Samotna pod prysznicem

Samotna pod prysznicem




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Samotna pod prysznicem

 Start  poprz.  1  2  3  4  nast.  Zakończenie 
Teresa pragnie na nowo ułożyć sobie życie. Jest wesoła, ambitna, wyrozumiała, gościnna, uprzejma. Lubi podróże, gotowanie. Pozna szczerego, uczciwego Pana otwartego na świat i ludzi...
Danuta pragnie na nowo ułożyć sobie życie z dojrzałym mężczyzną. Jest czułą kobietą lubiącą harmonię. Pracuje jako pielęgniarka. Szuka uczciwego Pana gotowego na nowy związek...
Wiesława czuje się samotna, a kocha ludzi i z nimi przebywać. Preferuje aktywność (rower, spacery, basen, podróże, taniec). Pozna Pana z podobnymi zainteresowaniami, który kocha życie...
Alina chciałaby poznać Pana, który będzie jej towarzyszył przez całe życie. Jest uczuciowa, romantyczna, wierna. Chętnie zamieszka na wsi z odpowiedzialnym Partnerem w wieku 50 - 70 lat...
Krystyna pragnie stworzyć udany związek. Jest miła, życzliwa, godna zaufania. Ceni wierność. Szuka Pana, który by zaoferował kawałek serduszka, troszkę ciepła i uśmiechu...
Anna z Poznania oświadczyła, iż samej na świecie nie jest dobrze. Może zawrzeć ślub kościelny. To kobieta serdeczna, wesoła. Na randkę może pójść do kina, teatru, na spacer...
Paulina chce kochać i być kochana. Jest romantyczna i spontaniczna. Pracuje jako technik medyczny. Pozna rozsądnego Pana, który ceni wierność, może być dużo starszy...
Monika jest samotna. Należy do szczerych kobiet. W wolnym czasie lubi obejrzeć film, posłuchać muzyki rozrywkowej. Będzie szczęśliwa z Partnerem opiekuńczym i uczciwym...
Ania z Poznania jest bezdzietną panną. Należy do kobiet kulturalnych, spokojnych, miłych, skromnych. Nie ma dużych oczekiwań, szuka dobrego człowieka, zaradnego życiowo...
Teresa stworzy trwały związek. Brak jej Ukochanego do wspólnego spędzania czasu i codziennego życia. Jest uśmiechnięta i zaradna. Nie ma wygórowanych oczekiwań względem Partnera...
Dorota uważa, iż życie we dwoje jest przyjemniejsze. Domatorka z pogodnym usposobieniem. Kocha naturę i kwiaty. Stawia na rozwój osobisty. Pozna Pana ceniącego ciepło rodzinne...
Anna ma dosyć samotności. Chce kochać i być kochana. Szuka bratniej duszy, mężczyzny który poważnie myśli o związku. Jest ciepłą i wrażliwą kobietą spragnioną szczerego uczucia...
Barbara nie chce być samotna. Zwykle jest uśmiechnięta i ma wiele do zaoferowania mężczyźnie. Uwielbia polską kuchnię i długie spacery. Od Partnera oczekuje zrozumienia i czułości...
Joanna nie chce być sama. Jest spokojna i wyrozumiała, takiego też chciałaby poznać Pana. Z zawodu jest cukiernikiem. Można z nią podróżować, chodzić do kina, na koncerty...
Olimpia z Poznania pragnie wyjść za mąż za dobrego człowieka. Oto jej cechy charakteru: niemiecka dokładność, włoska pasja, hiszpański temperament. Może zamieszkać na wsi...
Jolanta czuje się samotna, potrzebuje Kogoś do przytulania i rozmów. Jest opiekuńcza, wyrozumiała, przyjacielska. Pragnie ułożyć sobie życie z kochającym Partnerem...
Bożena pragnie bliskości Partnera - aby pośmiać się we dwoje, również pomilczeć, czy zaszaleć, np. na parkiecie. Czuć się ważną dla Niego i potrzebną, być jedną z gwiazd na niebie...
Jolanta chce, aby MAGNES przyciągnął do niej mężczyznę. Teraz smutno jej samej, tęskni za spacerami we dwoje. Jest bardzo uczuciowa, spod znaku zodiaku raka. Interesuje się sportem...
Joanna jest samotna i za sprawą Biura Magnes chciałaby to zmienić. Cechuje ją empatia, wrażliwość, poczucie humoru. Jest pracownikiem biurowym. Szuka dobrego, inteligentnego człowieka
Dorota jest sama i chce po prostu poznać normalnego Pana (spokojnego, rodzinnego, szczerego). W związku ceni najbardziej zaufanie. Do serca mężczyzny trafia przez żołądek...




Tymczasowa zona Milosc i kuchnia w Iranie Jennifer Klinec

Home
Tymczasowa zona Milosc i kuchnia w Iranie Jennifer Klinec



Tytuł oryginału: The Temporary Bride: A Memoir of Love and Food in Iran First published as a paperback original in Grea...

Tytuł oryginału: The Temporary Bride: A Memoir of Love and Food in Iran First published as a paperback original in Great Britain in 2014 by Virago Copyright © Jennifer Klinec 2014 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016 Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek Redakcja: Sylwia Sandowska-Dobija Korekta: zespół redakcyjny Projekt typograficzny, skład i łamanie: Klaudia Kumala Autor okładki i strony tytułowej: Anna Damasiewicz Fotografia na okładce: depositphotos.com/Branislav Ostojic Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-358-0

CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75 redakcja@czwartastrona.pl www.czwartastrona.pl

Prolog Zaczyna się od tego, co stało się już codziennym rytuałem. Najpierw rano wsiadam do taksówki i z sercem w gardle jadę przez zatłoczone ulice Jazdu do jej mieszkania na skraju miasta. Zwykle proszę kierowcę, żeby zatrzymał się po drodze, i kupuję kwiaty; podczas gdy on się niecierpliwi i denerwuje, ja przebieram między więdnącymi irysami i tulipanami, które w jakiś sposób dotarły aż na pustynię. Ale ten taksówkarz sprawia, że czuję się niepewnie, więc nie proszę, by się zatrzymał. Jest starszy niż inni kierowcy, z którymi jeździłam, nie ma najmodniej utrwalonych żelem włosów w stylu na papugę. Nie ma też wypłowiałego w słońcu, ręcznie malowanego koguta na dachu swojego samochodu. Mimo dziewięćdziesięciu stopni[1] nosi kurtkę zarzuconą na gruby sweter z szorstkiej wełny. W jego aucie wyczuwam zapach wody różanej i tytoniu. Prowadząc, głośno postukuje sznurem drewnianych paciorków modlitewnych, które przesuwa między palcami. Tablica rozdzielcza oblepiona jest wyświechtanymi obrazkami z brodatymi prorokami w różnych odcieniach wypłowiałej zieleni. Jest chyba pobożnym, poważnym człowiekiem, z rodzaju tych, którzy wciąż mnie onieśmielają. Nie odzywa się przez dwadzieścia minut, czyli od chwili, gdy podjechał do krawężnika, na którym stałam, trąbiąc klaksonem i ostro skręcając poobijanym paykanem. To zapewne jego druga praca, wykonywana przez kilka godzin każdego

ranka, będąca konsekwencją rosnącej inflacji i trzech dewaluacji w ostatnim roku. Bawię się końcem bawełnianego szala w rdzawym kolorze, którym luźno owinęłam głowę. Szybko przywykłam do tego zwyczaju. Śrubokręt z zieloną rączką, wepchnięty w szparę obok mojego okna, zaczyna postukiwać, kiedy skręcamy w pylistą, szeroką drogę. Po obu stronach stoją ceglane budynki w kolorze piaskowca, jak te, w których mieszka Vahid ze swoimi rodzicami. Wręczam kierowcy równowartość dziesięciu dolarów, czyli ponad dwa razy więcej, niż powinien kosztować ten kurs, i wiem już, że nie mam co czekać na resztę. Przyjeżdżam tu od trzech dni, więc strażnicy znają moją twarz. Podnoszą wzrok znad czytanych gazet i tylko gestem pokazują, że mogę wejść na schody. Matka Vahida codziennie ubiera się na czarno. Chcę uściskać ją na przywitanie, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Kiedy przychodzę, zawsze ma chustę na głowie i pochyla się, gdy próbuję robić zdjęcia. Nad herbatą z cynamonem kartkujemy nasze kolekcje książek kucharskich, żeby zaplanować dzisiejsze menu: kurczaka w granatach z sosem orzechowym lub gulasz rybny aromatyzowany kozieradką i tamaryndą. To drugie danie jest specjalnością Chuzestanu, regionu, z którego pochodzi, i miejsca, gdzie wyszła za mąż i mieszkała ze swoim mężem, zanim bomby zdetonowane przez nacierającą armię Saddama nie powybijały im okien w domu i nie zmusiły do ucieczki. Siedzimy na podłodze, między nami stoi srebrna taca, a my sortujemy stosy świeżej mięty, bazylii i pietruszki. Zdecydowanym gestem odrywam splątane korzenie z piaskiem i drobnymi kamyczkami i przepłukuję liście w wiadrze z osoloną wodą. Ona obiera cebule i, trzymając je w ręce, kroi na plasterki. Jej nożyk uderza o wnętrze dłoni, a małe, równe półksiężyce spadają do plastikowej miski. Słyszę dźwięk podobny do fal cofających się po kamienistej plaży, więc wiem, że właśnie odmierza ryż. Zanurza w nim poszczerbioną filiżankę ze złotym brzeżkiem i wzorem w róże, którą trzyma w worku właśnie do tego celu. Cztery filiżanki zamiast trzech, ponieważ wciąż traktuje mnie jak gościa i bardzo by się wstydziła, gdybym nie dostała dodatkowej porcji podczas posiłku. W posyłanych mi uśmiechach oraz głębokich westchnieniach akheish wyczuwam, że przywracam równowagę w tym domu. Jej drugie dziecko, siostra Vahida, mieszka przy granicy z Irakiem, oddalona o dwadzieścia sześć godzin jazdy autobusem. Wyobrażam sobie, że tęskni za swoją jedyną córką. Nuci coś podczas pracy – ten dźwięk wydaje się zbyt silny, jak na tak drobną osobę – ale to jednostajne mruczenie nie działa ani uspokajająco, ani radośnie. Powiedziałabym, że unosi się wokół mnie, tak że wciąż jestem świadoma jej obecności, centrum przyciągania w kuchni, którą dzielimy. Vahid i jego ojciec rzadko się do niej zwracają w te długie poranki, kiedy razem gotujemy. Zamiast tego biorą się za jakieś niezbędne naprawy. Zdejmują

ogromny, podwieszony u sufitu wentylator. Luzują śrubokrętami filtry, zabierają je na balkon i otrzepują z kurzu. To zajęcie jest okazją do towarzyskiego spotkania i długich konsultacji z sąsiadami, którzy służą im radą. Ona pracuje w samotności, będąc jedyną kobietą w domu. Mężczyźni wchodzą do kuchni tylko po to, by porwać z miski oskrobaną marchewkę lub kawałek kalafiora. Gdyby nie to, widywałabym ich jedynie podczas posiłków, kiedy wracają do domu lub wstają ze swoich posłań w kolorze szkarłatnym i granatowym, by otworzyć na oścież drzwi, którymi w porze obiadu napływają liczni krewni. Każdego dnia, gdy dom wypełnia się aromatem szafranu, syropu z granatów i cebuli podsmażanej na maśle, nasza praca niewiele się różni od tej na starych królewskich dworach. Wszystkie dania dekorujemy odrobiną śmietany i gałązkami ziół. Rozkładamy obrus sofreh i naciągamy go w powietrzu. Położywszy go na podłodze, bez słowa, skoordynowanymi ruchami przesuwamy po nim dłońmi, by wygładzić wszystkie zagięcia z tkanego złotą nicią wzoru. Stawiamy na nim patery ryżu z dodatkiem berberysu, misy z aromatycznymi gulaszami i własnoręcznie przez nią opisane małe słoiki z domowej roboty przetworami. Mężczyźni szybko siadają i zjadają wszystko niemal bez słowa, nie odrywając wzroku od telewizora. Gdy ich talerze robią się puste, natychmiast znowu są zapełniane przez ich żony. Kładą przed nimi kawałki opiekanego nad ogniem chleba i by mogli łatwo sięgnąć, obracają w ich stronę uchwyt dzbana z doogh, pitnym jogurtem, który matka Vahida każdego wieczoru stawia na oknie, by sfermentował przez noc. W tym domu wszystko kręci się wokół mężczyzn oglądających CNN i BBC. Słucham jednym uchem, ale nie bardzo mnie to interesuje. Reporter mówi o nadchodzących wyborach. Ahmadineżad wygłasza jakieś przemówienie. Mężczyźni starają się zrozumieć podłożone angielskie tłumaczenie i głośno wygłaszają swoje opinie – wskazują palcem i krzyczą z ustami pełnymi jedzenia, które przygotowałyśmy. Nikomu nie przychodzi do głowy, by mnie zapytać. Ojciec Vahida jest zawsze najgłośniejszy. „Precz, precz z Ameryką!”. Po obiedzie podaje się herbatę. Zbiera się garnki i naczynia i zanosi do kuchni. Resztki są zeskrobywane do pustych pojemników po jogurcie, a potem podgrzewane na kolację, zaś talerze i sztućce wkłada się do zlewu. Podwijam rękawy, żeby pozmywać, ale mama Vahida mnie przegania. Gestem wskazuje, że powinnam usiąść z mężczyznami; to taka niespodzianka dla mnie. Zerkam na ojca Vahida i wujów, którzy wciąż siedzą na podłodze i drewnianymi wykałaczkami wydłubują resztki jedzenia spomiędzy zębów. Przechodzę więc na drugą stronę pokoju, do jednej z ciotek. Na zmianę kroimy nożyczkami stos owalnych chlebków toftoon, składamy kawałki w ćwiartki i owijamy je ściereczką, by były gotowe na wieczorny posiłek. Kiedy kończymy, czuję, że ciotka próbuje wsadzić mi do ręki jakiś pierścionek. Jest ciężki, srebrny i ma wypukły czerwony kamień. Uśmiecham się, przymierzając go i przytrzymując, by mi się nie zsunął z palca.

– Jest dumna, że może ofiarować ci ten pierścionek, który kupiła w Mekce – mówi Vahid. – Jesteś pierwszą cudzoziemką, którą poznała, i chce, żebyś go zatrzymała. Ale nie martw się – dodaje – wiem, że uważasz, iż jest brzydki, więc nie musisz go nosić. Zasuwka szafy stojącej w korytarzu przesuwa się z cichym brzękiem, sygnalizując porę na popołudniową drzemkę. Bierzemy trzymane tam poduszki i wełniane koce, pospinane agrafkami z cienkimi bawełnianymi poszewkami. Kobiety idą do jednego pokoju, mężczyźni śpią w innym. Gdy na paluszkach omijam matki i ciotki, które już ułożyły się w równych rzędach na podłodze, wyczuwam rozluźnienie wynikające z oddzielenia od mężczyzn. To dopiero mój trzeci dzień tutaj, ale mam już swoje miejsce w kącie pod grubą, żółtą kotarą, która nas osłania przed spojrzeniami. Słyszę kaszel i ciche pochrapywanie dochodzące z dużego pokoju i kątem oka widzę ojca Vahida oraz wujków okrytych kocami. Rozebrali się do szarych bawełnianych kalesonów, które noszą pod spodniami. Opasane elastycznymi ściągaczami kostki sterczą w różnych kierunkach. Mówione szeptem modlitwy kobiet przechodzą płynnie w cichy, równy oddech. Ponownie dziwię się, że z taką łatwością zasypiają przy mnie, wciąż nieznajomej, leżącej wśród nich. Chociaż intymność tej chwil sprawia, że nie mogę zasnąć, jestem zadowolona, że zasłużyłam na swoje miejsce na ich podłodze.

[1] W skali Fahrenheita (odpowiada to mniej więcej 32 stopniom Celsjusza).

Rozdział pierwszy Pamiętam, że kiedy dorastałam, mama przeganiała mnie z kuchni. Była skonana po całym dniu w pracy, ale zdeterminowana, by na obiad podać jakieś danie domowej roboty, nie potrzebowała więc żadnej zawalidrogi, żadnego rozchlapywania, a już na pewno nie chciała, żebyśmy wchodziły jej w drogę z naszą niepohamowaną ciekawością, kiedy szybko obierała ziemniaki lub siekała cebulę do surówki z ogórków. Tak dobrze sobie radziła, że w konsekwencji niczego nie nauczyła mnie gotować. Zupełnie niczego. Urodziłam się na południowym zachodzie Ontario w rodzinie imigrantów. Wiejska droga, przy której mieszkaliśmy, bardziej przypominała wysypaną żwirem ścieżkę i obowiązywał tu pionierski styl życia. Ludzie palili swoje śmieci i myli się w zalatującej siarką wodzie pompowanej ze studni. Strzelali ze sztucerów do szopów i od czasu do czasu do mieszkających w stodole kotów sąsiada. Duży żółty autobus zatrzymywał się przy naszym podjeździe i każdego ranka zabierał moją siostrę i mnie w trwającą godzinę podróż do szkoły. Szybo zorientowałyśmy się z siostrą, że jesteśmy trochę inne niż anglosaskie dzieciaki w naszej okolicy. Na trawniku przed domem piekliśmy na rożnie tusze jagnięce lub wieprzowe. Na drugie śniadanie dostawałyśmy podroby z kapustą w termosie. Podczas kiermaszu wypieków zrobiony przez mamę kwaśny strudel z wiśniami wyróżniał się na tle wysokich ciast z galaretką i kwadratowych kawałków rice krispie. W naszym kulinarnym słowniku nie występowały piersi kurczaka bez kości i skóry. Mimo

swojej odmienności, byłam dzieckiem o nienasyconym apetycie i chętnym do pomocy. Moją wyobraźnią zawładnęła tajemnicza i niedostępna kuchnia, z unoszącym się tam wspaniałym mięsnym i paprykowym aromatem, więc do ostatniego kęsa pochłaniałam zagęszczone kwaśną śmietaną gulasze, puszyste kluski z kaszy manny i podlewane octem surówki z kapusty, którą mama kruszyła między palcami. W naszym domu przestrzegano zasad, a posiłki były święte. W przeciwieństwie do moich kolegów z klasy, którzy jadali obiad o wpół do szóstej, trzymając talerze na kolanach i siedząc przed telewizorem w pokoju rekreacyjnym, my rzadko jedliśmy przed ósmą i zawsze przy stole. Moja mama często chodziła w tę i z powrotem, żeby przynieść tacie zimne piwo, więc siedziała najbliżej kuchni. Jego miejsce blisko okna wyróżniało się miseczką oliwek oraz pustym talerzem na kości. W naszym domu ceniliśmy kości różnych kształtów, a my szybko nauczyłyśmy się, jak obracać i łamać skrzydełka kurczaka w ustach oraz jak ogryzać żeberka wieprzowe, by rozrywając je, poczuć wspaniały smak ich cienkich jak papier błon. Moi rodzice należeli do pokolenia, dla którego pieniądze i zysk były wszystkim. Ojciec przyjechał do Toronto pod koniec lat sześćdziesiątych z dwudziestoma dolarami w kieszeni, nie znając ani słowa po angielsku. Swój silny węgierski akcent uważał za największe przekleństwo i przysiągł sobie, że jego dzieci będą mówiły po angielsku perfekcyjnie. Trzymał nas z daleka od grup innych Europejczyków ze Wschodu, którzy regularnie spotykali się w różnych salach i salkach kościelnych, żeby pobyć ze sobą i powspominać „stary kraj”. Zamiast tego pracował na zmiany dzienne i nocne jako elektryk, brał wszystkie fuchy, które się pojawiały, i budował wokół nas kokon Nowego Świata. Nigdy nie wrócił na równiny północnej Serbii, gdzie się wychował, nawet wtedy, gdy jego ojciec umierał na raka płuc. Moja mama, kiedy miała pięć lat, przybyła z babcią do Kanady statkiem, który płynął z jugosłowiańskiego portu w Rijece do Montrealu. Babcia zaszła w ciążę zaraz po ślubie. Mama niewiele pamięta z podróży do Kanady, tylko to, że przez większość drogi było jej niedobrze. Mój dziadek, jak wielu z jego pokolenia, był wielkim patriotą i nie mógł pogodzić się z tym, że Chorwacja dostała się pod wpływy komunistów. Kiedy babcia była jeszcze w ciąży, poszedł na jedną z wielu toczonych przez Jugosławię wojen, po czym zostawił ją i wyemigrował przez Austrię do Kanady. Mama urodziła się na sianie w stodole, z której wyprowadzono inwentarz. Przez pięć lat jadły z babcią niewiele więcej niż suchy chleb moczony w osolonej wodzie i fasolowy gulasz. W końcu mój dziadek został zmuszony do wystąpienia o wizy dla nich i posłania im pieniędzy na podróż drogą morską. Odkąd pamiętam, moi dziadkowie spali w oddzielnych sypialniach.

Baba Stanešič uczyła się angielskiego głównie z telewizji, przez co mówiła szybko i nienaturalnie. To, w połączeniu z jej pozbawioną uśmiechu twarzą i gwałtownością ruchów, sprawiało, że okoliczne dzieciaki zmykały z jej podwórka w ułamku sekundy. Moja babcia w niczym nie przypominała mémés i nanas moich szkolnych przyjaciółek, które całe były czułością, samodzielnie pieczonymi pierniczkami i ślepą, bezwarunkową miłością. Nasza baba wolała nabijać nam głowy gadkami o śmierci, przesądach i przeklętej menopauzie. Ściany miała obwieszone obrazkami z Jezusem, a szuflady wypchane podpaskami Kotex i grubymi wełnianymi pończochami. Trochę wstydziłyśmy się jej niewybrednych manier: głośnego pociągania nosem, prychania, odkrztuszania flegmy, bo większość imigrantów przestawała tak robić już kilka lat po przybyciu do Nowego Świata. Kiedy zabieraliśmy ją na obiad do jednej z nijakich restauracji sieciowych, których pełno było w naszym mieście, odrzucała naszą propozycję udania się do baru sałatkowego, głośno domagając się mięsa. Codziennie, oprócz niedziel, kiedy do kościoła zakładała całą biżuterię, jaką posiadała, ubierała się w obwisłe fioletowe spodnie dresowe oraz długi granatowy trencz. Jej dom pękał w szwach od wycinanych papierowych serwetek, chorwackich flag, zdjęć Tito oraz ikon, i swoim bogactwem przypominał muzeum, w którym mogłam oglądać zgromadzone przedmioty, ale nie wolno było ich dotykać. Czułam jej bliskość jedynie wtedy, gdy szliśmy do niej na obiad, a ona gotowała potrawy zapamiętane ze swojego ubogiego dzieciństwa. W jej złocistym rosole z kurczaka błyszczały tłuste oka i pływały domowej roboty małe kluseczki z jajek, a gołąbki z kapustą dusiła z przypominającymi wyprawioną skórę kawałkami wędzonej kiełbasy. Patrzyłam z podziwem, jak trze kapustę na drewnianej szatkownicy, a potem jej szerokie ramiona i męskie ręce upychają ją wraz z solą do szklanych słoi i odstawiają do fermentacji w upiornej, omiecionej z pająków piwnicy, ze ścianami tak czerwonymi, że moja siostra zwykła mi opowiadać, iż zostały pomalowane świńską krwią. Prz
Pani Sandra chce mieć lizaną
Ava Taylor zajmie sie penisem
Sex z babcia na podłodze

Report Page