Sekretarka bez majtek

Sekretarka bez majtek




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Sekretarka bez majtek


Grisham John - Klient

Home
Grisham John - Klient



John Grisham Klient Powieści Johna Grishama w Wydawnictwie Amber Czas zabijania Firma Klient Komora Rainmaker Raport pelikana 1 Przekład MARCIN WAWRZY...

John Grisham Klient Powieści Johna Grishama w Wydawnictwie Amber Czas zabijania Firma Klient Komora Rainmaker Raport pelikana 1 Przekład MARCIN WAWRZYŃCZAK ,) AMBER Mark miał jedenaście lat i od dwóch lat popalał papierosy - nigdy nie próbując przestać, ale zawsze uważając, żeby nie wpaść w nałóg. Najbardziej smakowały mu koole, ulubiony gatunek jego eks-ojca, lecz matka wypalała dziennie dwie paczki virginia sumów - cienkich, słabych papierosów z białym filtrem - przeciętnie więc mógł jej podkraść tygodniowo dziesięć do dwunastu sztuk bez narażenia się na zdemaskowanie. Matka, wiecznie zajęta kobieta z masą problemów na głowie, miała zapewne nieco naiwny stosunek do swoich dwóch synów i nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że starszy z nich, zaledwie jedenastolatek, pali papierosy. Czasami Kevin, złodziejaszek z sąsiedniej ulicy, sprzedawał mu po dolarze jedną czy dwie paczki kradzionych marlboro, ale na ogół Mark musiał się zadowalać cieniutkimi papierosami matki. Tego popołudnia miał ich w kieszeni cztery. Ze swoim ośmioletnim bratem Rickym szedł ścieżką do lasu, który rozciągał się na tyłach kempingu dla przyczep, gdzie mieszkali. Ricky był zdenerwowany perspektywą wypalenia swojego pierwszego w życiu papierosa. Dzień wcześniej przyłapał Marka palącego pod ich przyczepą i zagroził, że go wyda, jeśli jego duży brat nie pokaże mu, na czym polega ta zabawa. Skradali się cicho zarośniętą ścieżką ku jednej z tajemnych kryjówek, gdzie Mark spędzał samotnie niezliczone godziny, próbując nauczyć się zaciągać i puszczać kółka z dymu. Większość dzieciaków z sąsiedztwa interesowała się piwem i trawką, dwoma grzechami, których Mark zdecydowanie postanowił unikać. 7 Jego eks-ojciec był alkoholikiem, który zawsze po obrzydliwych pijackich ciągach bił chłopców i ich matkę. Mark widział i poznał na własnej skórze efekty działania alkoholu. Bał się również narkotyków. - Zgubiłeś się? - spytał Ricky, jak to młodszy brat, kiedy opuścili ścieżkę i zaczęli przedzierać się przez sięgające do piersi zarośla. - Przymknij się - odparł Mark nie zwalniając. Ich ojciec przychodził do domu tylko po to, by pić, spać i rzucać

obelgi. Ale, dzięki Bogu, już się to skończyło. Od pięciu lat Rickym zajmował się Mark. Czuł się jak jedenastoletni ojciec. Nauczył go grać w piłkę i jeździć na rowerze. Przekazał mu swoją wiedzę na temat seksu. Ostrzegł przed narkotykami i bronił przed starszymi chłopakami. A teraz miał go wprowadzić w nałóg i czuł się z tego powodu okropnie. Na szczęście chodziło tylko o papierosa. Mogło być o wiele gorzej . Wyszli z zarośli i stanęli pod dużym drzewem. Z jednego z konarów zwisała lina. Rząd krzewów prowadził ku niewielkiej polance, za którą widniała zarośnięta leśna droga znikająca za pobliskim pagórkiem. Z oddali dobiegał hałas autostrady. Mark wskazał na kłodę obok liny. - Usiądź tam - rzekł i Ricky posłusznie wykonał polecenie, rozglądając się przy tym nerwowo dookoła, jakby się bał, że go obserwuje policja. Mark przyjrzał mu się wzrokiem sierżanta od musztry i z kieszeni bluzki wyciągnął papierosa. Starając się robić to swobodnie, ujął go kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. - Znasz zasady? - spytał, spoglądając w dół na brata. Były tylko dwie i przedyskutowali je co najmniej dziesięć razy w ciągu dnia, aż Ricky poczuł się sfrustrowany tym, że traktuje się go jak dziecko. Przewrócił oczami i odparł: - Tak. Jeśli się wygadam, to mnie zlejesz. - Zgadza się. - I mogę wypalić tylko jednego dziennie - dodał z założony rękami. - Owszem. Jeżeli zobaczę, że palisz więcej, to będzie źle. A jeżel okaże się, że pijesz piwo albo próbujesz narkotyków, to... - Wiem, wiem. Też mnie zlejesz. - Tak. - A ile ty palisz dziennie? - Tylko jednego - skłamał Mark. Czasem rzeczywiście palił tylko jednego. Niekiedy trzy albo cztery, w zależności od zapasów. Teraz wsadził papierosa między zęby gestem gangstera. - Czy jeden dziennie mnie zabije? - spytał Ricky. 8 Mark wyjął papierosa z ust. - Nie tak szybko. Jeden dziennie jest całkiem niegroźny. Ale jak zaczniesz palić więcej, będziesz miał kłopoty - ostrzegł. - A ile dziennie pali mama? - Dwie paczki. - Ile to jest? - Czterdzieści. - Ojej. To znaczy, że ma bardzo duży kłopot. - Mama ma wiele różnych problemów. Nie sądzę, żeby przejmowała się papierosami. - A ile pali tata? - Cztery albo pięć paczek. Czyli sto dziennie. Ricky uśmiechnął się lekko. - To znaczy, że niedługo umrze, prawda? - Mam nadzieję. Jeżeli dalej będzie się upijał i palił jak lokomo-

tywa, wykończy się w kilka lat. - Co to znaczy „palić jak lokomotywa"? - To kiedy odpalasz jednego papierosa od drugiego, bez przerwy. Chciałbym, żeby palił dziesięć paczek dziennie. - Ja też. - Ricky spojrzał w kierunku polanki i zarośniętej drogi. W cieniu pod drzewem było chłodno, ale między konary wciskały się promienie słońca. Mark chwycił papierosa dwoma palcami i pomachał nim małemu przed twarzą. - Boisz się? - spytał groźnie, jak przystało na starszego brata. - Nie. - Myślę, że jednak tak. Patrz, trzymaj go w ten sposób, kapujesz? - Pomachał papierosem jeszcze bliżej jego twarzy, po czym z wielkim namaszczeniem cofnął rękę i wetknął sobie filtr w usta. Ricky patrzył uważnie. Mark zapalił, wypuścił maleńką chmurkę dymu, ponownie włożył papierosa między palce i przyglądał mu się z podziwem. - Nie próbuj połykać dymu. Na to jest jeszcze za wcześnie. Wciągnij tylko trochę, a potem wydmuchnij. Jesteś gotów? - Zrobi mi się niedobrze? - Tylko jeśli połkniesz dym. - Pociągnął dwa razy i wypuścił dym dla przykładu. - Widzisz? To naprawdę łatwe. Później nauczę cię, jak się zaciągać. - Okay. - Ricky nerwowym gestem wyciągnął kciuk i palec wskazujący, a Mark wetknął między nie papierosa. - Ruszaj - rzekł. Chłopiec zbliżył wilgotny filtr do ust. Jego dłoń drżała, kiedy pociągnął lekko, a potem wydmuchnął dym. Jeszcze jedno pociągnięcie. r9 Dym ani razu nie przedostał się za jego przednie zęby. Kolejne pociągnięcie. Mark obserwował go uważnie, mając nadzieję, że Ricky się zakrztusi, zacznie kasłać, zrobi się niebieski, po czym zwymiotuje i już nigdy nie sięgnie po papierosa. - To łatwe - oznajmił malec, z dumą ujmując papierosa we wskazany sposób i obrzucając go pełnym podziwu spojrzeniem. Jego dłoń drżała. - To nic wielkiego. - Smakuje dość dziwnie. - Tak, tak. - Mark usiadł na kłodzie obok brata i wyciągnął z kieszeni jeszcze jednego papierosa. Ricky wydmuchiwał dym raz za razem. Mark zapalił i siedzieli tak razem w milczeniu pod drzewem, paląc spokojnie, zadowoleni. - Fajna zabawa - oznajmił mały, skubiąc filtr. - Świetna - odparł Mark. - Tylko dlaczego trzęsą ci się ręce? - Wcale mi się nie trzęsą. - Jasne. Ricky nie odpowiedział. Pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach, wciągnął nieco więcej dymu, po czym splunął na ziemię, tak jak to robił Kevin i inni duzi chłopcy na tyłach kempingu dla przyczep. To było łatwe. Mark otworzył usta, ułożył je w idealny okrąg i spróbował puścić kółko. Myślał, że chociaż w ten sposób zaimponuje młodszemu bratu,

ale mu się nie udało i szary dym rozwiał się w powietrzu. - Uważam, że jesteś za młody, by palić - powiedział. Ricky zajęty był wypuszczaniem dymu i spluwaniem; z ogromnym zadowoleniem przeżywał swój milowy krok ku dorosłości. - A ile ty miałeś lat, kiedy zacząłeś? - spytał. - Osiem. Ale bylem bardziej od ciebie dojrzały. - Zawsze tak mówisz - Bo to prawda. Ricky stuknął kciukiem filtr i popiół spadł na ziemię. Siedzieli obok siebie na kłodzie pod drzewem, paląc spokojnie i gapiąc się na skąpaną w słońcu trawiastą polankę. Mark naprawdę był bardziej dojrzały niż Ricky, kiedy miał osiem lat. Był bardziej dojrzały niż jakikolwiek chlopak w jego wieku. Zawsze był dojrzały. Mając siedem lat, walnął ojca kijem baseballowym. Pijany idiota nie wyglądał po tym najpiękniej, ale przynajmniej przestał bić matkę. Wiele było kłótni i maltretowania, a matka zawsze szukała rady i ukojenia u swego pierworodnego. Pocieszali się nawzajem i konspirowali, jak przetrwać. Krzyczeli wspólnie po biciu. Wymyślali sposoby ochronienia Ricky'ego. Jako dziewięcioletnie dziecko, Mark przekonał matkę, żeby wystąpiła o rozwód. Zadzwonił po policję, kiedy ojciec zjawił się pijany, otrzymawszy papiery rozwodowe. Zeznawał w sądzie o obelgach, zaniedbywaniu i znęcaniu się. Był bardzo dojrzały. Ricky pierwszy usłyszał samochód. Od strony leśnej drogi dobiegł go głuchy warkot motoru. Chwilę później usłyszał go również Mark i przestali palić. - Siedź spokojnie - nakazał cicho. Obaj nie poruszyli się. Długi czarny lśniący lincoln pojawił się na szczycie niewielkiego wzgórza i zaczął zjeżdżać w ich stronę. Krzaki na drodze sięgały mu do przedniego zderzaka. Przyciemniane szyby uniemożliwiały zajrzenie do środka. Mark upuścił swojego papierosa na ziemię i przydeptał go butem. Ricky przyjrzał się uważnie, po czym zrobił to samo. Samochód zwolnił koło polanki, zawrócił, ocierając się powoli o gałęzie drzew, i po chwili stanął przodem do drogi. Mark ześliznął się z kłody i poczołgał przez zarośla ku rzędowi krzewów na brzegu polanki. Ricky ruszył za nim. Tył lincolna znajdował się teraz nie więcej niż dziesięć metrów od nich. Przyglądali mu się z napięciem. Rejestracja była z Luizjany. - Co on robi? - wyszeptał Ricky. Mark zerknął na niego i zasyczał: - Cśśś! - Na kempingu słyszał opowieści o nastolatkach korzystających z tego lasu, żeby spotykać się z dziewczynami i palić trawkę, ale ten samochód nie należał do nastolatka. Silnik zgasł i przez dłuższą chwilę lincoln stał nieruchomo w krzakach. Potem otworzyły się drzwi i wysiadł kierowca, rozglądając się dokoła. Był pulchnym mężczyzną, ubranym w czarny garnitur. Miał dużą, okrągłą głowę, pozbawioną włosów, z wyjątkiem równego rzędu nad uszami. Jego broda była czarnoszara, a oczy lśniły jak u szaleńca. Chwiejnym krokiem przeszedł na tył samochodu i z trudem wcelowawszy kluczem w zamek, otworzył bagażnik. Wyjął z niego gumowy wąż,

którego jeden koniec wetknął w wylot rury wydechowej, a drugi w szczelinę tylnego lewego okna. Zamknął bagażnik, rozejrzał się ponownie, jakby obawiał się, że ktoś może go obserwować, i wgramolił się z powrotem do środka. Po chwili silnik zaczął działać. - Aha - rzekł cicho Mark, gapiąc się pustym wzrokiem na lincolna. - Co on robi? - spytał Ricky. Próbuje się zabić. ła m Malec podniósł głowę o kilka centymetrów, żeby lepiej widzieć. Nie rozumiem, Mark. - Schowaj się. Widzisz wąż, prawda? Spaliny z rury wydechowej lecą do wnętrza samochodu i to go zabija. - To jest samobójstwo? - Tak. Widziałem, jak jeden facet zrobił to kiedyś w filmie. Pochylili się do przodu, obserwując gumowy wąż biegnący niewinnie z rury wydechowej do okna. Nie widzieli, co się dzieje w środku samochodu. Silnik pracował regularnie. - Dlaczego on chce się zabić? - dociekał Ricky. - Skąd mam wiedzieć? Ale musimy coś zrobić. - Tak, zwiewajmy stąd. - Nie. Poczekaj chwilę. - Idę, Mark. Ty możesz patrzeć, jak umiera, ale ja idę. Mark chwycił brata za ramię i pociągnął w dół. Chłopiec oddychał ciężko i obaj pocili się, mimo że słońce skryło się właśnie za chmurą. - Jak długo to potrwa? - spytał Ricky drżącym głosem. - Niezbyt długo. - Mark puścił brata i opadł na czworaka. Zostań tutaj, okay? Jeśli się ruszysz, skopię ci tyłek. - Co robisz, Mark? - Po prostu siedź tutaj. To wszystko. Mark przylgnął chudym ciałem do ziemi i opierając się na łokciach i kolanach, poczołgał przez zarośla w stronę lincolna. Trawa była sucha i wysoka co najmniej na pół metra. Wiedział, że mężczyzna nie może go zobaczyć, ale niepokoił się, że zauważy ruch trawy. Dotarł do samochodu od tyłu, po czym - ślizgając się na brzuchu niczym zaskroniec - ukrył w cieniu bagażnika. Sięgnął ręką, wyciągnął gumowy wąż z rury wydechowej i upuścił go na ziemię. Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, tyle że nieco szybciej, i po kilku sekundach był znowu przy Rickym, ukrytym w gąszczu pod najdalej sięgającymi gałęziami drzewa. Wiedział, że w razie gdyby zostali spostrzeżeni, będą mogli prześliznąć się koło drzewa i pomknąć ścieżką co sił w nogach, zanim pulchny mężczyzna zdoła zrobić choćby krok w ich stronę. Czekali. Minęło pięć minut, które zdawały się trwać godzinę. - Myślisz, że on nie żyje? - wyszeptał Ricky suchym, słabym głosem. - Nie wiem. Nagle drzwi się otworzyły i nieznajomy wyszedł na zewnątrz. Płakał i coś mamrotał. Słaniając się przeszedł na tył lincolna, gdzie znalazł gumowy wąż leżący w trawie. Zaklął i wepchnął go z powrotem

w rurę wydechową. Trzymając w dłoni butelkę whisky, potoczył 12 dzikim wzrokiem po drzewach i znów wsiadł do samochodu. Zatrzaskując drzwi, krzyknął coś jeszcze do siebie. Chłopcy patrzyli na to przerażeni. - Jest kompletnie walnięty - wyszeptał Mark. - Zwiewajmy stąd - rzekł z desperacją Ricky. - Nie możemy! Jeśli on się zabije, a ktoś się dowie, że byliśmy przy tym albo że o tym wiedzieliśmy, grożą nam nie lada kłopoty. Ricky podniósł głowę, jakby chciał uciekać. - W takim razie nikomu o tym nie piśniemy. Chodźmy, Mark! poprosił. Brat chwycił go za rękaw i ponownie przydusił do ziemi. Siedź cicho! Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiem. Ricky zacisnął powieki i zaczął płakać. Mark potrząsnął z obrzydzeniem głową, nie przestając jednak obserwować samochodu. Młodsi bracia sprawiają więcej kłopotów, niż są warci. Przestań - wyszeptał gniewnie. Boję się. - Daj spokój. Po prostu nie ruszaj się i już. Słyszysz, co mówię? Nie ruszaj się. I przestań płakać. - Mark, znowu na czworakach, Wcryty głęboko w zaroślach, przygotowywał się, by ponownie ruszyć przez wysoką trawę w stronę lincolna. Daj mu umrzeć, Mark - wyszeptał Ricky, na moment przerywając szlochanie. Starszy brat spojrzał na niego przez ramię i zaczął pełzać w kierunku samochodu, którego silnik przez cały czas pracował regularnie, jakby pic się nie stało. Czołgał się tą samą drogą, przez lekko pogniecioną trawę, tak wolno i ostrożnie, że nawet Ricky, suchymi już oczami, łedwie go widział. Malec wpatrywał się w drzwi samochodu, czekając, ~aedy się otworzą i ze środka wysiądzie szaleniec, żeby zabić Marka. Stanął na palcach w pozycji sprintera, aby w razie czego błyskawicznie zerwać się do ucieczki przez las. Ujrzał, jak brat wyłania się spod tylnego zderzaka, opiera rękę o światło i powoli wyciąga gumowy wąż z rury wydechowej. Trawa cicho zaszeleściła, krzaki poruszyły się i po Gńwili Mark był źnów przy nim, zasapany i spocony, ale - o dziwo z uśmiechem na twarzy. Usiedli na piętach, niczym dwa owady w gęstwinie, i obserwowali samochód. - Co będzie, jeśli on znowu wyjdzie? - spytał Ricky. - Jeśli nas zobaczy? Nie może nas zobaczyć. Gdyby jednak skierował się w tę stronę, biegnij za mną. Uciekniemy mu, zanim zdąży cokolwiek zrobić. 13 - Dlaczego nie uciekniemy już teraz? - wyszeptał Ricky. Mark spojrzał na niego ostro. - Próbuję uratować mu życie, kapujesz? Może, może zorientuje się, że wąż nie działa, i uzna, że powinien jeszcze się zastanowić albo coś takiego. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? - Bo on jest wariatem. Jeśli chce zabić siebie, to z pewnością

zabije i nas. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? Brat potrząsnął z rozczarowaniem głową i nagle drzwi samochodu znowu się otworzyły. Ze środka wytoczył się mężczyzna; jęcząc i mówiąc coś do siebie, powlókł się na tył lincolna. Chwycił końcówkę węża, popatrzył na nią, jakby nie umiała się zachować, po czym rozejrzał się powoli dokoła. Oddychał ciężko, z trudem. Zerknął na drzewa i chłopcy przypadli do ziemi. Spojrzał pod nogi i zmarszczył brwi, jak gdyby wreszcie zrozumiał, co się stało. Trawa była nieco pognieciona, więc klęknął, chcąc się jej przyjrzeć, ale zamiast tego wepchnął końcówkę węża w rurę wydechową i pośpiesznie wrócił do drzwi. Wydawało się, że nie obchodzi go, czy ktoś obserwuje go spoza drzew. Chciał po prostu jak najprędzej umrzeć. Dwie głowy uniosły się ponad zarośla, lecz tylko o parę centymetrów. Chłopcy przez długą chwilę przyglądali się samochodowi. Ricky był gotów uciekać, ale Mark cały czas się zastanawiał. - Mark, proszę cię, chodźmy stąd - błagał malec. - Już prawie nas zauważył. A jeśli ma pistolet albo coś takiego? - Gdyby miał pistolet, to by go użył. Ricky przygryzł wargi, a w jego oczach znowu pojawiły się łzy. Nigdy jeszcze nie wygrał w dyskusji z bratem i tym razem też nie było mu to pisane. Minęła kolejna minuta i Mark zaczął się denerwować. - Spróbuję jeszcze raz - zdecydował. - Jeśli on nie przestanie, to spadamy stąd. Przyrzekam, okay? Ricky pokiwał z wahaniem głową. Jego brat rozpłaszczył się na brzuchu i wczołgał w wysoką trawę. Tym razem poruszał się wolniej, czyniąc mniej hałasu i niemal nie dotykając traw. Malec brudnymi palcami otarł z policzków łzy. Nozdrza prawnika drżały, kiedy gwałtownie wciągał powietrze. Oddychał powoli, gapiąc się przed siebie i próbując stwierdzić, czy drogocenny gaz znalazł już drogę do jego krwi i rozpoczął swoje działanie. Naładowany pistolet leżał na siedzeniu obok. Mężczyzna trzymał w dłoni opróżnioną do połowy butelkę whisky Jack Daniels o pojemności trzech czwartych litra. Pociągnął łyk, zakręcił butelkę i odłożył ją na poprzednie miejsce. Wciąż oddychając wolno, zamknął oczy, żeby poczuć wreszcie gaz i cudowne efekty jego działania. Czy po prostu odpłynie w nicość? Czy też gaz sprawi mu ból, będzie go palił, aż zrobi mu się niedobrze, zanim umrze? List leżał na tablicy rozdzielczej nad kierownicą, obok opakowania prochów. Adwokat krzyknął i wybełkotał coś nieskładnie, czekając, by gaz wziął się wreszcie do roboty, nim - do diabła! - będzie musiał użyć pistoletu. Był tchórzem i mimo całej determinacji o wiele bardziej wolał wdychać i odpływać powoli, niż wsadzić sobie lufę w usta. Pociągnął łyk whisky, tak palący, że aż syknął. Tak, gaz już działał. Wkrótce będzie po wszystkim. Uśmiechnął się do siebie w lusterku, ponieważ gaz działał, a on umierał i nie był jednak tchórzem. Taka rzecz wymaga przecież odwagi. Płacząc, mamrocząc i pojękując, zdjął nakrętkę z butelki, żeby pociągnąć ostatni łyk przed odejściem w niebyt, ostatni łyk w życiu. Przełknął i whisky pociekła mu po ustach na brodę.

Nikt nie będzie za nim tęsknił. Chociaż ta myśl powinna być bolesna, prawnika uspokoiła świadomość, że nikt nie będzie go żałował. Jego matka, jedyna osoba na świecie, która go kochała, nie żyła od czterech lat i śmierć syna nie mogła jej już zaboleć. Będzie miał skromny pogrzeb. Kilku kumpli prawników i może ze dwóch sędziów, wszyscy ubrani na czarno, będą szeptać poważnie, czas gdy muzyka organowa popłynie przez prawie pustą kaplicę. mych łez. Juryści usiądą, spoglądając na zegarki, a pastor, obcy człowiek, wypowie szybko standardowe formułki przeznaczone dla drogich zmarłych, którzy nigdy nie chodzili do kościoła. Będzie to dziesięciominutowa robota, nic specjalnego. List nad l~ierownicą nakazywał poddać ciało kremacji. - Aha! - zachichotał cicho, pociągając kolejny łyk. Wszystko to r.;~zem - gaz, alkohol i prochy w tym raczej dużym ciele, złożą się na nezły wybuch, kiedy w krematorium przyłożą do niego zapałkę. Ostatni łyk. Uniósł butelkę i pijąc spojrzał we wsteczne lusterko. Krzaki z tyłu wyraźnie się poruszyły. Ricky zobaczył otwierające się drzwi, zanim Mark je usłyszał. Utworzyły się gwałtownie, jakby kopnięte, i wysoki, ciężki mężczyzna z czerwoną twarzą, opierając się o samochód, pobiegł na jego tył, rycząc wściekle. Chłopiec wstał, zaszokowany i przerażony, i zsikał się vv majtki. 14 15 Mark dotknął właśnie zderzaka, kiedy usłyszał trzask drzwi. Zamarł na sekundę, przez chwilę myślał o wczołganiu się pod samochód, i to właśnie go zgubiło. Chciał wstać i uciec, ale ppśliznął się i mężczyzna go złapał. - Ty! Ty mały sukinsynu! - wrzasnął, ciągnąc go za włosy i przyciskając do bagażnika. - Ty mały sukinsynu! Mark kopnął faceta i próbował się wyrwać, ale tłusta dłoń uderzyła go mocno w twarz. Kopnął raz jeszcze, już słabiej, i ponownie został spoliczkowany.
Zaszalal z babcia
Dwie zdziry w kiblu
Krzyczaca z rozkoszy nastolatka

Report Page