Solówka w stylu retro

Solówka w stylu retro




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Solówka w stylu retro

Wprost z Wodzisławia Śląskiego nadciąga prawdziwa burza ciężkiego, nasterydowanego brzmienia zatopionego w odmętach rockowej klasyki i sludge metalu.

Gallileous powstał w roku 1990 i chodzą słuchy, że byli pionierem funeral doom metalu. Ich demo "Doomsday" z 1992 roku uchodzi za jedno z pierwszych funeralowych wydawnictw na świecie. Przez ten czas w grupie sporo się zmieniło, włączając w to ponad dziesięcioletnią przerwę działalności w latach 1995-2006. Po reaktywacji grupa zdążyła wydać trzy pełnogrające płyty - "Stereotrip" jest czwartą i najdelikatniej mówiąc, słucha się jej z wypiekami na twarzy.

Specyfikę brzmienia "Stereotrip" można by opisać z pomocą paru dość znanych i dobitnych przykładów. Przede wszystkim niskie brzmienie basu oraz wyrazista, mocno przesterowana gitara, tak jak w " Children of the Grave" Black Sabbath wymieszanego z doomowo-apokaliptycznym klimatem znanym z "One Of These Days" Pink Floyd. Perkusja gra ciężko i żywiołowo, dosłownie czuć jak każde uderzenie w bęben trzęsie ziemią, a ze ścian odpada tynk. Pojawiają się tu elementy hawkwindowego space rocka i psychodelicznego rocka, najbliższego chyba "Careful With That Axe, Eugene" Floydów. Czasem utwór podkoloruje ekspresyjna solówka jak u Hendrixa. Na tle tej potężnie brzmiącej zawieruchy folgują sobie linie wokalne, barwą zbliżone do Budgie, ale z tych spokojniejszych, mocniej balladowych numerów - Anna Pawlus-Szczypior to jedno z ciekawszych kobiecych, wokalnych zjawisk polskiego rocka ostatnich lat i po prostu świetne gardło unurzane w retro. Ogólnie duch hard rockowej klasyki jest tu permanentny i wspaniały w swojej oldskulowej postaci. 

Choć album trwa chwilę ponad 35 minut, to w tej skondensowanej formie, pozwala docenić ile warta jest każda sekunda materiału z „Stereotrip”. Rozjuszone, apokaliptyczne "Eaten by the Universe" i "Sonic Boom" to prawdziwie wściekłe wprowadzenie, "Five Suns" czaruje idealnym gitarowym wyciszeniem. "Born Into Space" to masywny, sludge metalowy potwór z kapitalną solówką. "Open Window" i "Dust on My Back" wciągają w stylistyczne rejony space i stoner rocka a "The Sound of the stereo Sun" aż ocieka psychodeliczną atmosferą przełomu lat 60 i 70.

"Stereotrip" od Gallileous to jedna z fajniejszych polskich płyt roku 2017. Bezpretensjonalna, zadziorna, po brzegi wypchane doskonale zinterpretowaną klasyką ciężkiego brzmienia w stylu retro. Przede wszystkim każdą minutą sprawia tony szczerej i niczym nieskrępowanej zabawy. Absolutnie polecam!

Gatunek : hard rock, sludge, stoner, psychodeliczny rock, space rock
Nie, Brodki nie będzie. Kultu też. Ani nawet Eweliny Lisowskiej. Już widzę, te żądne krwi spojrzenia. Jakże to, Eweliny nie będzie?! Mał...
Kolejny rok za nami. 2015 minął wyjątkowo szybko, ani się człowiek dobrze nie rozejrzał, a trzeba było wybierać z półki polskie premiery....
Styczeń od zawsze jest czasem mniej lub bardziej bzdurnych podsumowań minionego roku. Na Półce też takiej bzdurki nie mogłoby zabraknąć. ...
Ten album to taki królik z kapelusza. Wielka niespodzianka. Krążek znikąd. Tymczasem "Labirynt" okazuje się jednym z lepszy...
To pewne, że Lion Shepherd już na stałe zagościli na muzycznej mapie Polski, a miejmy nadzieję, że i Europy. 

(c) Grzegorz Bryk. Obsługiwane przez usługę Blogger .


Artillery – By Inheritance 1990, Roadrunner Records
Bezdyskusyjnie „By Inheritance” to jeden z najciekawszych albumów thrash metalowych w historii. O ile wcześniej duńskie Artillery zamachało przed oczami swą maestrią i kunsztem na „Fear of Tomorrow” i „Terror Squad”, tak teraz dokonało czegoś niesamowitego.
Ta płyta pokazuje zresztą jak ważne jest czerpanie inspiracji ze świata dookoła nas. Chłopaki mieli w sumie jedyną w swoim rodzaju okazję na trasę po egzotycznych rewirach Związku Radzieckiego i przywieźli stamtąd TONY nowych pomysłów na to, jak wpleść orientalne motywy do technicznego thrash metalu.
Już w trakcie intra w postaci „7:00 From Tashkent” widać, że będziemy mieli do czynienia z czymś niezwykłym, ale gdy uderza otwierający album „Khomaniac” – bezdyskusyjnie jeden z najlepszych thrash metalowych morderców w historii gatunku – to nie da się powściągnąć ciar. To jest tak przygnębiające jak seks po ecstasy – świadomość, że nigdy się już nie znajdzie czegoś tak dobrego.
Artillery z każdym kolejnym albumem udowadniało, że agresję thrashu da się bliżej połączyć z brutalną techniką i skomplikowanymi melodiami. Od „Fear of Tomorrow” przez „Terror Squad” aż do „By Inheritance”. Potem to już było różnie po zreformowaniu zespołu i na tym się nie będę skupiał. Apoteoza tego, co można osiągnąć poprzez splatanie tych trzech czynników została osiągnięta na „By Inheritance”. Niewielu jest w stanie osiągnąć taki level spełnienia i kompletności. Muzyka tutaj poraża nie tylko swoją techniką i precyzją, ale także mocą, energią i chwytliwością, do takiego stopnia, że w sumie nie da rady znaleźć jakikolwiek zamiennik dla tego nagrania.
Artillery robi dobrze to, co Megadeth zrobił średnio – proste bębny. Techniczna muzyka wcale nie wymaga skomplikowanych partii perkusyjnych, właśnie paradoksalnie prostota rytmu perkusyjnego (ale nie prostackość) pięknie eksponuje złożoną warstwę gitarową i pasujący do tego wokal. Tutaj perka nie dominuje utworów – stanowi odpowiednie thrash metalowe tło ze skocznymi stópkami i wariacjami d-beatu.
Orientalne harmonie gitarowe brylują przez cały album idealnie uzupełniając techniczne riffy. To jest ważne: Artillery nie miota pretensjonalnie egzotycznych motywów wszędzie gdzie popadnie, lecz tworzy z tego doskonale współgrający materiał. Podwaliny pod to już zostały ułożone na „Terror Squad”, ale teraz Artillery rozszerzyło swoją naturalną stylistykę zdaje się o czwarty wymiar.
Produkcja dźwięku i praca studyjna też rozwinęły się jeszcze bardziej w porównaniu z tym, co było wcześniej. „By Inheritance” spokojnie staje w szranki z innymi landmarkami z epoki: „Never, Neverland” i „Painkillerem”. Cieszy to niezmiernie, że ten majstersztyk jest w stanie przetrwać próbę czasu i takie hiciory jak „Beneath The Clay (R.I.P.)” , „Khomaniac” , „Bombfood” , „Equal at First” , „Life in Bondage” i tytułowy czardasz bez kompleksów nadal mogą grzmieć na cały regulator. A potem czas na innych tuzów tego stylu grania z okresu: Heathen , Toxik , Paradox , Coroner , i już mamy materiał na długą, nostalgiczną imprezę.
Artillery – Terror Squad 1987, Roadrunner Records
Cenię sobie kapele tworzące świetną muzykę nawet po tym, jak udało im się wyrzeźbić majstersztyk już na samym początku. Zamiast osiąść na laurach i spijać śmietankę z pochlebstw, są goście, którzy potrafią ciągle udowadniać, że mogą nadal rozwijać swój geniusz, a przy tym nie tracić swej żywiołowej iskry. Artillery jest pięknym przykładem tego, jak można dopracować swój styl i rozszerzyć swoją stylistykę, a przy tym nie tracić swojej tożsamości.
A przynajmniej Artillery sprzed tych kilku dekad, co nie.
Widać zmiany w porównaniu z debiutem. Przede wszystkim produkcja nie jest już tak surowa. Starano się podbić górę i środek, tak by przy tym nie tracić tego „mięsistego” thrashowego brzmienia. I wyszło perfekcyjnie. Ponadto same kawałki mają jeszcze więcej techniki w riffach i tego cudownego angażowania kontrastu między niskimi dźwiękami, a tymi wyższymi. Taki układ aż się prosi o zróżnicowane zabawy z rytmem: cwały, galopady, odskoki od jednostajnego tremolo – i tak właśnie czyni Artillery. Czy to w średnim tempie czy w szybkich ścigaczach – gitary nie próżnują i nie idą na łatwiznę, dzięki temu muzyka Artillery nie nuży i nie trąci myszką. Naprawdę, precyzja tych bardziej technicznych momentów powala.
Flemming Ronsdorf też jakoś pewniej czuje się za mikrofonem niż na „Fear of Tomorrow” i sięga całym sobą po wibrujące, wysokie zaśpiewy wybrzmiewające tą jego charakterystyczną chrypką.
Kawałek tytułowy jest tutaj błyszczącym thrash metalowym klejnotem, ale w pamięć mocno zapadają także inne kilery: bezkompromisowy otwieracz „The Challenge” , agresywny „Let There Be Sin” (który w te niecałe cztery minuty spokojnie zawstydza dorobek Exodusa), bezlitośnie techniczny „At War With Science” z cieniem niepokojącej psychodeli, wirujący „Decapitation of Deviants” …
Słabsze momenty? Absolutny brak. Są takie, które trochę mniej zostają w głowie, choć bardziej poprawnym stwierdzeniem by było, że nie wżerają się w czaszkę w takim samym stopniu jak wylewający się z tego nagrania geniusz tych zagrywek, które koszą bez skrupułów. Przez co takie poprawne i bardzo dobre motywy wydają się odstawać od reszty, a przecież to nadal jest świetny numer za świetnym numerem.
Seryjnie, „Terror Squad” (i w sumie także jego poprzednik „Fear of Tomorrow” jak i następca „By Inheritance”) to jeden z najlepszych thrash metalowych długograjów z lat osiemdziesiątych. Szkoda, że taki materiał dostał nieskończoną okładkę (można o tym poczytać w wywiadzie ), ale w sumie tak z perspektywy czasu, nawet ona dodaje nieco egzotycznego smaku do całokształtu oprawy.
Artillery – Fear of Tomorrow 1985, Roadrunner Records
Czas na mały „blast from the past”. Większość thrashowych maniaków pewnie spotkała się z Artillery – zresztą nie dziwota, gdyż pierwsze trzy albumy duńskich kanonierów to klasyka gatunku. A Artillery na miano klasyki w pełni zasłużyło.
Kompozytorskie zdolności Artillery na debiutanckim krążku doskonale sprawdzają się w tempach wolniejszych i szybszych; kawałki nie nużą a wręcz same gną karki w machaniu banią, a to wszystko przeszywają szybkie tremola. Gitarzyści nie krępują się w wykorzystywaniu wszystkich strun i progów, riffy wiec nie są nudne, lecz co ważne – nie są też przekombinowane. Wszystko uzupełniają bardzo fajne leady zagrane w harmonii (najlepszy chyba jest w „Deeds of Darkness” ) . Także mamy tutaj całą przekrojówkę przez to, co najlepsze w thrash metalu
Świetną opcją są także wpływy z nieco innych rejonów świata metalowego. Usłyszymy tu nawet granie w stylu Manila Road . Głównie słychać to na „King Thy Name Is Slayer” , zarówno gitarowo jak i wokalnie, gdyż Flemming Ronsdorf śpiewa tu trochę nosowo. Natrafimy też na szczyptę Celtic Frost w mrocznym „Show Your Hate” .
Ten album jak na rok 1985 jest niesamowicie ciężki, brutalny i techniczny, a przy ty bardzo smacznie zróżnicowany. Brzmienie zestarzało się cudownie – jak dobra whisky. Zawsze to trochę loteria, bo to były czasy, gdy produkcja studyjna tego rodzaju muzyki to nie był cały przemysł i zbiór wypracowanych złotych standardów, lecz błądzenie we mgle i eksperymenty. Gitary mają mocny przester, a wokal ten śmieszny delay, ale nadal razem tworzą taką dźwiękową magmę, że zdychajcie małorolne kuce. Ogniste solówki podlewają to jeszcze bardziej niezwalczonym amokiem.
Jest technicznie, ale bez zbytniej przesady (przypomina się pierwszy Coroner ). Riffy zadowolą tych, którzy w thrashu szukają wyważonej równowagi między wyrafinowaniem, a barbarzyństwem. Gdyby Megadeth miał jaja, „Killing Is My Bussines…” brzmiałby jak Artillery.
„Fear of Tomorrow” nie ma słabszych momentów. Cała płytka niszczy i miażdży z nieujarzmioną furią i niepohamowanym gniewem. Polecam każdemu, kto szuka dobrej muzyki dopieszczonej pod każdym względem: ciekawej, trzymającej w napięciu i dającej bardzo dużo satysfakcji ze słuchania.
Traveler – Traveler 2019, Gates of Hell Records
Kanadyjska ziemia zapewnia nam regularny dopływ „retro” speed/heavy metalu w ostatnich latach. Z poziomem jest różnie, ale trzeba przyznać, że bądź co bądź, każdy maniak old-schoolu znajdzie coś tutaj dla siebie. A jest w czym wybierać, bo szpaler jest naprawdę długi i bogaty. Ostatnimi czasy trochę namieszały takie kapele jak Cauldron , Striker , Skull Fist , a to raptem bardziej rozpoznawalne (czytaj: modne) nazwy, za którymi czają się takie hordy jak Axxion , Midnight Malice , Gatekeeper , Metalian , Iron Dogs / Ice War , Emblem i wiele, wiele innych. W ostatnich latach swoje cegiełki do tego muru pożogi i destrukcji dokładają niszczyciele pokroju Riot City , Sabire , Smoulder czy właśnie Travelera. Muszę tu od razu nadmienić, że to nie są byle jakie kapelki, które lecą na nostalgii i vintage stylu, ale naprawdę konkretne ładunki gigawatów energii.
Także weźmy na warsztat debiutancki długograj Travelera. I tu muszę wyznać już na wstępie, że stylistyka w jakiej obraca się ta brygada kupiła mnie bez reszty. Co się tu odjaniepawla, toć to szok i derby zniszczenia! „Starbreaker” rozpoczyna album bez zbędnych ceregieli, chwytając za gardło i lejąc po mordzie swymi chwytliwymi acz mięsistymi melodiami. Jak to cudownie nadaje ton całemu nagraniu – poezja. Podwójny atak gitarowy i bardzo wybity w miksie bas przywodzi na myśl Iron Maiden , ale pod kątem riffów bliżej tutaj chłopakom do Grim Reapera i Tokyo Blade oraz amerykańskiego US Power Metalu spod znaku Liege Lord . Na całej swej debiutanckiej płycie Traveler ukuł bardzo dobrze zrównoważony amalgamat różnych wpływów: jest tutaj obecny NWOBHM, amerykański power, a także wyszukana mieszanka wybuchowa speed metalu z odpowiednią dawką melodii. Koneserzy metalu z epoki łatwo znajdą tutaj analogie, które już kiedyś pojawiały się w undergroundzie: pierwsza fala szwedzkiego heavy pod egidą Gotham City i Universe , francuski Vixen , belgijski Crossfire … ale to, co Traveler robi naprawdę dobrze, to wkłada tę całą stylistykę w bardzo miłą dla ucha, organiczną produkcje z najwyższej półki. No i wokale. Wokale tutaj są po prostu piękne, ale o tym za sekundkę.
Rytm i tempo utworów dominują pneumatyczne kilery miotające energię i pędzący zamęt. Genialny „Street Machine”, „Mindless Maze”, „Starbreaker” i „Speed Queen” to hiciory jakich potrzebujemy i jakich pożądamy. Konkretne i błyskotliwe torpedy, rozczepiające atom swym połączeniem melodii z siłą i mocą. Traveler w dodatku wbrew pozorom nie gra przewidywalnie i nie klepie takiej prostej heavy metalowej łupaniny. Koronnym dowodem na to jest „Mindless Maze” – tłucząc bezlitośnie z siłą tłoków rozgrzanego V8 ma przy tym w sobie sporo progresywnych zagrywek, bardzo umiejętnie wplątany miękki refren i niesamowicie drobiazgową grę solową. A epickie zacięcie w Tokyo Blade’owskim „Behind the Iron” ? Patos uderza dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć, bez zbędnych udziwnień.
Charyzmatyczne i ekspresywne wokale o bardzo szerokim spektrum wyrazu stanowią kolejny element w tym kolażu perfekcji. Ich pełna gama wybrzmiewa w zróżnicowanych melodiach i uderza zarówno w niskie tony, jak i wysokie wrzaski. Harry Conklin byłby dumny. Tytanicznie zaśpiewy pasują jak rękawiczka do brzmienia warstwy instrumentalnej oraz głębi finalnego miksu i trzeba przyznać, że stanowią dużą zaletę debiutanckiej płyty Kanadyjczyków. Choć trudno tu jednoznacznie wskazać, który element zasługuje na palmę pierwszeństwa – nie z tymi ognistymi gitarami!
Zarekomendować ten album to mało. Naprawdę, wespół z Riot City Traveler rozbił bank na 2019 rok. Może jedynie „Fallen Heroes” klepie trochę mniej z utworów z omawianej płyty, ale może to kwestia tego, że akurat taki hymn w średnim tempie mi tutaj średnio przypasował, mimo iż wokale i instrumentalistyka nadal stoją tutaj na wysokim poziomie. A cały album to miazgunia!
Riot City – Burn the Night 2019, No Remorse Records
Minęło naprawdę sporo czasu od momentu, gdy tak mi siadł jakiś albumik od młodej kapeli stylizującej się na metal z lata 80tych. Riot City dowaliło taką energię i burzliwą ognistość na swym debiutanckim „Burn the Night”, że klękajcie narody.
Już po samej przykuwającej wzrok okładce można się domyśleć, co tutaj będzie grane. Trudno przejść do porządku dziennego obok tak oczywistego wyzwania rzuconemu Judas Priest . I fakt faktem jest tutaj sporo tego vibe’u, którego znamy z „Painkillera” i z „Ram It Down” – inspiracje są dość jasne i słyszalne – ale na szczęście muzyka Riot City nie sprowadza się tylko do naśladownictwa Judasów . Pewnie w innych recenzjach przeczytacie, że hurr durr muzyka w stylu Judas Priest (notabene można tak opisać jakieś 90% młodego heavy metalu nawiązującego do tradycyjnego grania z lat 80tych), no dobra, może jakiś trochę bardziej zorientowany typek jeszcze skojarzy, że nazwa kapeli jest wzięta z albumu Riot . Owszem – Riot tutaj też wyraźnie słychać, zwłaszcza z ery „Thundersteel”, ale muzyka Riot City jest wbrew pozorom o wiele, wiele głębsza. Czuć tu wyraźnie wpływy takich tuzów jak ADX wymieszany z Hexx , szczyptę Attackera i Agent Steel , a także solidną dawkę Helstar i Burning Starr , zwłaszcza w gitarze prowadzącej. Z nowszych kapel to Riot City najbliżej do Travelera (też zresztą Kanadyjczyków) i zabójców prędkości z Seax .
Muzyka serwowana przez Riot City jest szybka, ale chłopaki potrafią doskonale tę prędkość wyważyć, przez co nie grają na jedno kopyto. To zresztą stanowi o sile tego albumu – nie ma tu słabszych momentów, kompozycyjnie wszystko bardzo ładnie ze sobą współgra. Fajnie nawet wyszedł bardzo króciutki wstęp na gitarze klasycznej do „In the Dark” , tak w stylu „For the Love of Money” Obsession .
Jestem ciekaw jak na żywo wokalista daje radę, bo tyle tu wysokich zaśpiewów (i to całkiem niezłych, choć nie doskonałych), że głowa mała. Wokal jest idealnie wpasowany w tę klasyczną produkcję z organicznym brzmieniem gitar i perki. Czas wdziać skórę i aviatory oraz upierdolić piłą dach w swoim nudnym bawarskim sedanie – metalowa autostrada do lat osiemdziesiątych stoi otworem, płaczliwe suchoklatesy, a Riot City nie bierze po drodze żadnych jeńców!
Jak ja bym chciał, by Judas Priest teraz tak grało, jak gra Riot City na tym pomarańczowym winylku. To jest tak niesamowite, że aż nie dbam o to, że momentami wokalista trąci komiczną manierą, bo Kanadyjczykom muzyka na „Burn the Night” wyszła tak naturalnie, że chyba bardziej się nie da.
Czas na cybernetyczne orły strzelające laserami z oczów, parówczaki. Czas na najlepszy album 2019, który zjada bez popity te wszystkie przereklamowane Enforcery , Skull Fisty , White Wizzardy i Cauldrony . Czas na przywołanie glorii najlepszej epoki w historii muzyki rockowej i metalowej. Czcij noc pełną brudu i żądzy!

Black Mass –
Warlust
2019, Iron Shield Records

Debiutancki krążek Black Mass z 2015 roku miał swoje
momenty, jednak ginął gdzieś pod warstwą o wiele lepszych płyt. I nie chodzi o
jakość produkcji czy brzmienie, a raczej o niezbyt zapadającą w pamięć formułę
utworów. Na szczęście chłopaczki z Bostonu wyciągnęły prawidłowe wnioski i „Warlust”
jest już albumem o wiele bardziej dojrzałym, a przy tym dalej kipiącym
młodzieńczą, thrashową energią.

Ewidentnie panowie mają ciągotki do thrashu z Bay Area ale
okraszają go barbarzyńskim speed metalem i chrapliwymi wokalami. Exodus tutaj
mocno się buja z Dark Angel , ale znajdą się też wpływy Voivod (ten refren w
tytułowym numerze), Evildead czy wczesnego Kreatora . Ta muzyka została
stworzona po to by być nienawistna i złowroga, a przy tym stanowić prawdziwą erupcję energii. Idealnie to współgra z produkcją w stylu „all analog, no bullshit”.
Black Mass przy tym unika monotonii przełamując konwencję, np. crustowymi
naleciałościami w „Graveyard Rock” , co dodaje tylko głębi całemu albumowi.

„Warlust” jest satysfakcjonującą i zadowalającą płytą. Miewa czasem gorsze momenty, gdyż nie trzyma dobrego poziomu przez cały czas. Jest to jednak wybaczalne, bo cała reszta kopie dupsko z prędkością pendolino na
kokainie. Jeszcze jakby nie było tego potwornie zbędnego Intro to już w ogóle
byłoby superancko.

Miejsce, w którym właśnie się znalazłeś jest zbiorem artykułów, które swojego czasu pisałem dla zinu Heavy Metal Pages i nie tylko. Umieszczam je sukcesywnie na tej stronie, by te wszystkie wywiady, recenzje, relacje i biografie mojego autorstwa były także łatwo dostępne poprzez Internet. Miłego czytania!


Motyw Rewelacja. Obsługiwane przez usługę Blogger .

Wyobraź sobie taką scenę. Jest późny
Prostytutka w czerwonym uniformie
Zwykła dziewczyna ruchana na swoim łóżku
Nie trzeba jej uczyć jak to się robi

Report Page