Ruda podskakuje na sterczącej pale

Ruda podskakuje na sterczącej pale




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ruda podskakuje na sterczącej pale

169 Pages • 75,783 Words • PDF • 1.4 MB

Arkadij Babczenko DZIESIĘĆ KAWAŁKÓW O WOJNIE Rosjanin w Czeczenii przełożyła Karolina Romanowska
Tytuł oryginału: Alhan-Órm Copyright © Arkady Babchenko Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009 Wydanie I Warszawa 2009
spis treści
przedmowa dziesięć kawałków o wojnie brygada górska rzeka Argun Czeczaki Czeczaki-2 Jakowlew Krowa do Mozdoku dziewiąty mikrorajon Szarik mieszkanie lotnisko Mozdok-7 1 Lato’96 Argun Ałchan-jurt sen żołnierza Coda skróty nazw broni
przedmowa
Błędem byłoby uważać, że wojna w Czeczenii zaczęła się w momencie wkroczenia wojsk federalnych. I że spowodowała ją jakaś jedna przyczyna. Czeczenia to wiele czynników i zbiegów okoliczności, kołowrót zdarzeń, w którym historykom będzie bardzo trudno się połapać. Wszystko zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy do władzy doszedł Dżochar Dudajew, były pilot wojskowy Armii Czerwonej, uczestnik wojny w Afganistanie. Dążył do niepodległości Czeczenii, ogłosił jej suwerenność i wyjście z Federacji Rosyjskiej. Od tej chwili w Czeczenii zapanował chaos. Dudajew wyrzucił rosyjskie jednostki wojskowe z terytorium republiki. Opuszczając Czeczenię, pozostawiły ogromne ilości broni; samych samolotów na lotnisku w Groznym porzucono ponad dwieście. Po niewielkiej modernizacji przystosowano je do walki w powietrzu i prowadzenia bombardowań. Pozostawiono również ciężką broń pancerną – czołgi, transportery opancerzone, artylerię i nawet kilka zestawów wyrzutni rakietowych pocisków artyleryjskich Grad. Porzuconej broni palnej nie da się zliczyć, były to całe magazyny, dziesiątki tysięcy sztuk. W republice kwitło bezprawie. Dudajew ogłosił powszechną amnestię dla wszystkich przestępców bez wyjątku, wskutek czego do Czeczenii masowo zaczęli ściągać ludzie ukrywający się przed prawem, zapanował bezlitosny bandytyzm. Morderstwa i rozboje stały się codziennością. Do Rosji nieustannie płynęła rzeka rosyjskojęzycznych uchodźców. Nie można powiedzieć, że ludobójstwo ludności nieczeczeńskiej było polityką państwa – to nieprawda. Trzeba zrozumieć, że społeczeństwo czeczeńskie, którego podstawę nadal stanowią stosunki rodowo-plemienne, składa się z tejpów – rodów. Na przykład obecny prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow należy do tejpu Benoj. Ludność rosyjskojęzyczna nie znała więzi plemiennych ani zasady krwawej zemsty rodowej, była więc najbardziej bezbronną kategorią mieszkańców. Zalewające republikę bandytyzm i bezrobocie mocno nadszarpnęły autorytet Dudajewa i podzieliły społeczeństwo. Trwała już w najlepsze wojna domowa – tejpowa. Promoskiewska opozycja dowodzona przez Umara Awturchanowa stworzyła swoją bazę na północy, w rejonie nadterecznym. Awturchanow niejednokrotnie atakował stamtąd Grozny, używając lotnictwa i ciężkiego sprzętu. Za bezpośredni początek wojny można uznać ostatni marsz tej opozycji na Grozny w listopadzie 1994 roku. Szturm z około dwudziestoma czołgami otrzymanymi od Moskwy wraz z załogami, które rekrutowały się spośród rosyjskich oficerów, zakończył się całkowitą klęską, wszystkie czołgi zniszczono, większość załóg poległa. Tych, co przeżyli, wzięto do niewoli. Moskwa wyrzekła się swoich żołnierzy. Swoją drogą wszystkie te wydarzenia nie bardzo obchodziły ówczesnego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Ludzie byli mu zupełnie obojętni. Niewiarygodnie żądny władzy, dla której zdecydował się strzelać do parlamentu w 1993 roku, nie mógł znieść jednego – że nie podporządkował mu się jakiś generał. Wydaje mi się, że to była prawdziwa przyczyna podjęcia decyzji o wysłaniu wojsk do Czeczenii.
Operacja wojskowa w celu obalenia „reżimu Dudajewa” rozpoczęła się 11 grudnia 1994 roku. Była to raczej operacja polityczna niż wojskowa, kompletnie nieprzygotowana i nieprzemyślana. Świadczy o tym jedno zdanie ministra obrony Federacji Rosyjskiej Pawła Graczowa, który zapowiedział, że „zajmie Grozny dwoma pułkami w ciągu dwóch godzin”. Dowódcy już na początku zdradzili swoją armię. Żołnierze nie potrafili nawet strzelać, byli zaszczuci i zdemoralizowani, nie rozumieli celów ani zadań tej wojny domowej, której nie nazywano nawet wojną – byli zwykłym mięsem armatnim. W rezultacie armia rosyjska, która weszła do Groznego 31 grudnia 1994 roku, poniosła ogromne straty. w noc sylwestrową przestała praktycznie istnieć 131. Brygada Majkopska, zablokowano i częściowo rozbito inne oddziały, wkraczające do miasta z różnych kierunków. Poległych liczono w tysiącach. Do dziś brak oficjalnych danych o stratach w Czeczenii – za tej władzy ich się nie doczekamy, ponieważ są olbrzymie. Według nieoficjalnych doniesień tylko w styczniu w trakcie walk o Grozny zginęło około pięciu tysięcy rosyjskich żołnierzy i oficerów. Straty po stronie czeczeńskiej, przede wszystkim liczba ofiar wśród ludności cywilnej, nie są znane i prawdopodobnie nigdy nie będą – ich po prostu nikt nie liczył. Dostałem wezwanie do wojska rok po rozpoczęciu wojny, w listopadzie 1995 roku, kiedy byłem na drugim roku studiów. Pół roku spędziłem w jednostce szkoleniowej na Uralu, po czym wysłali nas, półtora tysiąca ludzi, na Kaukaz w 1996 roku w maju. Najpierw służyłem w przyfrontowym Mozdoku, później w Czeczenii. Wówczas w republice oficjalnie obowiązywało zawieszenie broni, ale wciąż trwała wymiana ognia. W lipcu dostałem przepustkę ze względu na chorobę ojca. Pojechałem do domu na dwa tygodnie. Wróciłem. Szóstego sierpnia bojownicy zajęli Grozny i utrzymywali miasto przez dwa tygodnie. Była to druga bitwa pod względem natężenia ognia i intensywności walk, która zakończyła się kolejnym zawieszeniem broni i w rezultacie podpisaniem rozejmu w Chasaw-jurcie, który uznawał niepodległość Czeczenii. W sierpniu zmarł mój ojciec i dostałem kolejną przepustkę. Zdążyłem akurat na pogrzeb. Tego samego dnia zachorowałem, pogotowie zabrało mnie do szpitala, skończyła mi się przepustka, zostałem zatrzymany. Wsadzili mnie do aresztu i wytoczyli sprawę o dezercję. Siedziałem trzy miesiące. w końcu postępowanie umorzono ze względu na brak znamion przestępstwa – jakby nie było to oczywiste od początku. Do tego czasu wyprowadzono już wojska z Czeczenii, wojna się skończyła, nie miałem ochoty wracać do Mozdoku i udało mi się dostać przeniesienie do Tweru, odległego od Moskwy o sto osiemdziesiąt kilometrów, gdzie odsłużyłem pozostałe dziesięć miesięcy. Po śmierci Dudajewa na prezydenta Czeczeńskiej Republiki Iczkerii wybrano szefa sztabu sił zbrojnych Asłana Maschadowa, człowieka zrównoważonego, rozsądnego, obliczalnego. Jego sytuacja była jednak bardzo niestabilna, bezpośrednio dowodził zaledwie około dwoma tysiącami ludzi i okazał się „prezydentem w podziemiu”. Prawdziwa władza w Czeczenii należała do bandyckich grup Gełajewa, Basajewa, Barajewa, Jordańczyka Chattaba i im podobnych. Znów zaczął się chaos, bandytyzm, porwania – w centrum Groznego, na placu Przyjaźni Narodów, działał najprawdziwszy targ niewolników. Według oficjalnych danych w ciągu trzech lat czeczeńskiej niepodległości porwano, sprzedano do niewoli albo zamordowano około trzydziestu tysięcy ludzi.
Po demobilizacji wróciłem na uczelnię, zaliczyłem pozostałe dwa lata i otrzymałem tytuł magistra nauk prawnych. Stało się to jesienią 1999 roku, akurat wtedy, kiedy wybuchła druga wojna czeczeńska. Poszedłem na nią na ochotnika. Tysiące takich jak ja po pierwszej wojnie wróciło do Czeczenii. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czemu pojechałem tam znowu. Nie wiem. Po prostu nie mogłem nie pojechać, ciągnęło mnie z powrotem z niewiarygodną siłą. Może dlatego, że tam została moja przeszłość, całe moje życie – z tamtej wojny wróciło tylko ciało, ale nie dusza. Wojna to najsilniejszy narkotyk na świecie. W każdym razie nie stałem z boku, przynajmniej tyle mogłem zrobić. Na moim sumieniu nie ciąży krew – wiem to prawie na pewno. Druga wojna różniła się od pierwszej. Tamta była dla Czeczenów wojną wyzwoleńczą, wojną o niepodległość, towarzyszył jej powszechny entuzjazm i zjednoczenie narodu. Na drugiej wojnie nie walczyliśmy już z Czeczenami, którzy mieli dość bezhołowia i bezprawia. Walczyliśmy z ugrupowaniami przestępczymi. Ta wojna była jeszcze bardziej brudna i niezrozumiała. Moim zdaniem tę „małą zwycięską wojenkę” wymyślono wyłącznie w ramach operacji „Następca” i jej głównym celem wcale nie było powstrzymanie bandytyzmu czy walka z terroryzmem, lecz wyniesienie Władimira Putina, wówczas premiera, na prezydencki tron. Tak się stało – 31 grudnia Borys Jelcyn zrzekł się władzy i przekazał urząd Władimirowi Putinowi. Za drugim razem spędziłem na wojnie mniej więcej pół roku, przeszedłem do rezerwy i wróciłem do domu w kwietniu roku 2000, po czym napisałem artykuł o tym, co tam widziałem, i zaniosłem go do redakcji jednej z gazet. Zadzwonili i zaproponowali mi pracę. Tak zaczęła się moja działalność dziennikarska, którą zajmuję się do tej pory. Nie zamierzałem napisać książki, nie myślałem nawet o tym, co piszę – opowiadania, nowele czy po prostu teksty. Nie traktowałem tego jak pracy, po prostu nie mogłem już dłużej nosić w sobie wojny, musiałem się wygadać, wyrzucić ją z siebie, przelać na papier. Pisałem w metrze, w podróżach służbowych, w pracy, w domu po nocach. Wszystko oczywiście w brudnopisie. Niektóre opowiadania przychodziły mi z łatwością, na przykład Dziesięć kawałków o wojnie napisałem w ciągu dwóch godzin w pociągu podmiejskim, kiedy jechałem na wywiad z chłopakiem, który był jeńcem. Inne – jak krew z nosa. Nie pracowałem nad książką – prowadziłem niekończące się rozmowy z chłopakami. Wszyscy byli wówczas obok mnie, po prostu nie mogłem dać im odejść. To też była jakaś forma szaleństwa. Nie należy traktować tej książki jako autobiografii czy szczegółowego opisu wojny, choć wszystko w niej opisane jest prawdą. Niektóre fragmenty są w pełni autobiograficzne, inne to kompilacja, zebrane w jedno wydarzenia z różnych miejsc i czasu, także te, w których nie uczestniczyłem bezpośrednio, ale których prawdziwości jestem pewien. Bohaterowie mają prawdziwe pierwowzory, ale i oni składają się z kilku żywych ludzi, choć z jakiejś przyczyny zostawiłem im prawdziwe imiona. Dlaczego – nie wiem. Pewnie tak mi było łatwiej pisać. Nie myślałem nawet, że zostanie to kiedyś opublikowane. Sam nie zrobiłem żadnego ruchu w tej sprawie, to zasługa wyłącznie Nataszy Pierowej, humanistki o światowej sławie i cudownego człowieka, która wzięła mnie pod swoje skrzydła. I chociaż pewnie wolałbym,
żeby moje szkice pozostały szkicami, to jestem bardzo wdzięczny Nataszy. Niech wszystko, co tam się działo, pozostanie w ludzkiej pamięci. Nie wolno o tym zapomnieć. Skoro tak wyszło – czytajcie. kwiecień 2007
1. Aczchoj-Martan, 2. Ałchan-kała, 3. Ałchan-jurt, 4. Urus-Martan, 5. Cziernoriecz, 6. Gojty, 7. Chankała, 8. Stare Atagi, 9. Argun, 10. Szali
dziesięć kawałków o wojnie
brygada górska W górach masz przesrane. Dźwigasz na sobie wszystko, co potrzebne do życia. Potrzebujesz jedzenia, więc napychasz plecak po brzegi suchym prowiantem na pięć dni, wyrzucając z niego rzeczy zbędne. Potrzebujesz amunicji, więc faszerujesz kieszenie paczką nabojów i połową skrzynki granatów, wciskasz je do schowków w plecaku, do chlebaka, wieszasz na pasie. Strasznie przeszkadzają w czasie marszu, obcierają pachwiny i biodra, ich ciężar wrzyna się w kark. Swój granatnik automatyczny zarzucasz na prawe ramię, a broń rannego Andriuchy Wołożanina na lewe. Dwie taśmy nabojowe krzyżujesz na piersi niczym marynarz Żelezniak z filmu o rewolucji i jeśli zostanie ci jeszcze wolna ręka, to bierzesz ślimaka – skrzynkę z taśmą. Do tego namiot, kołki, topory, piła, łopaty i inne rzeczy, bez których pluton nie może się obejść. Jeszcze to, bez czego ty sam nie możesz się obejść – automat, kurtka, koc, śpiwór, menażka, trzydzieści paczek papierosów, zmiana bielizny, zapasowe onuce itd., itp. Wszystkiego razem wyjdzie jakieś siedemdziesiąt kilo. Już przy pierwszym kroku wiesz, że za nic nie wdrapiesz się na szczyt, choćby mieli cię rozstrzelać. Potem robisz drugi krok, trzeci, leziesz, gramolisz się, pełzniesz w górę, ślizgasz się, padasz, znów leziesz, wypruwasz flaki, chwytasz się krzaczków i gałązek. Zamroczony, wciąż idziesz i idziesz, nie myśląc o niczym – jeszcze jeden krok, jeszcze tylko jeden krok... Razem z nami wspina się pluton przeciwpancerny. Mają gorzej, mój granatnik waży osiemnaście kilogramów, ich rakieta przeciwpancerna – czterdzieści dwa. Grubas Andriucha, przezywany z powodu swojej tuszy i wesołego usposobienia Tłuściochem, płacze: „Poruczniku, może zostawimy chociaż jedną rakietę, co?” Dowódca również ze łzami w oczach błaga: „Andriucha, Tłuściochu, no a co tam po nas bez rakiet przeciwpancernych? No, no co? Tam ginie nasza piechota...” Tak, tam ginie nasza piechota. Pełzniemy pod górę. Czołgamy się, wyjąc. Zmienialiśmy chłopaków z górskiej brygady szturmowej z Bujnaku. Mieszkali w sakli pastuchów, ciasnej chacie z gliny. Po luksusach mieszkania w Groznym, skórzanych kanapach i żyrandolach na suficie, ta waląca się lepianka wydała się nam kompletną nędzą. Gliniane ściany, klepisko, mętne okienko prawie niedające światła... Dla nich to był pałac, pierwszy dach nad głową po miesiącach nocowania w norach i jamach. Dzień po dniu przez siedem miesięcy włóczyli się po górach, wypierając Czeczaków ze szczytów; nocowali tam, gdzie padli bez siły, budzili się i na nowo parli w górę. Sami upodobnili się już do Czeczaków – zarośnięci, w lepkich od brudu kurtkach czołgistów, niemyci, zezwierzęceni, nienawidzący wszystkiego i wszystkich. Przyglądali się nam ze złością, nasze przybycie oznaczało bowiem koniec ich skromnego raju – trzeba było porzucić
swój pałac i znów ruszać w góry. Czekał ich dziewięciogodzinny marsz i szturm na jakieś wzgórze o strategicznym znaczeniu. Wspominali o tym z radością, taki marsz to dla nich pestka, relokacja zazwyczaj trwa dobę lub dwie. Dotarło do nas wtedy, że nasze męki są niczym w porównaniu z tym, co przeżyli oni. Patrzyliśmy na nich, kiedy odchodzili, i ogarnął nas lęk. Wiedzieliśmy już, że niedługo ruszymy za nimi. Czekały na nas nasze szczyty.
rzeka Argun Pierwszego marca mój pluton przerzucono pod Szatoj. Mieliśmy utrzymać most na rzece Argun. Nie mieliśmy wody, więc braliśmy ją z rzeki. Śmierdziała zgniłym jajem i miała kolor cementu, ale piliśmy ją, pocieszając się, że siarkowodór jest dobry na nerki. Rzeka była dla nas równie ważna jak studnia na pustyni dla Beduina. Myliśmy się w niej, piliśmy, czerpaliśmy wodę do gotowania. w tym rejonie nie było bojowników, nasze życie toczyło się więc spokojnie. Każdego ranka schodziliśmy nad rzekę niby wczasowicze w sanatorium, z nagimi torsami i kwiecistymi zdobycznymi ręcznikami na ramieniu. Myliśmy się, chlapiąc jak dzieci, rozsiadaliśmy się na kamieniach i opalali, wystawiając białe brzuchy na ostre zimowe słońce. Potem rzeką Argun popłynęły trupy. Gdzieś wyżej ze stromego brzegu stoczyły się do niej dwie niwy z bojownikami, woda wymywała ich z pojazdów i unosiła w dół. Pierwszy przypłynął przetrzymywany przez partyzantów żołnierz wojsk desantowych. Jego kurtka maskująca koloru „białe noce” wyraźnie odznaczała się na tle mętnej wody. Wyłowiliśmy go, później przyjechali po niego z dowództwa, załadowali na pakę ciężarówki i zabrali. Rzeka nie zdołała wypłukać wszystkich, kilka trupów utknęło w rdzewiejących samochodach. Było ciepło, ciała zaczęły się rozkładać. Chcieliśmy je wyciągnąć, bo psuły nam wodę, ale wąwóz był w tym miejscu zbyt głęboki i stromy, więc się poddaliśmy. Nazajutrz, po przebudzeniu podszedłem do zbiornika z wodą, który codziennie dźwigaliśmy do kuchni. Zazwyczaj prędko się opróżniał, tym razem jednak był pełen. Wziąłem kubek, łyknąłem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to woda z padliną i dlatego nikt jej nie pije. Splunąłem, odstawiłem kubek. Siedzący obok Arkasza snajper spojrzał na mnie, wziął kubek, nabrał wody, wypił i wyciągnął w moją stronę: – Masz, pij, o co chodzi... Piliśmy zatem dalej tę martwą, siarkową wodę, przestaliśmy się tylko pocieszać, że jest dobra na nerki.
Czeczaki Po powrocie ze szpicy Szyszygin trącił mnie:
– Pierwsze piętro, pierwsze okno od prawej? – Tak. Też widziałeś? – Widziałem – patrzył na mnie wyczekująco. – To Czeczaki. Zlokalizowaliśmy ich po zielonej poświacie lampy nocnej. Nasza szpica znajduje się w sąsiednim domu, jakieś pięćdziesiąt metrów od czeczeńskiej – nasza na drugim piętrze, tamta na pierwszym. Oni obserwowali nas przez swój noktowizor, nas o ich ruchach informował chrzęst szkła. Ani oni, ani my nie strzelaliśmy. Zdążyliśmy już dobrze poznać taktykę Czeczaków – prowadzili obserwację do świtu, po czym oddawali jeden lub dwa wystrzały z granatnika i odchodzili. Nie mogliśmy ich wypłoszyć – komfortowe mieszkanie z ogromnym łóżkiem, pierzyną i ciepłymi kołdrami, które wybraliśmy na kwaterę wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa, bo skusił nas luksus i machnęliśmy ręką na wojnę, stało się pułapką. Nie było drogi odwrotu, w razie walki wystarczyłby jeden granat w lufcik. Nie mieliśmy więc wyboru, musieliśmy czekać – zaczną strzelać czy nie, a jeśli zaczną, to gdzie – w pokój, w którym śpi czterech żołnierzy, czy w balkon, na którym stale trzymał wartę jeden z nas. Graliśmy w rosyjską ruletkę, bębenkiem kręcił czeczeński snajper, szanse cztery do jednego – cztery dla śmierci. Tamci nie strzelili. Szyszygin, który stał na czujce nad ranem, opowiedział, że słyszał dwa krótkie gwizdy, po czym Czeczaki opuścili posterunek. Rano, kiedy było już zupełnie jasno, pognaliśmy tam z Szyszyginem z ciekawości. w grubej warstwie kurzu pokrywającej mieszkanie wyraźnie odcisnęły się dwa ślady – wojskowych buciorów i tenisówek. Wojskowy but – snajper – przez cały czas siedział przy oknie i pilnował naszego mieszkania, ten drugi go osłaniał. Nie strzelili do nas, bo mieli niesprawny granatnik. Czasem tak się zdarza. Załadowali go, wycelowali, nacisnęli na spust, ale ten nie zadziałał. Rzucili go, wciąż walał się w kuchni. Nasza ruska niedoróbka, błąd ślusarza Wani przy produkcji granatnika, uratowała nam życie. Oprócz granatnika w kuchni był też piecyk. Nie mieliśmy piecyka u siebie, więc postanowiliśmy zgarnąć to trofeum. Kiedy wychodziliśmy już z klatki schodowej, zadziałał alarm Czeczaków. Namierzyli dwóch ciekawskich ruskich kretynów i chcieli nas dopaść w bramie. Popędziliśmy jak antylopy, w dwóch podskokach pokonaliśmy pięćdziesiąt metrów, nie porzucając przy tym piecyka. Wbiegliśmy do naszej klatki schodowej i zaczęliśmy rżeć jak szaleni; rechotaliśmy tak prawie pół godziny, nie mogąc się uspokoić. w tej chwili na całym świecie nie było bliższego mi człowieka od Szyszygina.
Czeczaki-2 Ledwie zdążyłem zdjąć buty, rozległ się wystrzał. Skaczę na równe nogi, chwytam automat i w samych skarpetach biegnę do wyjścia z pokoju, błagając Boga, żeby nie przestrzelili drzwi. Serce wali jak oszalałe, w uszach szum. Dobiegam, przywieram plecami do ściany. Nie otwieram, czekam. Cisza. Nagle zduszony głos Szyszygina: – Chłopaki, niech no się który ruszy! Skacząc na jednej nodze, gorączkowo próbuję włożyć buty. Jak na złość wyginają się, nie
włażą na nogę. – Już, Wania, już... Mija nieznośnie dużo czasu. Ze trzy sekundy. w końcu udaje mi się jakoś wciągnąć buty. Jeszcze nie otwieram, biorę kilka głębokich wdechów, jak przed skokiem do lodowatej wody. Potem walę ostro nogą w drzwi, wpadam do sąsiedniego pokoju. Nikogo, pusto. – Wania, gdzie jesteś? – Tu jestem, tutaj. – Szyszygin blady wytacza się z toalety, w biegu zapina spodnie, dyszy ochryple, na jednym oddechu: – Czeczaki. Pod nami. Ci sami. Siedziałem na czujce, kiedy usłyszałem ich świst. – Kurwa, mogłeś granat rzucić! – wściekam się na niego, bo teraz trzeba iść tam, na dół, gdzie siedzą Czeczaki, i strach ściska za gardło. – Siedziałem na czujce – powtarza Szyszygin i patrzy na mnie lękliwie jak zbity psiak. Powoli i jak najciszej, by nie zachrzęściło szkło pod nogami, wychodzimy na korytarz. Każdy krok jest jak wieczność i kiedy przemierzamy trzy
Mamuski Seks - Jasmine Jae, Brytyjki
Mamuski znane z Red Tube - London River, Blondynki
Młoda Japoneczka obrabia pałę w hotelu

Report Page