Słodka trans w mysich uszach wali konia

Słodka trans w mysich uszach wali konia




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Słodka trans w mysich uszach wali konia


Dean R Koontz Intensywnosc

Home
Dean R Koontz Intensywnosc



DEAN KOONTZ INTENSYWNOŚĆ Przełożyła ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ Tytuł oryginału: INTENSITY
Wydanie oryginalne: 1995 Wydanie...

DEAN KOONTZ INTENSYWNOŚĆ Przełożyła ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ Tytuł oryginału: INTENSITY

Wydanie oryginalne: 1995 Wydanie polskie: 1998

Ta książka jest dla Florence Koontz. Mojej matki. Dawno utraconej. Mojej strażniczki. Nadzieja to przeznaczenie, którego poszukujemy. Miłość to droga, która prowadzi do nadziei. Odwaga to siła, która nas napędza. Z ciemności podążamy ku wierze. Księga trosk policzonych

Rozdział 1

Ognista kula słońca balansuje na szczytach gór, a w gasnącym świetle dnia ich podnóża wydają się płonąć. Od zachodu wieje chłodny wiatr, w którego podmuchach suche, wysokie trawy porastające zbocza przypominają fale złocistego ognia spływające ku żyznej, pogrążonej w cieniu dolinie. W głębokiej po kolana trawie stoi mężczyzna z rękami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczające się poniżej winnice. Zimą przycięto pędy winorośli. Właśnie zaczyna się nowy okres wegetacji. Kolorową gorczycę, która podczas zimniejszych miesięcy zakwitła pomiędzy rzędami winnych krzewów, ścięto, a rżysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna. Stodoła, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczają dokoła winnice. Jeśli nie liczyć stodoły, największym budynkiem jest wiktoriański dom właścicieli, z przyczółkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzeźbionym zwieńczeniem nad stopniami frontowego ganku. Paul i Sara Templetonowie mieszkają tu na stałe, a ich córka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Właśnie w ten weekend spodziewają się jej przyjazdu. Mężczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamiętuje twarz Laury z takimi detalami, jakby miał przed oczami jej fotografię. Piękne rysy dziewczyny budzą w nim skojarzenia z soczystymi, ciężkimi od słodyczy kiśćmi pinot noir i grenache z ich przezroczystą fioletową skórką. Delektuje się smakiem tych widmowych owoców, niemal czuje, jak mu pękają między zębami. Wolno zachodzące słońce oblewa wszystko dokoła światłem tak ciepłym i kolorowym, że ciemniejąca ziemia pod jego dotykiem wydaje się mokra i już na zawsze nasycona barwą. Trawa również jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwilą - palić się bez płomienia, omywa kolana stojącego w niej człowieka purpurową falą. Mężczyzna odwraca się tyłem do domu i do winnic. Delektując się coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porośnięte lasem szczyty gór pogrążają wszystko w głębokim cieniu. Wciąga w nozdrza zapach małych stworzeń chowających się po norach wśród łąk. Słyszy krążącego hen w górze jastrzębia, który ze świstem piór przecina powietrze, czuje chłodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd.

W powodzi rozedrganego czerwonego światła czarne cienie gałęzi śmigały po przedniej szybie z szybkością rekina. Laura Templeton prowadziła mustanga na krętej dwupasmowej drodze ze zręcznością, który budził w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierną szybkością, jaką rozwijała przyjaciółka. - Masz ciężką nogę - zwróciła jej uwagę. - Lepsze to niż ciężki tyłek - zaśmiała się Laura. - Rozwalisz nas. - Mama jest bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o spóźnianie się na kolację. - Lepiej przyjść późno niż wcale. - Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady. - To samo można powiedzieć o drogówce. - Czasami jak coś powiesz, to jakbym ją słyszała - mruknęła Laura. - Kogo? - Moją mamę. Zapierając się nogami na zakręcie, który Laura wzięła za szybko, Chyna oświadczyła: - Przynajmniej jedna z nas musi się zachowywać jak dorosła, odpowiedzialna osoba. - Czasami nie mogę uwierzyć, że jesteś ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparła Laura ciepło. - Dwadzieścia sześć, tak? Czy aby nie sto dwadzieścia sześć? - Rzeczywiście jestem bardzo stara - stwierdziła Chyna. Dziewczyny wyjechały z San Francisco przy błękitnym, bezchmurnym niebie. Wzięły krótki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosną miały zdawać egzaminy magisterskie z psychologii. Laura kończyła studia bez żadnych opóźnień - nie musiała martwić się o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesięć lat dzieliła czas między naukę a pracę. Była zatrudniona jako kelnerka na pełnym etacie, początkowo u Denny’ego, potem w łańcuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z białymi obrusami, serwetkami z materiału, świeżymi kwiatkami na stolikach i gośćmi, którzy - Bogu dzięki - z reguły dawali piętnaście do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonów w Napa Valley miała być jej pierwszym krótkim urlopem od dziesięciu lat. Z San Francisco Laura wyjechała drogą międzystanową nr 80 przez Berkeley, a potem przecięła wschodni kraniec San Pablo Bay. Błękitna czapla majestatycznie krocząca po płytkich rozlewiskach podskoczyła i z wdziękiem zerwała się do lotu: ogromna i piękna na tle bezchmurnego nieba, przypominająca prehistorycznego ptaka.

Teraz, w złociście szkarłatnym zachodzie słońca, rozsypane po niebie chmury płonęły, a Napa Valley roztaczała się przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowała z głównej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechała tak szybko, że Chyna prawie nie spuszczała oka z asfaltu, nie mogąc cieszyć się urokami krajobrazu. - Rany, jak ja lubię szybkość - powiedziała Laura. - A ja nienawidzę. - Ubóstwiam ruch, pęd, latanie. Może w poprzednim życiu byłam gazelą. Co o tym sądzisz? Chyna spojrzała na szybkościomierz i skrzywiła się. - Może. Może gazelą albo wariatką zamkniętą w Bedlam. - Albo gepardem. Gepardy są naprawdę szybkie. - Tak, byłaś gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiarą zwaliłaś się na pełnej szybkości ze skały. - Chyna, ja naprawdę jestem dobrym kierowcą. - Wiem. - To wyluzuj się. - Nie mogę. Laura westchnęła z udaną udręką. - Nigdy? - Chyba tylko we śnie. - Chyna o mało nie przebiła nogami podłogi, kiedy przyjaciółka wzięła szeroki zakręt na pełnej szybkości. Za wąskim żwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadał łanami dzikiej gorczycy i splątanych cierni do rzędu wysokich czarnych olch obsypanych młodymi wiosennymi pąkami. Za olchami roztaczały się winnice skąpane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna była przekonana, że mustang ześliźnie się z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskując się o drzewa, a jej krew użyźni najbliższą winorośl. Laura jednak bez najmniejszego wysiłku utrzymała wóz na asfalcie. Mustang wyszedł gładko z zakrętu i pomknął długą pochyłością. - Dam głowę, że ty się i we śnie martwisz - powiedziała Laura. - Prędzej czy później w każdym śnie musi się pojawić czarny charakter. Trzeba cały czas na niego uważać - mruknęła Chyna. - Ja mam mnóstwo snów bez czarnych charakterów - odparła Laura. - Cudownych snów. - Że cię na przykład wystrzeliwują z armaty?

- A wiesz, że to by było bardzo zabawne. Nie, ale bez żartów: czasem mi się śni, że umiem latać. Zawsze jestem wtedy naga i unoszę się w powietrzu na wysokości jakichś dwudziestu pięciu metrów, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnącymi łąkami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzierają głowy, uśmiechają się i machają do mnie. Cieszą się, że latam, i są tacy dla mnie życzliwi. A czasem jest ze mną piękny chłopak, szczupły i muskularny, z grzywą złocistych włosów i cudownymi zielonymi oczyma, które potrafią zajrzeć mi do samej duszy, i wtedy kochamy się tam wysoko, w powietrzu, a ja przeżywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w słońcu, mając pod sobą łany kwiatów, a nad głowami ptaki z mieniącymi się błękitem skrzydełkami, śpiewające najpiękniejsze ptasie piosenki, i czuję się tak, jakbym była wypełniona oślepiającym światłem, jakbym cała była ze światła, jakbym za chwilę miała eksplodować, tyle we mnie energii, eksplodować tworząc nowy wszechświat i sama stając się wszechświatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? Chyna wreszcie przestała się wpatrywać w umykający asfalt i spojrzała na Laurę oszołomiona. Wreszcie odparła: - Nie. Przyjaciółka odwróciła się do niej. - Naprawdę? Nigdy w życiu nie miałaś takiego snu? - Nigdy. - A ja bardzo często. - Czy mogłabyś łaskawie patrzeć przed siebie? Laura powróciła wzrokiem do drogi. - A nigdy nie śni ci się seks? - Czasami. - No i? - No i co? - I? Chyna wzruszyła ramionami. - I jest źle. Laura zmarszczyła brwi. - Śni ci się nieudany seks? O tym nie musisz śnić, zapewniam cię, Chyna, jest od metra facetów, którzy mogą ci takie rzeczy zapewnić na jawie. - Laura, to są koszmary senne, bardzo groźne. - Seks jest dla ciebie groźny? - Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem małą dziewczynką, sześcio - czy

siedmioletnią... i zawsze się przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedząc, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w każdym razie nie mam wątpliwości, że on chce ode mnie czegoś, czego nie powinien dostać, czegoś okropnego, jak śmierć. - A co to za jeden, ten mężczyzna? - To są różni mężczyźni. - Pewnie te kreatury, z którymi włóczyła się twoja matka, tak? Chyna niewiele mówiła Laurze o swojej matce, i nikomu poza nią. - Tak, oni. W życiu zawsze jakoś udawało mi się od nich uciec. Nigdy żaden z nich mnie nie tknął. I we snach też mnie nie tykają. Ale zawsze występują w nich jako zagrożenie... możliwość... - Z tego wynika, że to nie tylko sny. Że to i wspomnienia. - Chciałabym, żeby to były tylko sny. - No dobrze, a jak jest w rzeczywistości? - spytała Laura. - To znaczy? O co ci chodzi? - No czy jak przyjdzie co do czego, to jesteś miła i ciepła i poddajesz się nastrojowi, czy... czy ta przeszłość zawsze gdzieś tam w tobie tkwi...? - Czy to psychoanaliza przy szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę? - Unikasz odpowiedzi? - Jesteś wścibska. - To się nazywa przyjaźń. - To się nazywa wścibstwo. - Unikasz odpowiedzi? Chyna westchnęła. - No dobrze. Owszem, lubię być z facetem, nie mam żadnych zahamowań. Przyznaję, że nigdy nie czułam się, jakbym była stworzona ze światła i miała eksplodować, tworząc nowy wszechświat, ale zawsze odczuwałam pełną satysfakcję, zawsze miałam przyjemność. - Pełną? - Pełną. W rzeczywistości Chyna po raz pierwszy kochała się w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miała na swoim koncie tylko dwa poważniejsze związki. Obaj mężczyźni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej życie seksualne było udane. Jeden romans trwał jedenaście miesięcy, drugi trzynaście, i żaden z kochanków nie pozostawił po sobie przykrych wspomnień. Ale też i żaden z nich nie pomógł jej pozbyć się złych snów, które ją w dalszym ciągu okresowo nawiedzały, ani ustanowić więzi uczuciowej, która by dorównywała więzi

fizycznej. Oddawała mężczyźnie ciało, jednak nie potrafiła oddać duszy i serca. Bała się angażować, bała się zaufać komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjątkiem może Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latającej we śnie - nie mógł się poszczycić jej pełnym zaufaniem. Wiatr świstał wzdłuż boków samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym świetle rysujące się przed nimi długie wzniesienie robiło wrażenie rampy - jakby po osiągnięciu jej szczytu miały na oczach wypełniających stadion amatorów silnych wrażeń wznieść się w przestworza. - Co będzie, jeśli złapiesz gumę? - zagadnęła Chyna. - Nie złapię - odparła z ufnością Laura. - A jeśli? Laura wykrzywiła twarz w demonicznym uśmiechu. - To zamienimy się w galaretkę z dziewczyn w puszce. Nawet nie zdołają porozdzielać naszych szczątków. Będzie to jedna bezkształtna pulpa. Nawet obejdzie się bez trumien. Wleją nas przez lejek do słoja i pochowają we wspólnym grobie z takim napisem: „Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna mogłaby to lepiej załatwić”. Chyna miała włosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura była niebieskooką blondynką, ale wyglądały wystarczająco podobnie, żeby móc uchodzić za siostry. Obie miały mniej więcej po metr sześćdziesiąt cztery wzrostu i były szczupłe - nosiły ten sam rozmiar sukienek. Obie też odznaczały się dość wystającymi kośćmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uważała, że ma za szerokie usta, ale Laura, której usta były równie szerokie, utrzymywała, że są po prostu „wydatne” i że czynią jej uśmiech szczególnie ujmującym. Jak jednak świadczyło chociażby jej zamiłowanie do szybkości, bardzo się między sobą różniły. I zapewne właśnie te różnice, a nie podobieństwa, tak silnie je ku sobie przyciągały. - Czy myślisz, że się spodobam twoim rodzicom? - spytała Chyna. - Sądziłam, że martwisz się, czy nie złapiemy gumy. - Jeśli chodzi o martwienie się, mam wielką podzielność uwagi, jestem wielokanałowa. Więc jak uważasz, spodobam im się czy nie? - Naturalnie, że im się spodobasz. A wiesz, o co ja się martwię? - zapytała Laura, kiedy osiągały szczyt wzniesienia. - Najwyraźniej nie o to, że się zabijemy. - Martwię się o ciebie. - Laura spojrzała na przyjaciółkę z poważnym wyrazem

twarzy. - Dam sobie radę - zapewniła ją Chyna. - W to nie wątpię. Zbyt dobrze cię znam, żeby w to wątpić. Ale życie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnięciu naprzód ze spuszczoną głową. - Laura Templeton, dziewczyna-filozof. - Życie polega na tym, żeby żyć. - To bardzo głębokie - mruknęła Chyna z ironią. - Głębsze, niż ci się wydaje. Mustang osiągnął grzbiet długiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujących tłumów - ukazał się stary model buicka jadący dużo poniżej dozwolonej prędkości. Laura zredukowała szybkość o ponad połowę. Nawet w gasnącym świetle dnia po pochylonych plecach i siwych włosach Chyna poznała, że kierowcą buicka jest starszy człowiek. Znalazły się w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz wyprzedzania. Droga wznosiła się i opadała, skręcała w lewo i w prawo, po czym znów się wznosiła, toteż dziewczyny niewiele przed sobą widziały. Laura zapaliła światła mustanga w nadziei, że w ten sposób albo zmusi kierowcę buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak żeby mogła go wyprzedzić. - Zastosuj się do własnej rady i wyluzuj się - odezwała się Chyna. - Nienawidzę spóźniać się na kolację. - Sądząc z tego, co mówiłaś o twojej mamie, nie jest typem kobiety, która by nas za to zbiła drucianym wieszakiem. - Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taką zawiedzioną minę, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Większość ludzi o tym nie wie, ale to dzięki mamie nastąpił koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wysłał ją do Moskwy i całe cholerne Politbiuro z miejsca padło rażone jej sławetnym spojrzeniem. Jadący przed nimi starszy mężczyzna popatrzył w lusterko wsteczne. Jego siwe włosy w blasku świateł, kąt pochylenia głowy, błysk oczu w lusterku wszystko to razem nagle wzbudziło w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwilę nie wiedziała, dlaczego przeszedł ją zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniała sobie pewien incydent, o którym na próżno od dawna próbowała zapomnieć: inny zmrok dziewiętnaście lat temu i pusta autostrada na Florydzie. - O Jezu - jęknęła. Laura spojrzała na przyjaciółkę. - Co jest grane?

Chyna zamknęła oczy. - Jesteś blada jak trup. Co się stało? - Dawno temu... kiedy byłam mała, miałam chyba siedem lat... przejeżdżaliśmy wtedy przez Everglades... może zresztą nie... w każdym razie teren był bagnisty. Drzew rosło tam niewiele, a te nieliczne, które mijaliśmy, porastały brody mchu. Płasko jak okiem sięgnąć: niebo i bezkresna równina, czerwone zachodzące słońce jak teraz, tu i ówdzie jakaś droga, wszędzie daleko, wiejska okolica, dwa wąskie pasma szosy i taki straszny wygwizdów, takie odludzie... Chyna jechała z matką i Jimem Woltzem, handlarzem narkotyków z Key West i bandziorem, z którym od czasu do czasu przez miesiąc czy dwa pomieszkiwały, kiedy Chyna była dzieckiem. Wybrali się w interesach i właśnie wracali do domu cadillakiem Woltza w kolorze czerwonego wina, modelem z potężnymi statecznikami i chromami ważącymi chyba z pięć ton. Prowadził Woltz, osiągając chwilami na pustej autostradzie szybkość stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Nie spotkali żadnego samochodu, dopóki z rykiem silnika nie dogonili starszej pary w beżowym mercedesie. Prowadziła kobieta. Podobna do ptaka. Krótko ostrzyżone siwe włosy. Tak na oko siedemdziesiąt pięć lat. Jechała z szybkością jakichś sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Woltz mógł ją spokojnie wyprzedzić, nie było w tym miejscu ani zakazu, ani żadnego innego samochodu w zasięgu wzroku na tej beznadziejnie płaskiej drodze. - Musiał być na jakimś haju. - Chyna w dalszym ciągu siedziała z zamkniętymi oczyma, którymi, jak na ekranie, ze wzrastającą grozą śledziła tamte wypadki. - On był prawie zawsze na haju, stale coś brał. Może tym razem była to kokaina. Nie wiem. Nie pamiętam. Poza tym pił. Oboje pili... i on, i matka. Mieli chłodziarkę pełną lodu, butelek soku grejpfrutowego i wódki. Ta kobieta w mercedesie jechała bardzo wolno i to rozjuszyło Woltza. Wyłączył myślenie. Bo co go to wszystko tak naprawdę obchodziło? Mógł ją przecież wyprzedzić. Ale widok tej kobiety jadącej tak wolno po pustej autostradzie wnerwił go. Narkotyki i alkohol razem zrobiły swoje. Głowa wtedy nie działa. Kiedy się wkurzył, robił się czerwony na twarzy, żyły na szyi mu nabrzmiewały, żuchwa chodziła. Nie znałam nikogo, kto by tak potrafił się wkurzyć jak Jim Woltz. Jego wściekłość podniecała moją matkę. Zawsze ją podniecała. Zaczynała go wtedy prowokować, zachęcać. Siedziałam z tyłu, cała spięta, i błagałam ją, żeby przestała, ale ona nawet nie chciała o tym słyszeć. Przez chwilę Woltz trzymał się tuż za mercedesem trąbiąc na starszych ludzi i usiłując ich zmusić do przyspieszenia. Kilka razy dotknął ich tylnego zderzaka swoim przednim, aż metal zazgrzytał o metal. Wreszcie kobieta, wyraźnie zdenerwowana, zaczęła co chwila na

oślep skręcać kierownicę, bojąc się zarówno przyspieszyć z Woltzem siedzącym jej na ogonie, jak i zjechać na pobocze, żeby go przepuścić. - O tym, żeby ją wyprzedził i zostawił w spokoju, naturalnie nie było mowy powiedziała Chyna. - Wtedy był już za bardzo podniecony. Zatrzymałby się, gdyby oni się zatrzymali. Ale to by się i tak źle skończyło. Woltz kilkakrotnie zrównywał się z mercedesem jadąc pod prąd, wykrzykując i wygrażając pięścią starszym ludziom, którzy najpierw próbowali go ignorować, a potem patrzyli tylko na niego w niemym przerażeniu. Za każdym razem, zamiast wyprzedzić mercedesa i zostawić go w tyle, puszczał ich przodem i dalej zabawiał się stukaniem ich w zderzak. Matka Chyny, Anna, wszystko to traktowała jak wspaniałą zabawę i to właśnie ona powiedziała: „Zróbmy tej babie mały sprawdzian z prowadzenia samochodu!” A Woltz na to: „Sprawdzian? Ja nie muszę tej starej k... robić żadnego sprawdzianu, żeby widzieć, że nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu”. Kiedy znowu zrównał się z mercedesem, dostosowując do niego szybkość, Anna powiedziała: „Wiesz co, zobaczymy, czy ona się utrzyma na drodze. Poszturchaj ją trochę”. - Równolegle do drogi ciągnął się kanał melioracyjny, na Florydzie są takie kanały wzdłuż niektórych autostrad. Nie bardzo głęboki, ale jednak... Woltz zaczął spychać mercedesa na pobocze. Kobieta powinna była go odepchnąć w przeciwną stronę. Powinna była wcisnąć gaz do dechy i uciec. Mercedes bez problemu poradziłby sobie z cadillakiem. Ale ta kobieta była stara i przerażona i nigdy w życiu nie spotkała nikogo takiego jak Woltz. Przypuszczam, że po prostu nie mogła uwierzyć, nie była w stanie zrozumieć takich ludzi, nie pojmowała, do czego potrafią się posunąć. Woltz zepchnął ją z drogi. Mercedes stoczył się do kanału. Woltz zatrzymał cadillaca, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się do miejsca, gdzie mercedes szybko szedł na dno. Oboje z Anną wysiedli, żeby się przyglądać. Matka zaczęła namawiać Chynę, żeby i ona przyszła sobie popatrzeć. „Chodź no tutaj, ty mały smyku. Szkoda, żebyś straciła taki widok. To jest coś, czego się nie zapomina”. Mercedes leżał na błotnistym dnie kanału na boku od strony pasażera, tak że stojąc na poboczu widzieli go wyr
Brunetka zadowlaa sama siebie
Egzotyczna dziewczyna jest wspaniałą obciągarą
Blond suka ruchana przez małego kutasa

Report Page