Rznieta staruszka

Rznieta staruszka




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Rznieta staruszka


09. Norton A. 1974 - Magiczna Seria 05. Lawendowa Magia

Home
09. Norton A. 1974 - Magiczna Seria 05. Lawendowa Magia



Andre Norton Lawendowa magia Lawendowa magia Tlumaczyl Wlodzimierz Nowaczyk Tytul oryginalu Lavender - Green Magie Dla pani Leny May Lanier,ktora dzie...

Andre Norton Lawendowa magia Lawendowa magia Tlumaczyl Wlodzimierz Nowaczyk Tytul oryginalu Lavender - Green Magie Dla pani Leny May Lanier,ktora dzieki swym opowiesciom wprowadzila mnie w swiat Wade'ow. I Dimsdale Deszcz z wsciekloscia walil w okna autokaru, uniemozliwiajac dostrzezenie czegokolwiek na zewnatrz. Ostre podmuchy wiatru raz po raz wstrzasaly poteznym pojazdem.Wewnatrz szyby zupelnie zaparowaly. Powietrze bylo stechle. Holly doskonale wyczuwala slodkawa won banana jedzonego przez chlopca na przednim

siedzeniu i nieprzyjemny zapach przemoczonej odziezy ludzi, ktorzy wsiedli na ostatnim przystanku. Duchota i ludzki smrodek. Holly cierpiala. Bylo jej niedobrze, ale nie zamierzala sie poddawac. Tylko maluchy choruja w autobusach. Zacisnela usta i nieustannie przelykala sline. Uciskajac dlonmi zoladek, miala zal do calego swiata. Nie bez powodu zreszta. Wszystko naprawde bylo okropne. Nie tylko ta wichura, ale i sam autobus, powody, dla ktorych w nim siedzieli, caly swiat, ktory niespodzianie rozpadl sie tak, ze juz nigdy nie bedzie bezpieczny i szczesliwy jak kiedys. Znow przelknela sline. Nie, na pewno nie zwymiotuje. Nie bedzie tez beczec jak Judy, ktora od tej strasznej chwili, od czasu do czasu dawala upust lzom. Crock, Crockett Wade, jej brat siedzacy obok, optymistycznie staral sie wyjrzec na droge, przecierajac szybe niecierpliwymi ruchami dloni. Zniechecony bezskutecznymi wysilkami opadl na oparcie fotela i uwaznie przyjrzal sie siostrze.

-Co z toba? - spytal. Dala mu kuksanca, uderzajac przy tym lokciem o porecz dzielaca siedzenia. -Nic! - Ostrzegawczym gestem wskazala fotele z tylu zajete przez mame i Judy. - Zupelnie nic. Nie odrywal oczu od jej twarzy, az wreszcie zrozumial, o co jej chodzi. -Jasne - mruknal. - Chyba juz dojezdzamy do Sussex. Holly nie byla pewna, czy ta uwaga miala dodac otuchy jej, czy tez jemu samemu. Mniejsza o to. Najwazniejsze, to pokonac mdlosci. Holly Wade nie byla przeciez maluchem. Za soba uslyszala glos mamy, ale bala sie odwrocic, zeby mama nie dostrzegla jej wysilkow. Miala dosc wlasnych problemow, aby martwic sie jeszcze o corke, ktora byla juz w szostej klasie i powinna umiec troszczyc sie o siebie. -Holly, Crock, wysiadamy na nastepnym

postoju. Mam nadzieje, ze deszcz sie troche uspokoi. Nagle Holly zapragnela, aby to nie byl juz nastepny przystanek, chciala, aby ta podroz sie nie konczyla, bo kiedy juz wysiada, zostana tam na zawsze. Nie beda juz w domu, lecz w miejscu, z ktorego nigdy sie nie wydostana. Wszystko zaczelo sie od telegramu. Holly zacisnela powieki. Nie wolno jej plakac i nie wolno wymiotowac. Nie mogla jednak zapomniec o telegramie. Kiedy go przyniesiono, mama natychmiast usiadla na kanapie i przez chwile trzymala go w dloni, jakby bala sie otworzyc koperte. Kiedy juz to zrobila... nie, Holly nie chciala pamietac wyrazu jej twarzy w tym momencie. "Sierzant sztabowy Joel Wade zaginal podczas akcji" - to wszystko. Mama zapadla sie w fotel Jakby wypelnilo ja nieszczescie", jak mawiala ciocia Ada. Potem dzwonila do Czerwonego Krzyza, do ludzi, ktorzy mogliby cos wiedziec.

Tyle, ze nikt nie mogl jej nic powiedziec. W koncu mama stwierdzila, ze trzeba cos postanowic. Musi znow byc pielegniarka. Dostala prace w Domu Spokojnej Starosci Pine Mount. To nie bylo w Bostonie, w ktorym mieszkali od wyjazdu taty do Wietnamu, ale gdzies na wsi, na polnocy stanu. Tylko Judy odwazyla sie zadac pytanie, ktore dreczylo ich wszystkich: - Czy my rowniez tam zamieszkamy? Podczas calej rozmowy mama usmiechala sie do nich, jakby starala sie, zeby uwierzyli, ze to dobra praca i nalezy sie cieszyc. Usmiech nie zgasl na jej twarzy nawet wowczas, gdy pokiwala przeczaco glowa i wyjawila im reszte swego strasznego planu. -Nie. To miejsce dla starszych ludzi, Zajaczku. (Tato nazwal Judy Zajaczkiem, poniewaz przyszla na swiat na Wielkanoc kiedy, jak mowil, zajac zapomnial koszyczka z jajkami i zamiast niego przyniosl im ja).

-No to co bedzie z nami? - spytal Crockett. Holly stala jak posag, czujac w srodku przerazliwy chlod. -Zamieszkacie z dziadkiem i babcia Wade w Sussex. To dosc blisko Pine Mount, wiec bede do was przyjezdzac w wolne dni. -Nie! - Holly nie byla w stanie sie powstrzymac. - Nie! Kiedy mama spojrzala na nia, usmiech zgasl na jej twarzy. Wygladala spokojnie, jak zawsze kiedy ktores z nich sprawilo jej zawod. Mimo to Holly, trzesac sie z zimna, ktore nia zawladnelo, nie potrafila sie opanowac. Mama musi byc z nimi! Jesli ich opusci, moze takze zostac uznana za "zaginiona". -Zrozum, Holly - powiedziala mama. - To najlepsze wyjscie dla nas wszystkich. Bede miala dobra prace. Pine Mount ma klopoty ze znalezieniem pielegniarek. To zbyt spokojne miejsce dla dziewczat, ktore po pracy potrzebuja rozrywki. Dlatego pensja jest tam wyzsza, niz

moglabym sie spodziewac tu, w miescie. Wiem tez, ze u babci i dziadka bedzie wam dobrze. Juz sie ciesza, ze do nich przyjedziecie. Holly miala ochote znow zaprotestowac, ale zabraklo jej odwagi. Stlumila kolejne "Nie!" cisnace sie na wargi, tak jak teraz przelykala sline. Potem wszystko potoczylo sie blyskawicznie: wynajecie domu Elandom (Wade'owie nawet nie zabrali swoich mebli, a jedynie odziez i takie rzeczy jak kolekcja znaczkow Crocka, karton scinkow Judy i najukochansze ksiazki Holly) i podroz w nieznane. Teraz niemal juz dojezdzali do jej strasznego kresu, a towarzyszyl im placz deszczu, zawodzenie wiatru i wlasny lek. Holly nawet nie pamietala jak wygladaja babcia i dziadek. Zanim tatus nie wyjechal do Wietnamu, mieszkali w poblizu baz wojskowych, a te znajdowaly sie zbyt daleko od Sussex, aby mozna bylo sie odwiedzac. Tato mowil, ze dziadek z babcia nie nawykli do podrozowania. Zeszlego lata chcial zabrac cala rodzine do Sussex, ale wyslano go za ocean i nic z tego nie

wyszlo. Holly pamietala tylko niewyrazna fotografie pokazywana przez ojca - zdjecie dwojga zupelnie obcych ludzi. Nigdy nie dostali listu od dziadka, ale babcia pisywala do nich regularnie raz w tygodniu. Duze litery na kartce papieru z liniami jak na szkolnej tabliczce. Niewiele w nich bylo interesujacych wiadomosci. Glownie opisy pracy nad szyciem nowej koldry, robieniem zapasow na zime i tak dalej. Na gwiazdke zawsze dostawali paczke wypelniona rownie dziwacznymi rzeczami. Zestaw naczyn dla lalek w calosci wyrzezbionych w drewnie dla Judy, maciupenki koszyczek ze skorupy orzecha. Dla Crocka zolnierzyki i drewniany piesek. Holly dostala torbe na ramie zszyta z jaskrawych skrawkow materialu. Najpierw pomyslala, ze to dosc glupie i starala sie ja gdzies schowac, jednak mama wymogla, zeby zabrala torbe do szkoly. Wowczas wszystkie dziewczeta w klasie koniecznie chcialy sie dowiedziec, gdzie ja kupila i w koncu wyszlo na to, ze to swietny prezent. Mama dostala mnostwo

malenkich buteleczek wypelnionych zasuszonych liscmi i platkami kwiatow. Niektorych uzywala do gotowania, inne wkladala do szafy, zeby bielizna pieknie pachniala. Wszystko to bylo zupelnie niepodobne do wszystkiego, co Holly ogladala w bostonskich sklepach. Byla pewna, ze Sussex to zupelnie inny swiat, miejsce, w ktorym zdecydowanie nie chciala zamieszkac. Autokar zwolnil. Holly z calego serca pragnela, aby to jeszcze nie byl ich przystanek. Jednak pragnienia rzadko sie spelniaja, zwlaszcza kiedy caly swiat rozpadl sie na kawalki. Zalozyla plaszcz przeciwdeszczowy, zapiela wszystkie guziki i naciagnela na glowe plastikowy kapelusz, ciasno wiazac tasiemki pod broda. Kiedy schodzili po stopniach autobusu potezny podmuch zaparl im dech w piersiach. Ruszyli biegiem w kierunku drzwi sklepu, przed ktorym byl przystanek. Na szczescie nie musieli martwic sie o bagaz (mama wyslala go wczesniej), a mimo to Holly czula sie, jakby ktos wylal jej za

kolnierz szklanke wody, druga chlusnal prosto w twarz, a wszystko splynelo do kaloszy. -Wchodzcie, wchodzcie. - Jakas kobieta otworzyla drzwi na ich widok i wpuscila ich do srodka. Stanela z boku, potrzasajac glowa tak mocno, ze grzywa siwych wlosow zaslonila jej twarz i otoczyla glowe niczym dmuchawiec. Byla duzo nizsza od mamy, na ramiona narzucila rozpiety sweter, pod ktorym miala wielki bialy fartuch. Jak tylko wszyscy znalezli sie w sklepie zatrzasnela drzwi i nadal energicznie krecila glowa, spogladajac przez szybe za oddalajacym sie autokarem. -W taka pogode i kaczka utonie - oznajmila odwracajac sie. Spojrzala na nich tak, jakby to wlasnie oni byli kaczkami. - Alescie przemokli. I to przez tych pare krokow. Niech pani tego nie robi zwrocila sie do mamy, ktora zatrzymala sie tuz przy progu i gestykulujac usilowala przyciagnac dzieci jak najblizej siebie. - Nie szkodzi, ze troszke nakapie. W taki dzien przez drzwi wlewaja sie cale fale. Tych pare kropli, ktore

wniesliscie, nie zrobi zadnej roznicy. Siegnela reka za filar, na ktorym wisial pek dlugich miotel i kalendarz, i wyciagnela mopera. Zdecydowanymi ruchami zaczela przecierac podloge przed wejsciem, przez ktore rzeczywiscie saczyla sie struzka wody. -No dobrze, co moge dla was zrobic? Ktos ma po was przyjechac? A moze chcecie, zeby Jim Bachus gdzies was podrzucil taksowka? Nie liczylabym na to osobiscie. Ciagle go ktos wzywa. Patrzcie na to. - Wskazala na sciane z telefonem. Obok aparatu wisiala kartka papieru niemal w calosci pokryta pospiesznie nagryzmolonymi slowami i numerami. - Wszyscy, dokladnie wszyscy z tej listy dzwonili po Jima, a ten nie odzywa sie juz od ponad godziny. Nie zanosi sie na to, zeby byl wkrotce wolny. Holly rozgladala sie po sklepie. Zagracone pomieszczenie w niczym nie przypominalo supermarketu, do ktorego w Bostonie mama czesto wysylala ja po zakupy. Trudno byloby jednoznacznie stwierdzic, czy to sklep

spozywczy, sadzac po wystawionych puszkach i kartonach, przeszklonych ladach z miesem i serami oraz wielkiej pace z ziemniakami, czy tez cos innego. Pod jedna ze scian stal wieszak ze zwisajacymi smetnie sukienkami, jakby zawstydzonymi, ze je tam umieszczono, stol zarzucony flanelowymi koszulami, rzad topornych gumiakow zupelnie innych niz te, ktore dostala na urodziny. Byly tak ogromne i wysokie, ze jesli nie ona, to Judy na pewno moglaby w nich schowac cale nogi. Na polkach lezaly bele materialu, a w przeszklonej szafce umieszczono guziczki, koraliki i zamki blyskawiczne jak w sklepie z pasmanteria. Powietrze przesycone bylo mieszanina najrozmaitszych zapachow, wsrod ktorych rozpoznawala jedynie kawe i sery. W glebi stala znajoma skrzynia z charakterystycznym znakiem nad prostokatnym okienkiem: Urzad Pocztowy Stanow Zjednoczonych. W porownaniu z temperatura na zewnatrz, sklep wydawal sie cieply, lecz nie byl tak przegrzany i duszny jak autobus.

Kobieta ostatni raz machnela moperem, odlozyla go na miejsce i jeszcze raz spytala: -Chce pani zlapac Jima? -Moj tesc ma po nas przyjechac. Pan Wade, Luther Wade. - Mama usmiechala sie uprzejmie, jak zawsze do obcych, ale Holly wyczula, ze cos jest niezupelnie tak, jak powinno. Mama miala na sobie lsniacy czerwony plaszcz przeciwdeszczowy kupiony przez tatusia (zeby byla wesola w szare dni) i czerwone kalosze, takie same jak Holly. Wlasnie zdjela kaptur, wiec jej kruczoczarne wlosy znow lsnily pelnym blaskiem. Byla naprawde ladna z gladka brazowa skora i wlosami upietymi na czubku glowy. Kosmetyczka nazywala te fryzure "zmodyfikowanym afro". Holly westchnela. Chyba jeszcze dlugo nie bedzie mogla nosic wlosow w ten sposob. Nie, mama zdecydowanie wygladala w porzadku. Crock tez sie niezle prezentowal w swych wyjsciowych spodniach i plaszczu. A Judy? W porzadku. Z doleczkami w policzkach,

starannie zaplecionymi warkoczykami, w brazowej pelerynie i kaloszach. Holly ubrana byla w zolty plaszcz i rowniez byla starannie uczesana. Wszyscy pasowali do tego, co tatus okreslal jako "odpowiedni, zadbany wyglad". -Ach tak - powiedziala kobieta. - Wiec to wy jestescie krewniakami starego Lutka. Wszyscy tu zamartwimy sie, od kiedy uslyszelismy, ze jego syn zaginal taki szmat drogi stad. Ale, ale przeciez sie wam jeszcze nie przedstawilam. Jestem Martha Pigot, wdowa. Jethro, moj swietej pamieci maz przejal to imperium - tak wlasnie nazywal ten sklep przez ponad piecdziesiat lat po swoim ojcu. Kiedy sie zmarlo biedakowi, nie pozostalo mi nic innego, jak tylko pchac dalej ten wozek. Czlowiek musi sie przeciez czyms zajac. -Ja nazywam sie Pearl Wade. - Usmiech mamy stal sie bardziej zwyczajny, cieply i przyjazny. - To Holly, nasza najstarsza. Holly zdolala sie usmiechnac, wiedzac doskonale, ze w takich chwilach mama oczekuje od nich dobrych manier. Zebrala wszystkie sily i

dosc uprzejmie wykrztusila z siebie: "Dzien dobry". -Crockett - mama wskazala Crocka skinieniem glowy, a on zareagowal podobnie jak Holly - i Judy, bliznieta. Zawsze to powtarzala nowo poznanym, chyba dlatego, ze wcale nie byli do siebie podobni. Crock byl wysoki, chyba juz o cal wyzszy od Holly, co stale jej wypominal bo byla o rok starsza. Z kolei Judy byla malutka, pulchna i nie wygladala na swoj wiek. Jednak doskonale wiedziala jak sie zachowac i choc z natury niesmiala przywitala sie uprzejmie. -A to mi dopiero wspaniala rodzinka. - Pani Pigot promieniala usmiechem. - Jethro i ja nie dorobilismy sie dzieci, ale jakos nam ich nie brakowalo. Dzieciaki z sasiedztwa upatrzyly sobie nasz sklep, wiec czasami wiecej z nimi przebywam niz ich rodzice. Chodzcie tu blizej, do grzejnika. Na pewno przemarzliscie do szpiku kosci w taka pogode. Wlasnie zagotowala sie kawa, a mam tez spory polmisek piernika pani

Symmes. Przyniosla mi go rano, zanim jeszcze zaczelo tak lac. Jest dumna ze swoich piernikow. Zawsze piecze wielka blache na koscielne wieczorki i kiermasze dobroczynne w remizie. Tak wiec juz po chwili Wade'owie znalezli sie w pokoiku na zapleczu sklepu. Mama na krzesle, dzieci na szerokiej lawie, z solidnymi kawalkami wilgotnego, pachnacego piernika w jednej rece i dymiacym kubkiem w drugiej. Mama dostala kawe, a dla dzieci znalazlo sie mleko. Crockett szturchnal Holly w bok. - Nie jest zle wymamrotal z ustami pelnymi ciasta. Jednak Holly nie mogla pozbyc sie niepokoju. Rzeczywiscie, pani Pigot wydawala sie mila i ladnie ich przywitala, ale co z reszta miasta? W Bostonie bylo wielu takich jak oni, dlatego kolor ich skory nie byl niczym szczegolnym. Tu moze byc zupelnie inaczej. Nawet pani Pigot nazwala dziadka "starym Lutkiem", a nie "panem Wade". Holly nie byla tym zachwycona. Mama z poczatku tez zachowywala sie nieco dziwnie, jakby spodziewala sie, ze pani Pigot moze nie byc zbyt

mila. Holly chciala, zeby dziadek sie pospieszyl, przyjechal jak najszybciej i zabral ich wreszcie do... nie, nie potrafila nawet w takiej chwili pomyslec o tym miejscu jak o domu. Piernik nagle stracil smak i z trudem przechodzil przez gardlo. -Stad jest szmat drogi do dawnej siedziby Dimesdale'ow. - Pani Pigot nie usiadla z nimi do stolu. Stala oparta o framuge i nie przestawala mowic. - W taki deszcz Lutek musi jechac bardzo ostroznie. Nie zdziwilabym sie, gdyby ta stara ciezarowka zaczela mu platac figle. Dlugo zamierzacie zostac na wysypisku? Wysypisku? Holly przestala jesc i wpatrywala sie w pania Pigot szeroko otwartymi oczami, "Stary Lutek", a teraz "wysypisko"! -Dostalam prace w Pine Mount - wyjasniala mama pogodnie. - Dzieci zostana u dziadkow. Pani Pigot pokiwala glowa ze zrozumieniem. Wiele dzieciakow z miasteczka bedzie im zazdroscic. Nie znam ani jednego chlopaka, ktory

nie lubilby tam poszperac, kiedy tylko nadarzy sie okazja. Dla nich to prawdziwe skarby, przynajmniej tak im sie wydaje. Sama tak uwazalam w ich wieku. Oczywiscie wtedy interes dopiero sie rozkrecal. Lutek i Mercy byli mlodym malzenstwem. Stara panna Elvery Dimsdale umarla, kiedy zaczynali drugi rok pracy u niej. Potem pojawily sie klopoty, problemy prawne ze spadkiem, choc Bogiem a prawda niewiele po niej zostalo. Duzy dom splonal tuz przed smiercia panny Elvery. Cos jej sie w glowie pomieszalo i chodzila po nim przez cale noce. Nigdy nie zalozyla elektrycznosci, wiec swiecila sobie lampa lub swieca. Kiedys wreszcie potknela sie i upadla. Lutek cudem ja uratowal. Nafta z lampy rozlala sie po podlodze i caly dom, a mial ponad dwiescie lat, splonal jak zapalka. Ludzie znow zaczeli gadac o klatwie Dimsdale'ow, kiedy panna Elvery tak sie poparzyla, ze zmarla w cztery miesiace pozniej, a z domu zostaly tylko zgliszcza. Byla ostatnia z Dimsdale'ow, przynajmniej tak to ustalili prawnicy, nie liczac jakiejs dalekiej kuzynki bodajze z Kalifornii.

Nie mogli sprzedac posiadlosci, bo cos bylo nie tak w papierach, a miasto nie znalazlo innego sposobu wykorzystania terenu, wiec zrobiono tam wysypisko. I tak to sie zaczelo. -Co to za klatwa? - zdolal wtracic Crockett, kiedy pani Pigot przerwala na moment, zeby zaczerpnac oddech. -To klatwa, jaka czarownica rzucila na caly rod Dimsdale'ow bedzie ze dwiescie lat temu, synku. To taka stara historia, ze nikt juz nie wie, co jest prawda, a co zmysleniem. No, moze panna Sarah z biblioteki. Dzieje miasteczka to jej hobby i byc moze dokopala sie do czegos na ten temat. Dawno temu bywaly tu czarownice. Nie wieszano ich tak jak w Salem. Dimsdale'owie musieli jedna czyms tak rozzloscic, ze oblozyla ich klatwa. Cos w tym musi byc, bo trzeba przyznac, ze pech przesladowal te rodzine. Nieraz tak bywa. Zreszta nie ma ich juz wsrod nas. A Lutek to dobry czlowiek, tak jak i Mercy. Nie przeszkadzalo im cos, co sie stalo zanim przyszli na swiat. -Czarownica? Z domku z piernika? - Judy

spojrzala na ostatni kes ciasta w dloni, jakby pochodzil wlasnie z tej strasznej budowli tak dobrze znanej wszystkim dzieciom. -To tylko taka historyjka - powiedziala szybko Holly, zeby wszyscy od razu wiedzieli, co sadzi o czarownicach i magii. - Kiedys ludzie wierzyli w takie rzeczy, ale teraz juz nie. Pani Pigot pokiwala glowa. - Tak jest, to zwykle ludzkie bajdurzenie. Nie lubili samotnych staruszek, ktore nie mialy do kogo ust otworzyc, nie liczac kota. Nazywali je czarownicami i mialy z tego mase klopotow. Ale nie boj sie, kochanie, nie ma czarownic w Dimsdale, a tylko pelno ciekawych rzeczy, ktore na pewno ci sie spodobaja. W tej chwili drzwi sklepu otworzyly sie z halasem, a deszcz i wichura niemal wepchnely do srodka niewysokiego mezczyzne w mokrym deszczowcu i kaloszach takich, jakie staly na polce. Glowe chronil mu wielki rybacki kapelusz mocno zawiazany pod broda, bo inaczej spadlby przy pierwszym podmuchu. Mezczyzna zmagal

sie z ciasnym wezlem, az wreszcie odslonil twarz. -Tato Wade! - mama natychmiast wstala i ruszyla mu na powitanie. Tatus byl mezczyzna slusznego wzrostu, lecz dziadek wydawal sie nizszy od mamy. Usmiechal sie szeroko, pokazujac szczerby po zebach. Przywital mame glebokim basem: - Pearl, jestes piekniejsza od swego imienia. Mercy ma twoje zdjecie na scianie, ale w rzeczywistosci jestes ze dwa razy ladniejsza. Wydawal sie zaskoczony, kiedy mama pocalowala go w oba policzki. Potem zlapal ja za ramiona i przycisnal do siebie w ostroznym uscisku, jakby sie bal zrobic jej krzywde. -A to dzieciaki! - Odwrocil glowe, zeby sie im przyjrzec, ale mamy nie puscil. - Chyba mnie oczy nie myla? -Dziadek! - Judy zdecydowala sie natychmiast. Podbiegla do niego tak, jakby biegla przywitac sie

z tatusiem - z otwartymi ramionami. Dziadek uwolnil mame i objal Judy. Z Crockettem wymienili uscisk dloni - dziadek doskonale wiedzial, ze przytulaniu sa dla dziewczynek i kobiet, mezczyzni witaja sie inaczej. Holly zblizyla sie do niego ostatnia. Malenki staruszek w pocerowanym swetrze i kombinezonie pod wyswiechtanym plaszczem nie potrafila przywitac go tak serdecznie jak Judy. Jak mama pocalowala go w policzek i nie opierala sie, kiedy przygarnal ja do siebie, mimo ze az zmarszczyla nos, czujac jego dziwny zapach. Miala wrazenie,
Stara zabawia sie na cam
Blondynka zna się na tym
Analny trójkąt u koleżanki z klasy

Report Page