Siódme niebo z jej językiem

Siódme niebo z jej językiem




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Siódme niebo z jej językiem

andgrus Obserwuj Dokumenty 8 868 Odsłony 421 307 Obserwuję 278 Rozmiar dokumentów 16.1 GB Ilość pobrań 321 338
Made in Warsaw · Copyright 2016 · All rights reserved - webshark.pl Regulamin Polityka Prywatności Kontakt
Akceptuję regulamin Zarejestruj się
PROLOG
Hunter Slade spojrzał na szkicownik, który trzymał w dłoniach. Narysowana przez niego
twarz nie przypominała typowego ciemnomiedzianego oblicza Czerokeza. Jasna skóra, złociste
włosy i miękkie rysy świadczyły o europejskim pochodzeniu sportretowanej osoby. Hunter
dodał jeszcze jedną linię, kładąc na rozkwitłe w uśmiechu usta ledwo uchwytny wyraz
smutku.
- Tak - podsumował swe dzieło. Po raz kolejny nie mógł się nadziwić, jaki kaprys natury
pozwala mu dostrzegać wyraźne rysy i linie tworzące tę uroczą twarz. Z niechęcią odłożył
szkicownik. Nie dlatego bynajmniej, że rozczarował go rezultat. Odmalował bowiem na tej
twarzy aż za dobrze wyraz cichego dostojeństwa, nieśmiałą tęsknotę ukrytą w uśmiechu, lęk i
smutek.
Wstał i rozejrzał się po pracowni. Jeszcze raz rzucił okiem na swoje rzeźby, które wkrótce miały
wyruszyć w drogę do Brighton. W tamtejszym muzeum staną się częścią najważniejszej
wystawy jego dzieł. Te najbardziej drogocenne i kruche zamierzał zapakować własnoręcznie.
Ale nie teraz. Praca ta wymagała bowiem wielkiego skupienia, a w tej chwili Hunter nie był
spokojny. Niepokój, który dręczył go od jakiegoś czasu, sprawiał, że nie panował już nad sobą.
Nie mógł nawet usiedzieć na miejscu. Miął uczucie, jak gdyby ściany chciały go udusić. Przez
głowę przemknęła mu myśl, że pewnie tak wygląda życie tygrysa w klatce. Uśmiechnął się
kwaśno. Tygrysy mają przynajmniej tyle zdrowego rozsądku, że same nie budują sobie klatek.
Znużony wyszedł z pracowni. Przed nim rozpościerała się panorama gór. Na tle odległego
masywu Apallachów widniał park narodowy Great Smokies,
własność wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych. W głębi serca Hunter był pewien, że
mieć coś, totyle, co kochać to, a nie posiadać, i w tym sensie każdy grzbiet góry rysujący się na
horyzoncie i każda dolina otulona miękko cieniami należały do niego.
Tutaj bowiem, w tym szczególnym miejscu, które Czerokezi nazwali krainą tysiąca dymów, czuł
się naprawdę w domu. Wśród tych poszarpanych szczytów, zdających się sięgać nieba, znalazł
wytrwałość. W magii niebieskich mgieł - ukojenie. W odgłosach lasu, spotęgowanych
ciszą, brzmiała harmonia. Wilgotna woń tętniącej życiem przyrody powodowała odrodzenie
ducha. We wspaniałości monolitów, niszczonych przez wiatr i wodę od dwustu milionów lat,
odnalazł siebie. Podzielał samotność tych okazałych strażników. Zawsze dodawali mu otuchy.
Ale nie teraz.
- Nie bądź głupcem, Slade. - Jego słowa zabrzmiały głuchym echem w całkowitej ciszy.
Spróbował pójść za głosem rozsądku i zatopić się w zachwycie nad wspaniałością zachodzącego
słońca, jednak nie mógł uwolnić się od wizerunku twarzy kobiety.
Niebo stało się płótnem, na którym wyobraźnia stworzyła jej obraz. Błękit horyzontu stał się
błękitem oczu. Blask słońca rumieńcem policzków. Sunące chmury cieniami głębokiego
smutku. Wcześniej tylko raz czuł równie silny pociąg do zachwycającej twarzy, uśmiechu,
kobiecego wdzięku. Tylko raz. Przez życie Huntera przewinęło się wiele kobiet. Z reguły były to
związki, w które nie angażował się emocjonalnie. W pewnym momencie jednak zjawiła
się kobieta wyrafinowana i doświadczona i rozbiła skorupę obojętności, otaczającą jego młodą
duszę. Zauroczyła go na tyle, że w końcu oddał się jej całym sercem. Wtedy podstępna gra
kobiety nagle skończyła się. Miłość Huntera stała na przeszkodzie w jej dążeniu
do sławy i sukcesu. Była pierwszą kobietą, która prześladowała jego myśli i sny. Postanowił, że
będzie ostatnią. Zamknął się w sobie, jego serce zamieniło się w kamień. Kobiety przestały go
interesować. Aż do tej chwili.
Nie! Nie potrzebował bliskości żadnej kobiety.
Lecz nawet teraz, gdy sobie to wmawiał, nie mógł uwolnić się od świeżego wspomnienia rysów
tej twarzy i słodkiego, bolesnego uśmiechu. Wciągnął głęboki haust powietrza, a jego ciałem
wstrząsnął dreszcz. Zdecydowanym krokiem przemierzył pracownię,
słysząc za sobą drwiący głos:
- Dokąd idziesz, Hunterze Slade?
- Do niej - warknął w stronę milczących rzeźb.- Jak skończony głupiec.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Beth Warren przerwała na chwilę pracę. Zapomniała o brudnym stole, który miała uprzątnąć i
spojrzała w okno. Była cała mokra od uganiania się między stolikami. Zatęskniła do
przytulnego chłodu nocy.
Pragnienie to przywołało na jej usta gorzki uśmiech. Przybyła do tego miasteczka zaledwie
tydzień temu. Wybrała je zupełnie przypadkowo; bilet autobusowy do niego kosztował
niewiele, leżało na uboczu, a poza tym Beth żywiła pewne złudzenia związane z jego
nazwą. Sunshine, czyli światło słońca. Balsam na rany po nieudanym małżeństwie. Ciepło
mogące wypełnić pustkę jałowego życia.
Beth odwróciła się w stronę baru. Ostre światło, zapach jedzenia i panujący zaduch
przyprawiały ją o mdłości. Minęła już północ i pozostało tylko dwóch klientów. Wkrótce będzie
mogła zamknąć i pójść do domu.
- Halo, malutka. Chodź zatańczyć. Podpity dwudziestoparoletni mężczyzna wstał ze
swego miejsca i wyblakłymi, chytrymi oczami bezczelnie lustrował jej ciało. Wzdrygnęła się ze
wstrętu, ale równocześnie odczuła ulgę.
Przez ponad godzinę ten typ rozbierał ją wzrokiem, więc spodziewała się najgorszego. Teraz
oczekiwanie skończyło się i dlatego poczuła się trochę spokojniejsza, bo lepiej jest stawić czoło
kłopotom, niż oczekiwać ze strachem nadciągającej burzy. Przekonała się o tym
aż nazbyt dobrze, choć może za późno. Powstrzymała się jednak od wspomnień. Nie mogła
zmienić przeszłości, chociaż bardzo by tego pragnęła.
Musiała zająć się teraźniejszością.
Beth powędrowała wzrokiem do drugiego klienta. Ciemny mężczyzna, starszy od młodego
zawadiaki, zdawał się być całkowicie zajęty trzymaną w dłoniach filiżanką. Nawet nie podniósł
głowy, słysząc gburowate żądanie. Nie ruszy pewnie palcem, aby jej pomóc.
Zresztą w czasie małżeństwa z Erykiem Westonem oraz w ciągu kilku miesięcy od ich
rozstania, Beth stałą się ekspertem od odpierania zaczepek groźniejszych niż to bezczelne
zaproszenie do tańca.
- Chcę tańczyć, a tylko ty jesteś pod ręką. - Jękliwy głos przeszedł w pijacki chichot. - Chyba że
zatańczę z tym czerwonym. Indianie umieją tańczyć, no nie, Slade?
Pogarda, która brzmiała w tych słowach, była dla niej ostrzeżeniem. Zdała sobie sprawę, że
wpatruje się tępo w jakiś odległy punkt. Spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę.
- Podejdź bliżej, kochanie. - Zaśmiał się nieszczerze, pewny siebie, i ogarnął ją lubieżnym
spojrzeniem. Beth wiedziała, że popełniła błąd. Ten napuszony niczym paw nikczemnik
zrozumiał jej milczenie jako niepewność lub nieśmiałe zaproszenie.
- Przykro mi, ale nie mam czasu. - Złagodziła ton odmowy, jak tylko zdołała, by nie urazić jego
dumy. Obawiała się, że mogłoby to wywołać nieprzewidziane skutki. - Zaraz zamykamy.
- No to co? Zamkniesz później. - Podszedł krok bliżej. Wyciągnął rękę i złapał ją silnie w pasie.
- Nie! - Tym razem Beth była stanowcza i zdecydowanie wyszarpnęła się z objęć, nie
pozostawiając miejsca na wątpliwości. Wtedy uśmieszek zniknął muz twarzy, a na dnie
mętnych oczu pojawiły się groźne błyski. Słyszała jedynie urywany świst jego oddechu.
Był tuż przy niej i czuła wyraźnie odór alkoholu. Przełamując odrazę wytrzymywała mężnie
jego spojrzenie. Nie ustępowała ani kroku, mając pewność, że jakakolwiek oznaka strachu lub
słabości okaże się fatalna w skutkach.
- Kelnerka - usłyszała nieoczekiwanie miękki głos. - To samo proszę.
Beth poczuła ulgę. Obchodząc pijanego młodzieńca chwyciła dzbanek kawy i podeszła do
stolika, przy którym czekał drugi klient. W ciągu tygodnia jej pracy w tym przydrożnym barze
ciemny, cichy mężczyzna był tu dwa razy. Siadał przy stoliku blisko wyjścia, zamawiał tylko
kawę i dawał wysokie napiwki.
Szybko zwrócił jej uwagę masywną budową, surowymi, regularnymi rysami twarzy i cichym
zamyśleniem. Traktowała go jednak tak jak innych klientów, z uprzejmą rezerwą. Gdy
napełniała teraz filiżankę, zauważyła, że nawet kiedy siedział, nie przewyższała go wzrostem.
Miał szerokie ramiona, skóra opinająca ściśle wysokie policzki była mocno opalona. W bujnej
gęstwinie czarnych włosów gdzieniegdzie widniały srebrne pasemka. Wcześniej nie zwróciła na
to uwagi, ale obelga młodzieńca uświadomiła jej, że ten mężczyzna ma
kolor skóry typowy dla Indianina. Nie miało to dla niej znaczenia, była mu po prostu
wdzięczna za wybawienie z kłopotu.
- Dziękuję - szepnęła mu cicho do ucha.
Skinął uprzejmie głową i Beth zdziwiła się własnemu uczuciu rozczarowania. Chciała usłyszeć
jego opanowany głos, dźwięczny, głęboki i kojący. Dziwaczne złudzenie! Przecież prosił ją tylko
o filiżankę kawy.
Teraz zbywa ją milczeniem, pozostawiając własnemu losowi. Być może sądzi, tak jak inni, że
ona celowo okazuje niechęć do zalotów mężczyzn, aby ich bardziej prowokować.
Beth z westchnieniem odwróciła się od nieznajomego. Nie był pierwszym, który przypuszczał,
że w głębi duszy podobały się jej zaczepki ze strony mężczyzn. Wcześniej takie posądzenie nie
zrobiłoby na niej wrażenia. Tym razem jednak, z nie wyjaśnionych powodów, bardzo się
przejęła.
- Jestem chyba szalona! - wyszeptała. Jak mogła bowiem wyjaśnić fakt, że obchodziła ją opinia
jakiegoś mężczyzny, którego widziała dwa razy w życiu i być może już więcej go nie ujrzy? - To
na pewno szaleństwo! - powtórzyła.
Wzięła się w garść i prześliznęła obok stolika, przy którym siedział podpity młodzieniec.
Wszelka nadzieja, że ostygła już jego namiętność, prysła w momencie, gdy szybkim ruchem
złapał ją ponownie w pasie i przyciągnął brutalnie do stolika.
- Puść mnie - powiedziała spokojnie, nie zwracając uwagi na to, że oparzyła sobie rękę kawą.
- No przecież chcesz czegoś innego, słodziutka. Stała bez ruchu w uścisku jego ramion starając
się opanować gniew. Nie chciała sprowokować go do szarpaniny, więc pozwalała, by jego palce
posuwały się po jej brzuchu.
- Już miałeś dość uciechy, puść mnie.
Jego hałaśliwy chichot pozbawił ją nadziei na szybkie uwolnienie.
- Nie chcesz tańczyć... - przyciągnął ją do siebie - więc może mi usłużysz?
- Wypiłeś już dość piwa - odrzekła ostro.
- A kto mówi o piwie? - Czuła na twarzy jego gorący, wilgotny oddech. - Wiesz dobrze, czego
chcę. - Zachichotał znowu i palcami powędrował do jej piersi.
Bez chwili wahania, chłodno i z rozmysłem, Beth wylała resztki parującej kawy na jego
spodnie. Przez sekundę wpatrywał się w nią, jakby nie rozumiejąc, co się stało. Potem wolnym
ruchem schylił głowę i spojrzał bez słowa na powiększającą się brązową plamę. Krzyknął z bólu
i zabrzmiało to jak ryk wściekłego zwierza. Brutalnie rzucił ją na kontuar.
Z hukiem przewrócił stół. Ból i wściekłość dodawały mu sił, a ruchy czyniły niewiarygodnie
szybkimi. Zacisnął palce na jej gardle, dusząc i szarpiąc gwałtownie.
W ostatnim momencie świadomości Beth zobaczyła prawdziwe szaleństwo na wykrzywionej
twarzy. W następnej chwili zapadła w ciemność.
Podłoga była twarda i zimna. Beth z wolna przychodziła do siebie, lecz nie mogła zebrać myśli.
Miała obolałą twarz, rozbite szkło raniło ramiona. Pragnęła, by nieświadomość wróciła. Jednak
wiedziała, że nie wolno jej do tego dopuścić.
Z wysiłkiem spróbowała usiąść prosto i uniosła powieki, pod którymi ciążyły krople łez.
Wytarła je wierzchem dłoni. Starała się skupić, ale widziała wnętrze baru jakby przez mgłę. Po
chwili silne ukłucie bólu w boku przywróciło jej pełną świadomość.
Nikt już jej nie zagrażał. W barze panowała złowroga cisza, którą w końcu przerwał melodyjny
głos.
- Mały Billy Archer, chłopak z Sunshine, powrócił z wielkiego miasta i nic się nie zmienił.
Wciąż lubisz znęcać się nad słabszymi od siebie? Dlaczego nie spróbujesz się ze mną, Billy?
Mój wzrost nie powinien cię zniechęcać. Przecież jesteś twardzielem. Przed chwilą to
udowodniłeś. - Głos zabrzmiał dźwięcznie i pięknie, pomimo dającej się w nim usłyszeć groźby.
Beth zadrżała, jednocześnie rozkoszując się magicznym czarem, jakim ten głos emanował.
Obrazy i myśli zaczęły się stopniowo układać w jej głowie i wtedy zdała sobie sprawę, że
napastnik wciąż stoi nad nią w wyczekującej pozycji. Ciemna plama na jego dżinsach
nazbyt wyraźnie przypominała całą historię. Zastanowiła się nad jego nazwiskiem: Archer.
Słyszała przecież, że tak nazwał go ten piękny głos. Za Archerem stał mężczyzna o ciemnej
skórze i włosach. Slade? Z trudem zbierała rozproszone myśli. Tak. To Slade mówił w ten
hipnotyzujący sposób. Chrapliwym półszeptem, ale bardziej rozkazującym niż krzyk, równie
uwodzicielskim, jak niebezpiecznym.
Słuchając tego głosu Beth czuła irracjonalną potrzebę, żeby krzyknąć do Archera i ostrzec go,
że musi uciekać. Sama też chciała biec. Gdy opadła ponownie na podłogę, wyczerpana
wysiłkiem, zastanowiła się, czy uciekałaby od Slade'a, czy też pobiegłaby prosto do niego? Nie
mogła odpowiedzieć na to pytanie, zrobiło się jej słabo i wkrótce o nim zapomniała.
W półśnie słyszała głosy mężczyzn. Slade mówił wolno i melodyjnie, Archer bełkotał
przestraszony.
Stała się mimowolnym słuchaczem ich rozmowy.
- Podejdź bliżej, mały, no podejdź.
- Nie wtrącaj się, Slade. To nie twoja sprawa.
- Częściowo to małe przedstawienie zrobiłeś specjalnie dla mnie, no nie? Dlatego to również
moja sprawa.
- Nie przestraszysz mnie. I tak nie uderzysz. Boisz się.
- Naprawdę?
- Pójdziesz do więzienia, tak jak kiedyś.
- Czyżby?
- Ty czerokeski pomiocie! Głupku!
- Powiedziałeś głupku, Billy? Czy zapomniałeś, że mężczyzna, który ostatnio tak mnie nazwał,
nie odzywał się później do nikogo przez dłuższy czas?
- Nie przestraszysz mnie.
- Na pewno?
- Nie! - krzyknął.
- Kłamiesz, mój Billy.
- Skąd możesz wiedzieć...
- Wiem i już. A teraz - przymilny ton zamienił się w rozkaz - zabieraj się stąd! Aha, jeszcze
jedno, Billy... - Beth usłyszała niski, pełen czaru śmiech - sądzę, że powinieneś zostawić tę
damę w spokoju.
Następnym razem znowu możesz nie mieć szczęścia i również nie ujdzie ci to na sucho.
- Niech cię diabli, Slade! - Przekleństwo zamieniło się w jęk bólu przerwany trzaśnięciem
drzwiami.
Cisza, błogosławiony spokój. Zbliżające się kroki. Ciepłe dłonie, dotykające jej głowy i szyi.
Ożywczo i delikatnie pomasowały jej policzek, po czym powędrowały po całym ciele,
przesuwając się po ramionach, piersiach, brzuchu. Chciała otworzyć oczy, ale nabrzmiałe łzami
powieki były szczelnie zaciśnięte.
- Bert! - usłyszała, jak wołał w stronę kuchni.
- Ogłuchłeś, Bert? Gdzie jesteś?
- Nie ma go tu - zdołała powiedzieć Beth, zachwycona, że może już mówić. - Jego córka
...dziecko.
- Jesteś sama? - Zaklął pod nosem. - Mało brakowało, a wcale by mnie tu nie było. Dobrze się
stało, że zmieniłem zdanie.
Beth próbowała skinąć głową i szczerze tego pożałowała. Skrzywiła się z bólu i leżała spokojnie,
pragnąc ujrzeć jego twarz. Powietrze zawirowało i usłyszała odgłosy oddalających się kroków.
Uświadomiła sobie, że jeszcze przed chwilą wokół niej unosił się zapach tak delikatny, jak
na łące pełnej ziół i kwiatów. Zatęchły barowy zaduch wydał jej się teraz nieznośny, zatęskniła
do niedawnej świeżości. Wkrótce znów ją poczuła, gdy mężczyzna pochylił się nad nią.
- Znalazłem to w kuchennej apteczce. - Położył maść na oparzony nadgarstek i owinął go gazą.
Potem ciepłą wilgotną szmatką przeciągnął delikatnie po zaciśniętych powiekach.
- Przepraszam. Nie chciałam płakać.
- To nie łzy, moja mała. Zranił cię swoim sygnetem.
- Zranił? - Zastanowiła się. W głowie miała mętlik.
- Tak, gdy cię uderzył. To mała ranka, na szczęście.
- Głos Slade'a opływał ją kojącym ciepłem potęgując zbawienny wpływ wprawnych dłoni. Czuła
spokój nawet wtedy, gdy zmienił się w głuchy pomruk.
- Okazał się dla mnie za szybki. Zanim zorientowałem się, że nie żartuje, miał spodnie zalane
kawą, a ty leżałaś na podłodze.
- Nigdy nie widziałam takich dziwnych oczu- wyszeptała, wspominając ich dziki blask. - Takie
wyblakłe.
- Leż spokojnie i spójrz na mnie. - Usłyszała delikatną melodię w tym nakazie. - Chciałbym
zobaczyć kolor twoich oczu.
Ostrożnie uniosła powieki. Choć był tak blisko, jego rysy zacierała lekka mgiełka. Ze spojrzenia
czarnych oczu emanował spokój i głęboka tęsknota. Tęsknota? Za czym?
Chciała się uśmiechnąć, ale kosztowałoby ją to zbyt wiele wysiłku.
- Nie mam wstrząsu mózgu - wyrzuciła z siebie zdławionym głosem. - Archer tylko mnie
przewrócił.
- Są niebieskie i piękne - powiedział, jak gdyby w tej chwili kolor jej oczu był dla niego
najważniejszy. Odwrócił od niej wzrok i dodał: - Zapewne nie masz wstrząsu mózgu i nie sądzę,
żebyś miała złamane żebra.
Ale dla pewności powinnaś się przebadać. W Sunshine nie ma lekarzy, ale jest kilku w
pobliskim miasteczku.
- Tym razem nie mam złamanych żeber.
- Tym razem? - Otworzył oczy ze zdziwienia. - Co piękna kobieta mogłaby wiedzieć o
złamanych żebrach?
- Wystarczająco dużo.
- Czy jesteś lekarzem, ukrywającym się w Sunshine?
- Wcale się nie ukrywam - odparowała.
Z trudem usiadła na podłodze i zdała sobie sprawę, że dobrze zrozumiał jej zwięzłą odpowiedź,
a teraz z niej pokpiwa.
- Jestem zwyczajną kelnerką, która jest więcej niż wdzięczna za pańską pomoc, panie Slade.
- Po prostu Hunter, Hunter Slade.
- Dziękuje ci, Hunterze Slade - powiedziała poważnie.
- Cieszę się, że tu byłeś. Nie doceniałam Archera.
- Znasz go?
- Ty mi go przedstawiłeś - odrzekła.
Poczuła się głupio, siedząc na podłodze i rozmawiając z obcym mężczyzną, spróbowała więc
wstać.
- Uważaj. - Podał jej ramię i pomógł stanąć na nogi. Spróbowała zrobić krok do przodu, ale
nagle zakręciło jej się w głowie. Podtrzymał ją za ramiona i roześmiał się dźwięcznie.
- Nie spiesz się tak bardzo. Przez chwilę będzie kręciło ci się w głowie, ale to przejdzie. Do jutra,
nie licząc oczywiście napuchniętego nadgarstka, stłuczonych kilku żeber i podbitego oka,
będziesz czuła się jak nowo narodzona.
- Wiesz o tym z doświadczenia? - Obrzuciła spojrzeniem jego masywną sylwetkę. Był wyższy
i potężniejszy, niż myślała. Hunter Slade po raz pierwszy przyjrzał się uważnie stojącej obok
kobiecie. Wcześniej musiał się zadowolić ukradkowymi spojrzeniami. Spod opuszczonych rzęs
obserwował, jak uwijała się między stolikami. Silne kształtne uda, widoczne pod obcisłą
spódniczką, wąskie biodra poruszające się w podświadomym rytmie, piersi zbyt pełne dla tak
wysmukłej sylwetki, kaskada złocistych włosów opadających swobodnie na ramiona. Uśmiech
promienny jak słońce, skrywany w cieniu smutku.
Nie wiedział, jak się nazywa, skąd przybyła ani dokąd zmierza. Nie dbał o to. Lubił po prostu na
nią patrzeć. A czasami zastanawiał go jej smutek.
- Czy powiedziałam coś nie tak?
- Nie - zaprzeczył szybko. - Dlaczego ci to przyszło do głowy?
- Milczałeś tak długo. - Przerwała. - Nie chciałam być wścibska.
- Ależ nie byłaś. Moja przeszłość jest tu dobrze znana. Jeśli o niej nie słyszałaś, to jakiś uczynny
obywatel na pewno ci o niej opowie. Wtedy zrozumiesz, że rzeczywiście mówię na podstawie
własnego doświadczenia. - Przez jego słowa przebijała się gorycz i cierpienie. - Przeżyłem w
swoim życiu jedną czy dwie knajpiane burdy.
Beth zdusiła w sobie nagłą potrzebę, aby go dotknąć, zaofiarować ukojenie. Nie odważyła się
jednak. Był obcym człowiekiem i nic o nim nie wiedziała. Przyszedł jej z pomocą i była mu
wdzięczna, ale co mogła zaoferować w zamian? Przyjaźń? Uczucie? Wierność? Z czasem
wzgardzi tym wszystkim i odrzuci w taki sam sposób, jak zrobił to Eryk.
- Już dawno powinnaś zamknąć bar – powiedział Hunter trochę obcesowo, jak gdyby to
odkrycie wytrąciło go z równowagi. - Czy mogę w czymś pomóc?
- Wszystko zajmie zaledwie kilka minut.
- Poczekam.
- Nie ma potrzeby. Jestem pewna, że Archer nie będzie mnie więcej niepokoił. Nie wiem
doprawdy, co bym bez pana zrobiła, panie Slade. - Beth z uśmiechem wyciągnęła rękę.
-
Angel nurza się w samozadowoleniu
Trójkąt z filigranową Little Lupe
Zmieniając się by rżnąć

Report Page