Spora pupa do wyjebania

Spora pupa do wyjebania




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Spora pupa do wyjebania


Aniol zniszczenia - Robert Crais

Home
Aniol zniszczenia - Robert Crais



ROBERT CRAIS ANIOŁ ZNISZCZENIA Z angielskiego przełożył Łukasz Nicpan Tytuł oryginału DEMOLITION ANGEL Jeffreyowi i Celii Podziękowania Autor pragnie ...


13 downloads
25 Views
1016KB Size


ROBERT CRAIS

ANIOŁ ZNISZCZENIA Z angielskiego przełożył Łukasz Nicpan Tytuł oryginału DEMOLITION ANGEL

Jeffreyowi i Celii

Podziękowania Autor pragnie podziękować za okazaną pomoc następującym osobom: emerytowanemu detektywowi wydziału policji Los Angeles, Johnowi Petievichowi; detektywowi Paulowi Bishopowi z wydziału policji LA; emerytowanemu detektywowi Bobowi Nelsonowi z wydziału terroru kryminalnego policji LA; porucznikowi Mike’owi DeCoudres, dowódcy sekcji pirotechnicznej policji LA; sierżantowi Joemu Pau z tejże sekcji; porucznikowi Anthony’emu Albie z wydziału spraw publicznych policji LA; agentowi specjalnemu Charlesowi Hustmy-erowi z ATF; ekspertowi od materiałów wybuchowych Stephenowi B. Scheidowi z ATF; Marcowi Scottowi Taylorowi z firmy Technical Associates, Inc.; okuliście Stevenowi B. Richlinowi; doktorowi nauk medycznych Jane Bryson; doktorowi nauk medycznych Angelii Do-nahue z pionu psychologicznego policji LA. Ponadto Patricii Crais, Celii Gleason, Clayowi Fourrierowi, Leslie Day, Tami Hoag, Geral-dowi Petievich, Shawnowi Coyne’owi, Steve’owi Rubinowi, Ginie Centrello, Aaronowi Priestowi, Normanowi Kurlandowi, Emile Glad-stone, Tricii Davey, Jonathanowi Kingowi i Laurence’owi Markowi. Eksperci od materiałów wybuchowych i pirotechnicy, z którymi rozmawiałem, słusznie się obawiali, że niniejsza książka może nabrać walorów instruktażowych i zdradzić pełną gamę możliwości, jakimi dysponują pirotechnicy wykonujący swój zawód. Żeby tego uniknąć, zmieniłem niektóre fakty i procedury, inne zaś wymyśliłem. Profesjonaliści z branży powinni mieć na uwadze, że za niedokładności technicznej i proceduralnej natury, jakie się w tej powieści pojawiają, wyłączną odpowiedzialność ponosi autor.

PROLOG Zniszczenie: kiedy ciało ludzkie zostaje rozerwane na części; jak przez falę uderzeniową po wybuchu bomby. Gradwohl Medycyna sądowa Wezwanie kod numer trzy Sekcja pirotechniczna Silver Lake, Kalifornia Charlie Riggio kucał na wprost kontenera na śmieci i przyglądał się kartonowemu pudłu firmy Jolly Green Giant z nalepką ZIELONA FASOLKA, z którego wystawało coś przypominającego zmiętą torbę z szarego papieru. Wraz z dwoma mundurowymi policjantami, którzy mu towarzyszyli, podszedł tylko do rogu pasażu handlowego przy Sunset Boulevard; widok na pudło miał stąd wystarczający dobry. - Od dawna tu leży? - spytał. Jeden z policjantów z wozu patrolowego, Filipińczyk o nazwisku Ruiz, zerknął na zegarek. - Dostaliśmy zgłoszenie jakieś dwie godziny temu i odtąd tu sterczymy. - Znaleźliście kogoś, kto widział, skąd to się tu wzięło? - Wyobraź sobie, kolego, że nie. Zero świadków. Drugi policjant, czarny mężczyzna o nazwisku Mason, przytaknął głową. - Ruiz to sobie obejrzał. Polazł tam i zapuścił żurawia do torby, jebnięty Filipino. - Powiedz mi, co zobaczyłeś. - Już mówiłem waszemu sierżantowi. - Mnie powiedz. To ja mam podejść do tego cholerstwa. Ruiz powiedział, że widział zamknięte zaślepkami końce dwóch galwanizowanych rur połączonych srebrną taśmą hydrauliczną. Reszta była owinięta w gazetę, więc dojrzał tylko końce. Riggio zamyślił się. Znajdowali się na terenie małego centrum handlowego przy Sunset Boulevard w Silver Lake, dzielnicy, która w ostatnich miesiącach doświadczała wzmożonej aktywności ulicznych gangów. Chuligani kradli rury ocynkowane z placów budów bądź wykopywali plastikowe z ogródków różnych frajerów, a potem napełniali je prochem strzelniczym albo główkami zapałek. Riggio nie miał pojęcia, czy pudło po zielonym groszku mieści prawdziwą bombę, ale musiał postępować tak, jak gdyby ją mieściło. Podejrzane pakunki ze zgłoszeń w niemal stu przypadkach na sto okazywały się pojemnikami po lakierze do włosów, uczniowskimi tornistrami lub - jak w ostatnim wezwaniu - zawiniętą w pampersy dwufuntową porcją marihuany. Tylko jeden procent zgłoszeń dotyczył obiektów, które pirotechnicy nazywają samodziałowymi urządzeniami wybuchowymi. Czyli bomb domowej roboty. - Słyszałeś jakieś tykanie lub coś w tym rodzaju? - Nie. - Wyczułeś swąd spalenizny? - Owszem.

- Zaglądałeś do torby? - Jasne, że nie. - Ruszałeś pudło? Uśmiech Ruiza sugerował, że Riggio musi mieć chyba nierówno pod sufitem. - Kolego, jak tylko zobaczyłem te rurki, z miejsca dałem dyla. Poruszałem wyłącznie girami. Mason się zaśmiał. Riggio podszedł do samochodu. Sekcja pirotechniczna używała granatowych chevroletów suburban, wyposażonych w koguty i zawalonych sprzętem, jakiego potrzebowali do pracy technicy bombowi, z wyjątkiem robotów. Roboty należało specjalnie zamawiać, a on nie miał zamiaru tego robić. Cholerny traktorek wykopyrtnąłby się zresztą na dziurach i wybojach wokół pudła. Buck Daggett, dowódca Riggia, nakazywał właśnie jakiemuś mundurowemu sierżantowi ewakuację obszaru w promieniu stu jardów od podejrzanego pakunku. Wezwano straż pożarną, pogotowie było już w drodze. Sunset Boulevard zamknięto, a ruch skierowano objazdami. I to wszystko z powodu czegoś, co okaże się zapewne amatorską przeróbką syfonu kanalizacyjnego. - Buck, mogę już rzucić okiem na to świństwo. - Wkładasz kombinezon. - Jest za gorąco. Na pierwsze podejście włożę kamizelkę, kombinezon dopiero wtedy, jeśli będę musiał użyć wyrzutnika. W czasie pierwszego podejścia Riggio miał jedynie prześwietlić torbę przenośnym rentgenem i dopiero gdyby się okazało, że zawiera prawdziwą bombę, zdecydowaliby z Daggettem, czy ją rozbroić, czy zdetonować na miejscu. - Wkładasz kombinezon, Charles. Mam złe przeczucia. - Ty zawsze masz złe przeczucia. - Od tego jestem sierżantem. Wkładasz kombinezon. Strój antywybuchowy ważył prawie czterdzieści kilogramów. Zrobiony z kevlaru i ciężkiego wzmocnienia firmy No-mex, zakrywał wszystkie części ciała Riggia z wyjątkiem dłoni, które pozostały nagie. Pirotechnik musi mieć czułe palce. Wbiwszy się w kombinezon, Riggio dźwignął przenośny rentgen typu RTR3 i ruszył w kierunku podejrzanej paczki. W kombinezonie czuł się jak pod wilgotną zimową kołdrą. Już po trzech minutach pot zalewał mu oczy. Na domiar złego pirotechnik wlókł za sobą linę bezpieczeństwa i kabel, który zapewniał mu połączenie z Daggettem. Osobny przewód łączył aparat RTR3 z komputerem w luku bagażowym suburbana. Riggio miał wrażenie, że ciągnie za sobą pług. W słuchawce usłyszał głos Bucka: - I jak się czujesz? - Jak w rzymskiej łaźni. Riggio serdecznie nie cierpiał tego podchodzenia do nierozpoznanego obiektu. Myślał o nim zawsze jak o żywym stworzeniu, inteligentnym i czujnym, na przykład jak o śpiącym pitbullu. Jeśli podejdzie ostrożnie, nie wykonując żadnego fałszywego ruchu, nie nastąpi nic złego. Lecz jeśli psa przestraszy, bydlę rozerwie go na strzępy. Osiemdziesiąt dwa powolne kroki doniosły go do pudła. Nie odznaczało się niczym szczególnym, jeśli nie liczyć mokrej plamy na jednym z rogów,

jakby obsikał je pies. Torba z szarego papieru, pomięta i pomarszczona, była otwarta. Riggio zajrzał do środka, niczego nie dotykając. Schylanie się w tym stroju nie było łatwe, a gdy wreszcie udało mu się to zrobić, pot kapał kroplami na wykonaną z lexanu osłonę twarzy. Ujrzał dwie rury, dokładnie takie, jakie opisał Ruiz. Zaślepki miały na oko dwa i pół cala średnicy i były połączone taśmą; niczego więcej nie dało się dojrzeć. Rury były luźno zawinięte w gazetę, wystawały tylko ich końce. Daggett zapytał w słuchawce: - I jak to wygląda? - Jak dwururka. Poczekaj, zrobię fotkę. Riggio ustawił rentgen na ziemi u podstawy pudła, nastawił ujęcie z boku i włączył aparat. Ukazał się cienisty, półprzejrzysty obraz, podobny do tych, jakie personel ochrony lotniska ogląda na urządzeniu do prześwietlania bagażu. Pojawił się jednocześnie na dwóch ekranach: na rentgenie RTR3 i na komputerze w luku bagażowym suburbana. Charlie Riggio skrzywił w uśmiechu twarz. - A skurwiel! Buck, mamy bombkę. - Widzę. Dwie rury przypominały dwa podłużne cienie, między którymi widniało coś, co mogło być zwojem drutu albo lontem. Wyglądało na to, że nie zastosowano zegara ani innego zapalnika czasowego, co utwierdziło Riggia w przekonaniu, że bomba powstała w garażu jakiegoś pomysłowego miejscowego chuligana. Prosta, prymitywna konstrukcja, niezbyt trudna do unieszkodliwienia. - Kaszka z mleczkiem, Buck. Zastosuję lont podstawowy typu „podpal i wiej”. - Bądź ostrożny. Mógł zamontować jakiś zapalnik wstrząsowy. - Nie zamierzam tego dotykać, Buck. Więcej zaufania, stary. - Tylko nie kozakuj. Zrób fotki, a potem się zobaczy, co i jak. Procedura przewidywała wykonanie rentgenem serii zdjęć cyfrowych urządzenia wybuchowego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Kiedy będą już je mieli prześwietlone, Riggio wróci do suburbana, gdzie postanowią z Daggettem, jak najlepiej unieszkodliwić konstrukcję. Szurając butami, obchodził pudło i prześwietlał je z różnych stron. Nie odczuwał lęku, bo już wiedział, z czym ma do czynienia, i był pewien, że sobie poradzi. W ciągu sześciu lat pracy w sekcji pirotechnicznej podchodził do blisko pięćdziesięciu podejrzanych pakunków; jedynie dziewięć okazało się naprawdę urządzeniami wybuchowymi. Wszystkie zdetonował w sposób kontrolowany. - Czego nic nie gadasz, Charlie? Wszystko gra? - Muszę po prostu omijać wyboje, sierżancie. Już kończę. Wiesz, doznałem przed chwilą olśnienia. - Daj sobie spokój, bo jeszcze ci zaszkodzi. - Tylko posłuchaj. Widziałeś cwaniaków, którzy zbijają szmal, reklamując te kretyńskie diety cud? Moglibyśmy sprzedawać te pieprzone kombinezony grubasom, kapujesz? Wkładasz i tracisz na wadze. - Skoncentruj się lepiej na tej pieprzonej bombie, Riggio. Jak z ciepłotą ciała? - Gites. Prawdę powiedziawszy, od gorąca aż kręciło mu się w głowie, ale chciał mieć pewność, że zrobił dobre, wyraźne zdjęcia. Obchodził pudło niezgrabnie jak kosmonauta w skafandrze kosmicznym, wykonując zdjęcia od przodu, z boków i pod różnymi kątami, a potem ustawił

aparat do ujęcia z góry. I wtedy dostrzegł cień, którego wcześniej nie zauważył. - Buck, widzisz to? Chyba coś mam. - Co takiego? - Tu, w widoku z góry. Pstryknij to. Z jednej z rur wychodził ledwo widoczny, cieńszy od włosa cień i wnikał we wciśnięty między rury zwój. Ten nie był z niczym połączony, co w pierwszej chwili zdziwiło Riggia, ale potem przyszła mu do głowy zaskakująca myśl: a jeśli ten zwój miał służyć jedynie ukryciu cienkiego drucika? Ledwo to sobie uświadomił, zdrętwiał ze strachu i poczuł skurcz w żołądku. Chciał coś krzyknąć do Bucka Daggetta, ale głos uwiązł mu w gardle. O Boże - jęknął w duchu. Bomba eksplodowała z prędkością dwudziestu ośmiu tysięcy stóp na sekundę, dwadzieścia dwa razy większą od prędkości, z jaką dziewięciomilimetrowa kula opuszcza lufę pistoletu. Z błyskiem oślepiająco białego światła rozeszła się fala uderzeniowa o temperaturze wystarczającej do stopienia żelaza. Ciśnienie powietrza, zamiast zwykłego nacisku piętnastu funtów na cal kwadratowy, wzrosło do dwóch tysięcy dwustu, rozrywając żelazne rury na metalowe strzępy, które przebiły strój antywybuchowy niczym płócienną koszulkę. Wybuch uderzył w Riggia z siłą trzystu tysięcy funtów, zmiażdżył mu klatkę piersiową, wątrobę, śledzionę, płuca i urwał nieosłonięte dłonie. Ciało zostało uniesione czternaście stóp nad ziemię i odrzucone na odległość trzydziestu ośmiu. Nawet znajdując się tak blisko epicentrum wybuchu, Riggio mógł ocaleć, gdyby to była jak początkowo sądził - bomba zmajstrowana w garażu przez jakiegoś chuligana z materiałów, które mu wpadły w rękę. Było niestety inaczej. Bryły asfaltu i stali padały wokół niczym krwawy deszcz jeszcze długo po śmierci pirotechnika.

1 - Opowiedz mi o kciuku. Pamiętam, opowiadałaś mi przez telefon, ale chciałabym to teraz usłyszeć. Starkey zaciągnęła się głęboko papierosem, po czym strzepnęła popiół na podłogę, nie zawracając sobie głowy popielniczką. Robiła tak za każdym razem, kiedy chwytała ją złość, że tu przyszła, czyli podczas każdej wizyty. - Proszę, żebyś używała popielniczki, Carol. - Chybiłam. - Nieprawda. Carol Starkey, detektyw drugiej grupy, dopaliła papierosa i zgniotła peta w popielniczce. Kiedy zaczynała terapię u Dany Williams, ta nie pozwalała jej palić w trakcie sesji. To było trzy lata i czterech terapeutów temu. Podczas gdy Starkey zmagała się ze swoim drugim i trzecim terapeutą, Dana sama wróciła do palenia i obecnie nie przeszkadzał jej papieros pacjentki. Czasem kurzyły obie jednocześnie i pokój wyglądał jak Imperial Valley-[- Położona w depresji dolina w południowej Kalifornii (wszystkie przypisy tłumacza).] zasnuta warstwą mgiełki. Starkey wzruszyła ramionami. - Chyba masz rację. Jestem po prostu wkurwiona, to wszystko. Po trzech latach wróciłam do punktu wyjścia. - Czyli do mnie. - Właśnie. Żeby przez trzy lata nie uporać się z takim gównem! - Więc powiedz, co się stało, Carol. Opowiedz mi o kciuku tej dziewczynki. Starkey zapaliła następnego papierosa i rozsiadła się wygodniej, żeby wrócić pamięcią do kciuka tamtej małej. Paliła już tylko trzy paczki dziennie. Ten postęp powinien ją cieszyć, lecz jakoś nie cieszył. - To było czwartego lipca. Jakiś kretyn z Venice postanowił wyprodukować własne fajerwerki i obdarować nimi sąsiadów. W konsekwencji pewna dziewczynka straciła kciuk i palec wskazujący prawej ręki, a my dostaliśmy wezwanie telefoniczne z oddziału wypadków nagłych. - My? - Ja i mój ówczesny partner, Beth Marzik. - Kobieta? - Mhm. Jest nas w CCS-[- Criminal Conspiracy Section - wydział terroru kryminalnego.] dwie. - Rozumiem. - Zanim dotarłyśmy do Venice, rodzina tej małej zdążyła już wrócić do domu, więc pojechałyśmy prosto do nich. Ojciec płacze, opowiada, jak znaleźli palec, że nie znaleźli kciuka, a potem pokazuje te zasrane ognie domowej roboty, kurewsko wielkie. Mała miała szczęście, że nie straciła całej dłoni. - Sam je wyprodukował?

- Nie, jakiś typ z sąsiedztwa, ale facet nie chciał nam powiedzieć kto. Twierdził, że tamten nie zamierzał nikogo skrzywdzić. Tłumaczę pacanowi: pana córka została okaleczona, to samo grozi innym dzieciom, ale fiut się zaparł. Zwracam się do matki, lecz facet burknął coś do niej po hiszpańsku i ona również nabrała wody w usta. - Dlaczego nie chcieli ci tego powiedzieć? - Bo ludzie to mendy. Świat według Carol Starkey, detektywa drugiej grupy w wydziale terroru kryminalnego policji Los Angeles. Dana zanotowała coś w oprawnym w skórę notesiku. Starkey nie cierpiała tych notatek. Traktowała je podświadomie jak gromadzone przeciw niej dowody rzeczowe. Zaciągnęła się papierosem, wzruszyła ramionami i podjęła: - Te pigułki mają sześć cali długości, rozumiesz? Nazywamy je meksykańskim dynamitem. Palba była taka jak na strzelnicy w szkole policyjnej, więc zaczęłyśmy z Marzik chodzić od drzwi do drzwi. Sąsiedzi okazali się jednak takimi sami zasrańcami jak pan tatuś - każdy z gębą na kłódkę, aż krew mnie zaczęła zalewać. Gdy wracałyśmy z Marzik do wozu, znalazłam na ziemi kciuk. Spojrzałam po prostu pod nogi i ujrzałam ten śliczny mały paluszek, więc go podniosłam i odniosłam rodzince. - Powiedziałaś mi przez telefon, że miałaś ochotę wepchnąć go ojcu dziewczynki do gardła. - Faktycznie, złapałam kutasa za kołnierz i wsadziłam mu ten kciuk do gęby. Dana poprawiła się na krześle. Język ciała terapeutki mówił, że opisana scena przejęła ją odrazą. Starkey nie mogła jej brać tego za złe. - Nietrudno zrozumieć, dlaczego ci ludzie złożyli skargę. Starkey dopaliła papierosa i zgniotła niedopałek. - Oni nie złożyli skargi. - Więc dlaczego... - Marzik ją złożyła. Ze strachu, jak przypuszczam. Pogadała z porucznikiem Kelso i ten zagroził, że pośle mnie do banku do wyceny. Policja Los Angeles ulokowała swój pion psychologiczny w budynku Banku Dalekiego Wschodu na Broadwayu w Chinatown. Większość policjantów żyła w ciągłym lęku przed posłaniem do banku, zakładając nie bez słuszności, że ów nakaz oznacza podanie w wątpliwość stanu ich nerwów i kładzie kres nadziejom na awans. Istniało na to specjalne określenie: „debet na koncie kariery”. - Gdybym trafiła do banku, nie pozwoliliby mi już nigdy wrócić do sekcji pirotechnicznej. - A ty wciąż o to zabiegasz? - Od wyjścia ze szpitala o niczym innym nie marzę. Starkey wstała i zapaliła kolejnego papierosa. Była poirytowana. Dana przyglądała się jej bacznie, czego również serdecznie nie znosiła. Czuła się obserwowana, jakby terapeutka tylko czekała, aż zrobi lub powie coś, co ją zdemaskuje. To była skuteczna technika przesłuchania, którą Starkey sama stosowała. Gdy się długo i uparcie milczy, ludzie czują się zobowiązani do zagadania ciszy. - Ta praca to wszystko, co mam, do cholery! Natychmiast pożałowała tonu skargi, jaki się odezwał w jej głosie. Zmieszanie jeszcze wzrosło, kiedy Dana zrobiła kolejny zapisek w notesie.

- Więc powiedziałaś porucznikowi Kelso, że poszukasz pomocy na własną rękę? - A guzik! Wlazłam mu w dupę, byle tylko nie dostać po łapach. Dobrze wiem, że mam problem, Dano, ale poszukam sobie takiej pomocy, która nie spieprzy mi kariery. - Z powodu tego kciuka? Starkey popatrzyła na Dane Williams takim samym pustym wzrokiem, do jakiego by się uciekła w wydziale wewnętrznym. - Z powodu tego, że się rozpadam. Dana westchnęła, a jej spojrzenie stało się cieplejsze, co dodatkowo rozwścieczyło Starkey, bo nie cierpiała obnażać się w sposób, który czynił ją bezbronną i słabą. Carol Starkey nie umiała grać „słabej kobietki”, nigdy jej to nie wychodziło. - Carol, jeśli wróciłaś na terapię, bo chcesz, bym cię złożyła na powrót do kupy jak zepsutą zabawkę, uprzedzam, że tego nie potrafię. Terapia to nie to samo co składanie kości. Wy”-’ maga czasu. - Chodzę na terapię już trzy lata. Powinnam już stanąć na nogi. - Zapomnij o słówku „powinnam”. Pomyśl o tym, co cię spotkało. Pomyśl o wszystkim, przez co przeszłaś. - Mam już dość tego wiecznego myślenia. Myślałam o tym przez ostatnie trzy zasrane lata. Poczuła ukłucie z tyłu gałek ocznych. Od samego tego myślenia. - Jak ci się wydaje, dlaczego tak często zmieniasz terapeutów, Carol? Starkey pokręciła głową, a potem się wyłgała. - Nie mam pojęcia. - Nadal pijesz? - Od ponad roku nie. - Jak sypiasz? - Po parę godzin. Gdy się obudzę, nie mogę już zasnąć. - Z powodu tego snu? Carol zrobiło się zimno. - Nie. - Miewasz napady niepokoju? Starkey zastanawiała się, co odpowiedzieć, kiedy zawibrował przyczepiony do jej paska pager. Poznała numer komórki Kelsa, z rozszerzeniem 911, co było kodem, jakiego używali detektywi CCS, gdy im zależało na szybkiej odpowiedzi. - Cholera, muszę zadzwonić. - Chcesz, żebym wyszła? - Nie. Za chwilkę wracam. Wzięła torebkę i udała się do poczekalni. Siedząca na kanapce kobieta w średnim wieku podniosła na nią oczy, lecz natychmiast je odwróciła. - Przepraszam. Kobieta skinęła głową, nie podnosząc wzroku. Starkey przetrząsnęła torebkę, znalazła komórkę i nacisnęła klawisz szybkiego połączenia, żeby odpowiedzieć na pager od Kelsa. Kiedy odebrał, zorientowała się, że złapała go w samochodzie. - Tu Carol, poruczniku. Co się stało? - Gdzie jesteś? Starkey zerknęła na siedzącą w poczekalni pacjentkę. - Szukałam właśnie butów.

- Nie pytam cię, co robisz. Pytam, gdzie jesteś, Starkey. Poczuła przypływ gniewu, kiedy to powiedział, a potem wstyd, że w ogóle ją obchodzi, co on sobie pomyśli. - W zachodnim LA. - To dobrze. Sekcja pirotechniczna dostała wezwanie i właśnie tam jadę. Straciliśmy Charliego Riggio, Carol. Zginął przy rozbrajaniu bomby. Palce Starkey zlodowaciały. Poczuła swędzenie na czubku głowy. Organizm bronił się, tamując obieg krwi, by zminimalizować krwawienie. Nazywało się to zastygnięciem. Reakcja z czasów zwierzęcej przeszłości naszego gatunku, kiedy niebezpieczeństwo oznaczało szpony i kły, gotowe rozerwać ofiarę na strzępy. W świecie Starkey niebezpieczeństwo miało często to właśnie znaczenie. - Starkey? Odwróciła się i ściszyła głos, żeby pacjentka Dany nie mogła jej usłyszeć. - Prz
W szparce znalazła swoje powołanie
Ma ochotę masować się w całym domu
Różowe majteczki opinają się na jej jędrnej dupci

Report Page