceni ustaleniami Bahlsenowie zamierzają – podaje „Hannoversche Allgemeine Zeitung” – upamiętnić ofiary nazizmu m.in. „tablicą pamiątkową oraz wystawą (…) w siedzibie firmy”. Przy tej okazji przypomniano, że już w 2001 r. firma, której roczny przychód wynosi 534 mln euro, przekazała ok. 800 tys. euro na rzecz odszkodowań dla robotników przymusowych. Ale nie dodano, iż zrobiono to wraz z innymi niemieckimi przedsiębiorstwami jedynie dlatego, że zmusili je do tego nowojorscy prawnicy.

Pewne jak w szwajcarskim banku

„Nowojorski prawnik, który skutecznie prowadził sprawy sądowe związane z Holokaustem przeciwko szwajcarskim bankom, poinformował w czwartek, że w poniedziałek złoży w USA obszerny pozew zbiorowy przeciwko 16 niemieckim firmom przemysłowym, domagając się odszkodowań w imieniu robotników przymusowych z czasów wojny” – informował „The New York Times” 28 sierpnia 1998 r. Na liście pozwanych znalazły się m.in. VW, Siemens, Daimler-Benz, BMW i Krupp-Hoesch. Na tym złe wiadomości się nie kończyły. Nowojorska kancelaria Edwarda Fagana przygotowywała kolejne pozwy – na długiej liście znalazły się m.in. Degussa, MAN i AEG. CNN doniosło też, że Ed Fagan będzie się domagał co najmniej 75 tys. dol. „za każdego z szacowanych 2 mln niewolników z czasów Holokaustu”.

PRL domagała się od RFN odszkodowań dla pracowników przymusowych już od lat 60. Jednak kolejni kanclerze odrzucali roszczenia Warszawy


Z kolei CNN Money przypominało, iż „12 sierpnia dwa szwajcarskie banki, Credit Suisse Group i UBS AG, zgodziły się zapłacić 1,25 mld dol. w ramach ugody w sprawie roszczeń o bezprawne posiadanie aktywów należących do ofiar Holokaustu i ich spadkobierców”. Tak dobiegał końca spór, który zachwiał reputacją Szwajcarii oraz jej banków. Zaczął się on w 1996 r., gdy Światowy Kongres Żydów upomniał się o „uśpione konta” ofiar Holokaustu. Już samo wniesienie zbiorowych pozwów sprawiło, że Szwajcarskie Stowarzyszenie Bankierów w obawie przed wyrokami zgodziło się na utworzenie komisji z Żydowską Organizacją Restytucji i Światowym Kongresem Żydów. Komisja przejrzała bankowe archiwa i namierzyła konta założone przez Żydów, którzy nie przeżyli II wojny. Szwajcarskie banki korzystały z ich zasobów finansowych, generujących zyski bez ponoszenia kosztów.

Gdy tylko domknięto tę sprawę, te same organizacje żydowskie i te same kancelarie prawne dobrały się do skóry niemieckim koncernom. Ich położenie z miejsca stało się katastrofalne. Oprócz ofiar Holokaustu, liczbę robotników przymusowych, z których pracy korzystała III Rzesza, szacowano na 8 mln. Według stawki z pozwów kancelarii Fagana dałoby to astronomiczną kwotę odszkodowań: 600 mld dol.


Prawa pracownicze w III Rzeszy

W Berlinie natychmiast zorientowano się, jaka wielka groźba zawisła nad reputacją niemieckiego państwa i jego flagowych koncernów. Gdyby procesy ruszyły, wówczas świat dowiedziałby się, jak Niemcy obchodzili się z zatrudnianymi przez siebie ludźmi z podbitych krajów.

Robotników przymusowych niebędących Niemcami podzielono na trzy kategorie. Pierwszą stanowili ci, którzy dobrowolnie zgłosili się do pracy z krajów sojuszniczych. W drugiej znaleźli się pracownicy z państw podbitych, ale zamieszkanych przez nacje uznawane za niewiele gorsze od Aryjczyków, m.in. Francuzów, Duńczyków, Czechów. Wprawdzie zmuszano ich do pracy, ale zapewniano prawa i zarobki niewiele gorsze niż niemieckich robotników. Do trzeciej grupy należały miliony „podludzi” z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym prawie 3 mln Polaków.

Ci „Untermenschen – opisuje w opracowaniu «Różnice w położeniu i traktowaniu polskich, czeskich i słowackich robotników pracujących na rzecz Trzeciej Rzeszy» Wojciech Kwieciński – zostali pozbawieni możliwości zawierania umowy o pracę, co więcej, nie mieli wpływu na czas jej wykonywania. Wybór miejsca pracy, zakwaterowania to kolejne elementy, co do których nawet dobrowolnie wyjeżdżający do pracy Polacy (i inne nacje „podludzi” – red.) nie mogli decydować”. Co do zarobków, to były one średnio o połowę niższe niż robotników aryjskich. Po czym z tej połówki zabierano kolejne kawałeczki. „Pensje Polaków obłożono specjalną daniną. Był to 15-procentowy podatek wyrównania społecznego (Sozialaufgabe). Ponadto byli oni okradani z wszelkich dodatków. Często zdarzało się pozbawianie Polaków wynagrodzenia w ramach zapłaty za wyżywienie i zakwaterowanie”. Na koniec niemiecki pracodawca posiadał prawo zmniejszenia pensji „podczłowiekowi”, jeśli uznał, że ten pracuje za mało wydajnie. Poza tym III Rzesza dbała o segregację rasową. Polaków oznakowano fioletową literą „P”, którą musieli przyszywać do każdej z części wierzchniego odzienia. Opuszczanie obszaru zakwaterowania było możliwe jedynie po uzyskaniu zgody pracodawcy oraz policyjnej przepustki. Za każde nieposłuszeństwo groziły kary, acz najsurowsze za współżycie z Niemkami. Każdego przyłapanego na tej zbrodni „podczłowieka” czekała publiczna egzekucja.

Gdyby sąd na Brooklynie zaczął przesłuchiwać świadków, w świat popłynęłyby historie zwykłych ludzi, których zamieniono w niewolników, ograbiono z życia i zdrowia, upokorzono, maltretowano psychicznie i fizycznie. Takie historie, jak choćby relacja urodzonej w 1920 r. Emilii Lach, która wraz z mężem i synem, będąc w ciąży, trafiła jesienią 1943 r. do Frankfurtu nad Menem. „Już na drugi dzień po naszym przybyciu mój mąż poszedł do pracy w fabryce w Höchst koło Frankfurtu. Ja dzień później. W moim stanie dostałam lżejszą pracę, musiałam czyścić granaty. Mój mąż pracował jako odlewnik w stalowni lub szlifierz granatów ręcznych” – zanotowała Kinga Laudańska-Grossmann w opracowaniu „Wspomnienia mojej Babci Emilii Lach z robót przymusowych w Niemczech”. Ta relacjonowała: „Nasz dzień pracy trwał 12 godzin, od 6 do 18 lub 18 do 6. Pracowano w tygodniowych zmianach. Przerwy w pracy były tylko na posiłki”. Gdy urodziła drugiego syna, w pozbawionym ogrzewania baraku dziecko szybko zaczęło chorować. „Nie miałam żadnych lekarstw i poprosiłam o wizytę lekarza. Tłumacz przyprowadził mnie i moje dziecko do szpitala, gdzie lekarz zbadał Zbigniewa. Według jego diagnozy musiałam moje dziecko zostawić w szpitalu (…). Po około dwóch tygodniach otrzymałam kartkę, w której było napisane, że mój syn umarł i został pochowany po chrześcijańsku. Nie sposób sobie wyobrazić, co czuje matka, gdy traci swoje dziecko i nawet nie może się z nim pożegnać” – opowiadała.

Niemcy ofiarami własnej przebiegłości

Władze PRL domagały się od RFN odszkodowań dla pracowników przymusowych już od lat 60. Jednak dopóki Polska znajdowała się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, kolejni kanclerze mogli sobie pozwolić na zbywanie roszczeń Warszawy wzruszeniem ramion. Sytuacja zmieniła się wraz z upadkiem komunizmu i pojawieniem się szansy zjednoczenia Niemiec. Kanclerz Helmut Kohl wywalczył na to zgodę Waszyngtonu, Londynu i Paryża i kupił pozwolenie Moskwy. Ale musiał w zamian uznać istniejące w Europie granice, w tym polską.

Możliwości podważenia jej biegu obawiał się rząd Tadeusza Mazowieckiego. Podczas rozpoczętych wtedy negocjacji Kohl potrzebował polskiej akceptacji dla zjednoczenia swojego kraju. Zaś pierwsze rządy III RP, poza gwarancją nienaruszalności zachodniej granicy, pilnie potrzebowały ekonomicznego wsparcia dla walącej się gospodarki i pomocy w integracji z Europą Zachodnią. To dawało Berlinowi do ręki pulę atutów – i Kohl nie wahał się z nich skorzystać. Rząd Mazowieckiego podniósł kwestię wynagrodzenia krzywd robotnikom przymusowym, których wówczas żyło w Polsce jeszcze ponad pół miliona. Berlin odrzucił postulat i w podpisanym 14 listopada 1990 r. traktacie granicznym całą sprawę pominięto. Następnie pod naciskiem Kohla polska strona zgodziła się, żeby w traktacie o dobrym sąsiedztwie, podpisanym 17 czerwca 1991 r., uznać sprawę za załatwioną w zamian za „przekazanie przez rząd federalny RFN kwoty 500 mln DM – za pośrednictwem fundacji – na pomoc dla ofiar prześladowania nazistowskiego” – opisuje w opracowaniu „Porozumienie polsko-niemieckie z 16 października 1991 r.” Jan Barcz.

Wypłatę 500 mln marek zalegalizowano dokumentem, który został podpisany 16 października 1991 r. Zawarta w nim klauzura mówiła: „Rząd Rzeczypospolitej Polskiej nie będzie dochodził dalszych roszczeń obywateli polskich, które mogłyby wynikać w związku z prześladowaniem nazistowskim. Oba Rządy są zgodne co do tego, że nie powinno to oznaczać ograniczenia praw obywateli obu Państw”. Berlin neutralizował tak możliwe roszczenia przyszłych polskich rządów i jednocześnie zachowywał czyste ręce, bo pokrzywdzeni mogli nadal dochodzić sprawiedliwości na drodze sądowej.

Wkrótce spróbowali, jednak sądy w RFN odrzuciły pozwy, uznając, że winy koncernów korzystających z pracy robotników przymusowych uległy przedawnieniu. Kanclerz Kohl i kierujący dyplomacją RFN Hans-Dietrich Genscher kupili sobie i niemieckim firmom święty spokój za kwotę, która podzielona przez liczbę 2,8 mln polskich niewolników dawała 178,57 marek za głowę. Trudno tego nie nazwać dobrym interesem. W trakcie jego robienia nie wzięto pod uwagę dwóch czynników – nowojorskich prawników i amerykańskich Żydów.

W obronie sojusznika

„Polska była początkowo pomijana. Tylko dzięki uporowi rządu premiera Buzka udało się nam włączyć w rokowania, które toczyły się między przemysłem niemieckim wspieranym po cichu przez rząd kanclerza Schrödera a kołami amerykańskimi” – wspominał prof. Jerzy Kranz pod koniec maja 2023 r. w wywiadzie dla Deutsche Welle. Naciski Kongresu Polonii Amerykańskiej i ambasady III RP w Waszyngtonie, a także kancelarii wnoszących pozwy sprawiły jednak, że administracja prezydenta Billa Clintona, gdy przejęła kontrolę nad biegiem zdarzeń, zgodziła się dopuścić przedstawicieli rządu w Warszawie do rokowań. W dyskretnych rozmowach brali udział ówczesny szef MSZ Bronisław Geremek oraz m.in. prof. Kranz.

Polacy dołączyli do gry, gdy kanclerz chciał ją zakończyć jednym pociągnięciem. „Gerhard Schröder ogłosił dziś utworzenie funduszu o szacunkowej wartości 1,7 mld dol., finansowanego przez 12 niemieckich firm. Fundusz ten ma na celu wypłacenie odszkodowań ofiarom nazistów i położenie kresu temu, co nazwał «kampanią prowadzoną przeciwko niemieckiemu przemysłowi i naszemu krajowi»” – doniósł „The New York Times” 17 lutego 1999 r. „Oświadczenie, złożone w obecności kilku czołowych dyrektorów niemieckich firm, miało wyraźnie na celu powstrzymanie fali pozwów w amerykańskich sądach” – dodawał dziennik.

Zaoferowana przez Schrödera kwota mocno rozdrażniła nowojorskich prawników. Do akcji musiał więc wkroczyć rząd USA, by ratować skórę europejskiego sojusznika. Bill Clinton do rozwiązania problemu oddelegował podsekretarza stanu ds. gospodarki Stuarta Eizenstata, który brał już udział w przygotowywaniu ugody ze szwajcarskimi bankami. Eizenstat miał opinię wybitnego prawnika i bardzo zręcznego negocjatora. Zatem idealnie nadawał się do zapobieżenia rozpoczęciu procesów i wynegocjowania takiej kwoty odszkodowań, która usatysfakcjonowałaby głównych graczy. Biały Dom nie zamierzał bowiem pozwolić, aby trudna przeszłość nadszarpnęła sojusznicze relacje z RFN. Zaś surowe wyroki amerykańskich sądów mogły do tego doprowadzić.

Zadanie Eizenstata było o tyle ułatwione, że organizacje żydowskie i niemieckie firmy nie paliły się do wchodzenia na drogę procesową. Największy kłopot stanowiła rosnąca liczba zainteresowanych stron i negocjowanie kompromisu w tak licznym gronie.

Pieniądz lubi ciszę

Eizenstat co jakiś czas organizował w Waszyngtonie konferencje, podczas których streszczał bieg zdarzeń. „W dyskusjach wzięły udział rządy Niemiec i Stanów Zjednoczonych, rządy Rosji, Polski, Czech, Białorusi i Ukrainy, a także fundacje pojednania z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, przedstawiciele najważniejszych niemieckich firm i ich prawnicy, Konferencja ds. Żydowskich Roszczeń Materialnych (Claims Conference – red.), rząd Izraela oraz prawnicy reprezentujący ocalałych z Holokaustu” – wyliczał 12 maja 1999 r. Ale milczał o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Inni uczestnicy rozmów także wykazywali się dyskrecją. Choć wiadomym było, że rolę wiodącą wzięła na siebie dwójka polityków: Eizenstat, reprezentujący prezydenta Clintona, i Otto Lambsdorf, pełnomocnik kanclerza Schrödera.

To oni w cztery oczy znajdowali rozwiązania kolejnych problemów, a następnie urabiali innych uczestników obrad. W razie konieczności dociskali przedstawicieli krajów z Europy Środkowo-Wschodniej, a także organizacji pozarządowych. To samo spotykało też firmy, bo prawnicy dogrzebali się do informacji, że na niewolnikach w III Rzeszy zarabiały nawet towarzystwa ubezpieczeniowe. Pracownicy mieli bowiem wykupione polisy przez pracodawców i potrącano im składki z pensji. Jednak o tym nie wiedzieli i nigdy też nie otrzymali należnych z tego tytułu kwot. Jak informował dziennikarzy Eizenstat 12 grudnia 1999 r., sprawa ta „obejmuje nie tylko niemieckich ubezpieczycieli z Alliance, ale także innych ubezpieczycieli, i to jest jedna z kwestii, nad którymi będziemy pracować”. W proceder były umoczone m.in. też włoskie towarzystwa ubezpieczeniowe, które nagle dowiedziały się, że w Nowym Jorku czekają na nie już gotowe pozwy. Jeszcze bardziej skomplikowanym problemem okazała się sprawa przymusowych robotników zatrudnionych w gospodarstwach rolnych. Niemieckie koncerny upierały się, że to nie ich sprawa i nie przekażą takim osobom ani centa. W końcu odszkodowania dla tej grupy musiał wziąć na siebie rząd RFN.

Wreszcie 5 kwietnia 2000 r. Stuart Eizenstat przekazał, że porozumienie jest gotowe. A gdy wejdzie w życie, to USA zagwarantują niemieckim firmom „pokój prawny”, czyli „w przypadku wszelkich pozwów wniesionych przeciwko niemieckiemu przemysłowi w związku z erą nazistowską, nasz rząd złoży w sądzie oświadczenie o interesach”. Miało ono mówić o tym, że roszczenia ofiar zostały zaspokojone, a „oddalenie takiej sprawy leży w interesie polityki zagranicznej USA”. W zamian rząd RFN i koncerny przemysłowe zgodziły się wnieść do specjalnego funduszu odszkodowawczego 5 mld dol., dzieląc się kosztami po połowie.

Dla robotników przymusowych z Polski z tej sumy wydzielono ok. 1 mld dol. (1,8 mld marek). Stanowiło to najwyższą kwotę w porównaniu z innymi państwami. Dzięki temu wraz z wcześniejszymi sumami Fundacja „Polsko-Niemieckie Pojednanie” mogła do 2006 r. wypłacić 484 tys. osobom, które były niewolnikami w III Rzeszy, ok. 3,5 mld ówczesnych złotych. W porównaniu z rocznymi przychodami niemieckich koncernów – oraz tym, ile wynoszą uczciwie zarobki za kilka lat pracy dla nich (o doliczeniu życiowych tragediach nie wspominając) – nadal były to jednak ochłapy. 


Report Page