Ruda kurwa brana na 2 baty
⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻
Ruda kurwa brana na 2 baty
260 Pages • 156,591 Words • PDF • 1.7 MB
ANDRZEJ SAPKOWSKI
BOŻY BOJOWNICY
supernowa WARSZAWA 2004
Świat, cni panowie, ostatnimi czasy wziął się nam i zwiększył. A i zmalał zarazem. Śmiejecie się? Że niby bzdury plotę? Że jedno drugiemu przeczy? Wnet wam dowiodę, że bynajmniej. Wyjrzyjcie, waszmościowie, oknem. Cóż to widzicie z niego, na cóż widok się roztacza? Na stodółkę, odpowiecie zgodnie z prawdą, i na wychodek za nią. A cóż dalej jest, spytani, tam, za wychodkiem? Owóż baczcie, że jeśli spytani dziewki, z piwem do nas spieszącej, odrzecze, że za wychodkiem jest rżysko, za rżyskiem Jachymowa zagroda, za zagrodą smolarnia, a dalej to już chyba Kozołupa Mała. Zapytam karczmarza naszego, ten, więcej światłym będąc, doda, że to nie koniec wcale, że jest za Małą Kozołupą także Wielka Kozołupa, za nimi osada Kocmyrów, za Kocmyrowem wieś Łazy, za Łazami Goszcz, a za Goszczem to już chyba Twardogóra będzie. Ale baczcie, że im co uczeniejszego spytam człeka, jako was, dla przykładu, tym dalej od stodółki naszej, wychodka naszego i obydwu Kozołup odbieżym - boć bardziej światłemu rozumowi wiadomo, że się na Twardogórze świat również nie kończy, że dalej są Oleśnica, Brzeg, Niemodlin, Nysa, Głubczyce, Opawa, Nowy Jiczyn, Trenczyn, Nitra, Ostrzyhom, Buda, Belgrad, Raguza, Janina, Korynt, Kreta, Aleksandria, Kair, Memfis, Ptolemais, Teby.... I co? Nie rośnie świat? Nie coraz większy nam się stawa? A wżdy i to nie koniec jeszcze. Idąc za Teby, w górę Nilu, który jako rzeka Gichon ze źródła w ziemskim raju wypływa, dojdziemy wszak do ziem Etiopów, za którymi, jak wiadomo, jest Nubia pustynna, jest kraj Kusz gorący, Ofir złotodajny i cała niezmierzona Africae Terra, ubi sunt leones. A dalej ocean, który całą ziemię opływa. Ale i na oceanie owym są przecie wyspy jako to Cathay, Taprobane, Bragine, Oxidrate, Gynosophe i Cipangu, kędy klimat cudownie urodzajny, a klejnoty górami leżą, piszą o tym uczony Hugon od Świętego Wiktora i Piotr d'Ailly, jako i imć pan Jean de Mandeville, któren własnymi oczyma cuda te oglądał. Tak tedy udowodniliśmy, że w ciągu tych paru minionych stuleci świat zwiększył się nam istotną miarą. W pewnym sensie, ma się rozumieć. Bo jeśli nawet materii samej światu nie przybyło, to nowych nazw przybyło mu na pewno. Jakżeż z tym, pytacie, pogodzić twierdzenie, że świat nam zmalał? Już mówię i wywodzę. Upraszam tylko wprzód, by nie drwić i nie dogadywać, bo to, co rzeknę, to nie mojej fantazji będą produkta, ale wiedza z ksiąg zaczerpnięta. A z ksiąg drwić nie godzi się, w końcu, by powstały, ktoś okrutnie musiał się napracować. Jak wiadomo, nasz świat jest to lądu spłachetek, formy niby naleśnik krągłej, środek swój w Jeruzalem mający, zewsząd oceanem otoczony. Na okcydensie kraniec ziemi stanowią Kalpa i Abyla, Słupy Herkulesowe, i cieśnina Gades między niemi. Na południu, jak to dopiero co wywiodłem, rozpościera się ocean za Afryką. Na południowym wschodzie kończą ląd stały podległa Księdzu Janowi India inferior, tudzież ziemie Goga i Magoga. W septentrionalnej świata stronie ostatnim ziemi skrawkiem jest Ultima Thule, tam zaś, ubi oriens iungitur aquiloni, leży ziemia Mogal, czyli Tartaria. Na wschodzie natomiast świat kończy się na Kaukazie, kawałek za Kijowem. A teraz dochodzimy do rzeczy sedna. Znaczy się, do Portugalczyków. A konkretnie do infanta Henryka, książęcia Viseu, syna króla Jana. Portugalia, skryć się tego nie da, królestwo nie za wielkie, infant króla synem dopiero trzecim w kolejce, nie dziwota tedy, że ze swej siedziby w Sagres częściej i z większą nadzieją na morze niż ku Lizbonie spoglądał. Skrzyknął do Sagres astronomów i kartografów, mądrych Żydów, żeglarzy i kapitanów, majstrów szkutników. I zaczęło się. W Roku Pańskim 1418 dotarł kapitan Joao Gonzalves Zarco do wysp znanych jako Insulas Canarias, Kanaryjskie, nazwa stąd, że psów tam mnogość stwierdzono nadzwyczajną. Wnet potem, w 1420, tenże Gonzalves Zarco wraz z Tristanem Vaz Teixeirą dopłynęli do wyspy ochrzczonej Maderą. W 1427 dotarły karawele Diega de Silves do wysp, które nazwano Azorami - skąd nazwa, Diegu jeno i Bogu wiadomo. Kilka lat zaledwie temu, w 1434, opłynął kolejny Portugalczyk, Gil Eanes, Przylądek Boiador. A wieść niesie, że następne już szykuje przedsięwzięcia infant Dom Henrique, którego już niektórzy "Żeglarzem" - El Nauegador - nazywać poczynają. Iście w podziwie mam onych morzepławców i w estymie trzymam ich wielkiej. Nieustraszeni są to ludzie. Wszak horror to
na ocean się zapuszczać pod żaglami. Toż tam szkwały i sztormy, skały podwodne, góry magnetyczne, morza wrzące i klejMe, cięgiem jeśli nie wiry, to turbulencje, a jeśli nie turbulencje, to prądy. Od potworów aż się roi, pełno tam smoków wodnych, serpensów morskich, trytonów, hippokampów, syrenów, delfinów i płastug. Roją się w morzu sanguissugae, polypi, octopi, locustae, cancri, pistrioci różne et huic similia. A najstraszniejsze na końcu - bo tam, gdzie kończy się ocean, za krawędzią, zaczyna się Piekło. Czemu, myślicie, słońce zachodzące jest takie czerwone? Otóż dlatego, że przegląda się w piekielnych ogniach. Po całym oceanie rozsiane zaś są dziury; gdy karawelą na taką dziurę niebacznie napłynąć, wprost do piekła się spada, na łeb na szyję, z korabiem i ze wszystkim. Takim to widać obrazem zostało stworzone, by nie dać człeku śmiertelnemu po morzach pływać. Piekło karą dla tych, co zakazy łamią. Ale, jak znam życie, Portugalczyków to nie powstrzyma. Albowiem navigare necesse est, a za horyzontem są wyspy i lądy, które trzeba odkryć. Trzeba nanieść na mapy daleką Taprobane, opisać w roteiros drogę do tajemniczego Cipangu, oznaczyć na portolanach Insole fortunate, Wyspy Szczęśliwe. Trzeba płynąć dalej, szlakiem świętego Brendana, szlakiem marzeń, ku Hy Brasil, ku niewiadomemu. Po to, by niewiadome uczynić wiadomym i znanym. I oto - quod erat demonstrandum - maleje nam i kurczy się świat, .bo jeszcze trochę, a wszystko już znajdzie się na mapach, na portolanach i w roteiros. I nagle wszędzie zrobi się blisko. Maleje nam świat i ubożeje jeszcze o jedno - o legendy. Im dalej żeglują portugalskie karawele, im więcej wysp odkrytych i nazwanych, tym legend robi się mniej. Co i rusz jakaś rozwiewa się niby dym. Coraz to o kolejne marzenie jesteśmy ubożsi. A gdy umiera marzenie, ciemność wypełnia miejsce przez nie osierocone. W ciemności zaś, zwłaszcza gdy do tego jeszcze rozum uśnie, zaraz budzą się potwory. Że co? Że już ktoś to powiedział? Panie dobry! A czy jest coś takiego, czego już ktoś kiedyś nie powiedział? Och, ależ mi w gardle zaschło... Czy piwem, pytacie, nie pogardzę? Z pewnością nie. Co mówicie, pobożny bracie od świętego Dominika? Aha, że czas przestać pleść nie na temat i do opowieści powrócić? Do Reynevana, Szarleja, Samsona i innych? Prawiście, bracie. Czas. Powracam tedy. Rok nastał Pański 1427. Pamiętacie, co przyniósł? A jakże. Nie da się zapomnieć. Ale przypomnę. Wiosną wonczas, w marcu bodajże, na pewno przed Wielkanocą, ogłosił papież Marcin V bullę Saluatoris omnium, w której konieczność kolejnej krucjaty przeciw Czechom kacerzom proklamował. W miejsce Jordana Orsiniego, który leciwy był i haniebnie nieudolny, obwołał papa Marcin kardynałem i legatem a latere Henryka Beauforta, biskupa Winchestera, brata przyrodniego króla Anglii. Beaufort aktywnie bardzo sprawy się ujął. Wnet krucjatę postanowiono, która mieczem i ogniem husyckich apostatów pokarać miała. Wyprawę pieczołowicie przygotowano, pieniądze, rzecz w wojnie pierwszorzędną, skrzętnie zgromadzono. Tym razem, dziw nad dziwy, nikt grosiwa tego nie rozkradł. Jedni kronikarze mniemają, że krzyżowcy zrobili się uczciwsi. Inni - że po prostu pilnowano lepiej. Wodzem głównym krucjaty obwołał sejm frankfurcki Ottona von Ziegenhaina, arcybiskupa Trewiru. Wezwano, kogo się dało, pod broń i krzyżowe znaki. I wnet stanęły w gotowości armie. Stawił się z wojskiem Fryderyk Hohenzollern Starszy, elektor brandenburski. Stanęły pod bronią Bawary pod księciem Henrykiem Bogatym, stanął falcgraf Jan z Neumarktu i brat jego, falcgraf Otto z Mosbachu. Przybył na punkt zborny małoletni Fryderyk Wettyn, syn złożonego niemocą Fryderyka Walecznego, elektora Saksonii. Przybyli - każdy z hufem silnym - Raban von Helmstett, biskup Speyeru, Anzelm von Nenningen, biskup Augsburga, Fryderyk von Aufsess, biskup Bambergu. Jan von Brun, biskup Wiirzburga. Depolt de Rougemont, arcybiskup Besan?on. Przybyli zbrojni ze Szwabii, Hesji, Turyngii, z północnych miast Hanzy. Krucjata ruszyła z początkiem lipca, w tygodniu po Piotrze i Pawle, przeszła granicę i pociągnęła w głąb Czech, drogę swą trupami i pożarami znacząc. W środę przed Jakubem krzyżowcy, wzmocnieni siłami katolickiego czeskiego landfrydu, stanęli pod Strzybrem, na którym siedział husycki pan Przybik de Clenove, i gród
obiegli, z ciężkich bombard bardzo przykro go ostrzeliwując. Pan Przybik trzymał się jednak dzielnie i poddawać nie myślał. Oblężenie trwało, czas uciekał. Niecierpliwił się kurfirst brandenburski Fryderyk, toż to krucjata, wołał, radził bez zwłoki iść dalej, atakować Pragę. Praga, wołał, to caput regni, kto ma Pragę, ten ma Czechy... Gorące, skwarne było lato roku 1427. A co, pytacie, na to Boży bojownicy? Co Praga, pytacie? Praga... Praga śmierdziała krwią. Rozdział pierwszy w którym Praga śmierdzi krwią, Reynevan jest śledzony, a potem - kolejno - nudzi rutyną, wspomina, tęskni, świętuje, walczy o życie i tonie w pierzynie. A w tle historia Europy fika kozły, wywija hołubce i piszczy na zakrętach. Praga śmierdziała krwią. Reynevan obwąchał oba rękawy kubraka. Dopiero co opuścił był szpital, w szpitalu zaś, jak to w szpitalu, wszystkim bez mała puszczano krew i regularnie cięto wrzody, a i amputacje odbywały się z częstotliwością godną lepszej sprawy. Odzienie mogło przesiąknąć odorem, nie byłoby w tym absolutnie żadnej sensacji. Ale kubrak wydzielał tylko woń kubraka. Żadnej innej. Uniósł głowę, powęszył. Od północy, z lewego brzegu Wełtawy, dolatywał zapach chwastów i badyli palonych w sadach i winnicach. Od rzeki niosło nadto mułem i padliną panowały upały, woda opadła mocno, odsłonięte brzegi i wyschnięte łachy od dłuższego już czasu dostarczały miastu niezapomnianych wrażeń zapachowych. Ale tym razem to nie muł śmierdział. Reynevan był tego pewien. Lekki a zmienny wiaterek zawiewał niekiedy od wschodu, od strony Bramy Porzyczskiej. Od Witkowa. A ziemia pod Witkowskim Wzgórzem mogła, i owszem, wydzielać zapach krwi. Bo też i niemało w nią wsiąkło. To chyba jednak niemożliwe. Reynevan poprawił na ramieniu rzemień torby i raźnym krokiem ruszył w dół uliczki. To niemożliwe, by z Witkowa czuć było krew. Po pierwsze, to dość daleko. Po drugie, bitwa miała miejsce latem roku 1420. Przed siedmioma laty. Siedmioma długimi laty. Minął, energicznie maszerując, kościół Świętego Krzyża. A smród krwi nie rozwiał się. Wręcz przeciwnie. Nasilił. Bo nagle dla odmiany powiało od zachodu. Ha, pomyślał, patrząc w stronę niedalekiego getta, kamień to nie ziemia, stare cegły i tynki pamiętają wiele, wiele potrafi w nich przetrwać. Co wchłoną, to śmierdzi długo. A tam, pod synagogą, w uliczkach i domach, krew lała się jeszcze obficiej niż na Witkowie. I w czasach nieco mniej odległych. W roku 1422, podczas krwawego pogromu, w czas zamieszek, jakie wybuchły w Pradze po egzekucji Jana Żeliwskiego. Rozwścieczony ścięciem swego lubianego trybuna lud Pragi powstał, by mścić, by palić i zabijać. Najmocniej, jak zwykle, oberwało się przy tym dzielnicy żydowskiej. Żydzi ze zgładzeniem Żeliwskiego nie mieli absolutnie nic wspólnego i winy za jego los nie ponosili w najmniejszym nawet stopniu. Ale komu to przeszkadzało? Reynevan za świętokrzyskim cmentarzem skręcił, przeszedł obok szpitala, wyszedł na Stary Targ Węglowy, przeciął placyk i zagłębił się w bramy i ciasne zaułki wiodące ku Długiej Trzidzie. Zapach krwi ulotnił się, zginął w morzu innych zapachów. Bramy i zaułki śmierdziały bowiem wszystkim, co tylko można było sobie wyobrazić. Długa Trzida powitała go natomiast dominującym i oszałamiającym wręcz zapachem pieczywa. W piekarskich kramach, na ladach i ławach złociły się, jak okiem sięgnąć, pyszniły i pachniały słynne praskie wypieki. Choć w hospicjum śniadał i głodu nie czuł, nie opanował się - w pierwszej z brzegu piekarni kupił dwie świeżutkie bułki. Bułki, zwane tu caltami, miały kształt tak sugestywnie erotyczny, że przez dłuższy czas Reynevan wędrował Długą Trzidą jak we śnie, obijając się o
kramy, pogrążony w gorących jak pustynny wicher myślach o Nikoletcie. O Katarzynie Biberstein. Wśród przechodniów, na których wpadał i których potrącał zamyślony, było kilka nader atrakcyjnych prażanek w różnym wieku. Nie zauważał. Przepraszał w roztargnieniu i szedł dalej, na przemian gryząc caltę i wpatrując się w nią jak urzeczony. Rynek Staromiejski oprzytomnił go smrodem krwi. Ha, pomyślał Reynevan, kończąc caltę, tutaj to może i nic dziwnego. Dla tych akurat bruków krew to nie nowina. Jana Żeliwskiego i dziewięciu jego towarzyszy ścięto wszak właśnie tu, na Staromiejskim Ratuszu, zwabiwszy ich tam w ów marcowy poniedziałek. Gdy po zdradzieckiej kaźni myto ratuszowe posadzki, czerwona piana lała się spod wrót strugami, ściekając podobno aż pod stojący pośrodku rynku pręgierz i tworząc tam ogromną kałużę. A krótko później, gdy wieść o śmierci trybuna wywołała w Pradze wybuch gniewu i żądzę zemsty, krew popłynęła wszystkimi okolicznymi rynsztokami. W kierunku Matki Bożej Przed Tynem szli ludzie, tłoczyli się w prowadzącym ku wrotom świątyni podsklepiu. Rokycana będzie kazał, pomyślał Reynevan. Warto by posłuchać, pomyślał, co Jan Rokycana ma do powiedzenia. Słuchanie kazań Jana Rokycany zawsze popłacało. Zawsze. Zwłaszcza zaś teraz, w czasach, gdy tak zwany bieg wydarzeń dostarczał tematów do kazań w zastraszającym wręcz tempie. Było, oj, było o czym kazać. I warto było słuchać. Nie ma czasu, uświadomił sobie. Są pilniejsze sprawy, pomyślał. I jest problem. Polegający na tym, że jestem śledzony. W tym, że go śledzą, Reynevan połapał się już dawno. Zaraz po wyjściu z hospicjum, przy Świętym Krzyżu. Śledzący byli bardzo sprytni, nie rzucali się w oczy, kryli bardzo zręcznie. Ale Reynevan połapał się. Bo nie był to pierwszy raz. Wiedział - w zasadzie - kim byli śledzący i z czyjego rozkazu działali. Nie miało to jednak większego znaczenia. Musiał ich zgubić. Miał nawet plan. Wszedł na ludny, gwarny i śmierdzący Targ Bydlęcy, wmieszał się w tłum idący w stronę Wełtawy i Kamiennego Mostu. Chciał zniknąć, a na Moście, w wąskim gardle, ciasnym przesmyku łączącym Stare Miasto z Małą Straną i Hradczanami, w zgiełku i ciżbie, były duże szansę na zniknięcie. Reynevan kluczył w ścisku, potrącając przechodniów i zarabiając na obelgi. - Reinmar! - jeden z potrąconych, miast, jak inni, poczęstować "skurwysynem", powitał go imieniem od chrztu. - Dla Boga! Ty tutaj? - Ja tutaj. Posłuchaj, Radimie... Chryste, co to tak cuchnie? - To - Radim Tvrdik, niski i niezbyt młody mężczyzna wskazał na wiadro, które taszczył. - To glina i szlam. Z brzegu rzeki. Potrzebne mi... Wiesz, do czego. - Wiem Reynevan rozejrzał się niespokojnie. - A jakże. Radim Tvrdik był, jak wiedzieli wszyscy wtajemniczeni, czarnoksiężnikiem. Radim Tvrdik był też, jak wiedzieli niektórzy wtajemniczeni, opętany ideą stworzenia sztucznego człowieka, golema. Wszyscy - nawet mało wtajemniczeni - wiedzieli, że jedynego jak do tej pory golema udało się w bardzo dawnych czasach stworzyć pewnemu praskiemu rabinowi, w zachowanych dokumentach nazywanego przekręconym zapewne imieniem Bar Halevi. Dawnemu Żydowinowi, jak chciało podanie, za surowiec do wytworzenia golema posłużyły glina, szlam i muł pobrane z dna Wełtawy. Tvrdik - jako jedyny - prezentował jednak pogląd, że rolę czynnika sprawczego odegrały tu nie ceremonie i zaklęcia, znane zresztą, lecz określona koniunkcja astrologiczna, mająca wpływ na przedmiotowy szlam i daną glinę, na ich właściwości magiczne. Nie mając wszelakoż pojęcia, o jaki konkretnie układ planet iść by mogło, Tvrdik działał metodą prób i błędów - pobierał glinę tak często, jak zdołał, w nadziei, że kiedyś wreszcie trafi na tę właściwą. Pobierał też z różnych miejsc. Dziś jednak przesadził - wnosząc ze smrodu, pobrał wprost spod jakiegoś sracza. - Nie w pracy, Reinmarze? - spytał, wycierając czoło wierzchem dłoni. - Nie w szpitalu? - Wziąłem wolne. Nie było nic do roboty. Spokojny dzień.
- Daj Bóg - magik postawił wiadro - by nie ostatni w tej podobie. Bo też czas taki... Wszyscy w Pradze wiedzieli, w czym rzecz, o jaki czas szło. Ale wolano o tym nie gadać. Ucinano zdanie. Ucinanie zdania zrobiło się nagle powszechne i modne. Zwyczaj nakazywał w odpowiedzi na takie urwanie zrobić mądrą minę, westchnąć i znacząco pokiwać głową. Ale Reynevan nie miał na to czasu. - Idź swoją drogą, Radimie - rzekł, rozejrzawszy się. - Nie mogę tu stać. I lepiej, żebyś i ty nie stał. - Eee? - Śledzą mnie. Dlatego nie mogę iść na Sukiennicką. - Śledzą - powtórzył Radim Tvrdik. - Ci, co zwykle? - Zapewne. Bywaj. - Zaczekaj. - Na co niby? - Nie jest rozumnie usiłować gubić ogon. - Że jak? - Dla śledzących - wyjaśnił nad podziw przytomnie Czech - próby gubienia ogona to jawny znak, że śledzony ma nieczyste sumienie i coś do ukrycia. Na złodzieju czapka gore. Że nie idziesz na Sukiennicką, to mądrze. Ale nie klucz, nie zmykaj, nie kryj się. Rób to, co robisz zwykle. Wykonuj powszednie zajęcia. Znudź śledzących nudną powszednią rutyną. - Dla przykładu? - W gardle mi zaschło od kopania szlamu. Chodź "Pod Raka". Napijemy się piwa. - Jestem śledzony - przypomniał Reynevan. - Nie boisz się... - Czego - czarownik podniósł swój kubeł - mam się bać? Reynevan westchnął. Prascy magicy nie pierwszy raz go zaskakiwali. Nie wiedział, czy to godna podziwu zimna krew, czy też zwykły brak wyobraźni, ale niektórzy lokalni czarodzieje często wydawali się zupełnie nie przejmować faktem, że dla parających się czarną magią husyci potrafili być groźniejsi od Inkwizycji. Maleftcium, czarownictwo, wymienione było wśród śmiertelnych grzechów, które czwarty artykuł praski nakazywał karać śmiercią. Gdy szło o artykuły praskie, z husytami nie było żartów. Mający się za umiarkowanych kalikstyni z Pragi wcale nie ustępowali w tej materii taboryckim radykałom i fanatykom Sierotkom. Złapanego czarownika wsadzano do beczki i w beczce palono na stosie. Zawrócili w stronę rynku, przeszli Nożowniczą, potem ulicą Złotników, potem Svatojilską. Szli wolno. Tvrdik zatrzymał się przy kilku kramach, wymienił ze znajomymi kramarzami kilka plotek. Standardowo kilkakroć urwano zdanie po "teraz, gdy czas taki...", kilkakroć skwitowano urwanie mądrą miną, westchnieniem i znaczącym kiwaniem głową. Reynevan rozglądał się, ale śledzących nie dostrzegał. Kryli się zbyt dobrze. Nie wiedział, czego doznawali, jego samego jednak nudna rutyna zaczynała nudzić już wręcz dojmująco. Szczęściem wkrótce, skręciwszy ze Svatojilskiej w podwórze i bramę, wyszli wprost na kamienicę "Pod Czerwonym Rakiem". I na karczemkę, którą karczmarz bez cienia inwencji nazwał tak samo. - Hej! Patrzcie ino! Toż to Reynevan! Za stołem, na ustawionej za filarami przyziemia ławie, siedzieli czterej mężczyźni. Wszyscy byli wąsaci, barczyści, odziani w rycerskie lentnery. Dwóch Reynevan znał, wiedział więc, że byli to Polacy. Gdyby nie wiedział, też by odgadł. Jak wszyscy Polacy za granicą, w obcym kraju, również ci zachowywali się hałaśliwie, arogancko i demonstracyjnie chamsko, co w ich własnym mniemaniu miało podkreślać status i wysoką pozycję społeczną. Zabawnym było, że od Wielkanocy status Polaków w Pradze był niziutki, a ich pozycja jeszcze niższa. Pochwalony! Witaj, cny Eskulapie nasz! - przywitał ich jeden z Polaków, znany Reynevanowi Adam Wejdnar herbu Rawicz. - Siednij se! Siednijcie se obaj! Zapraszamy i ugaszczamy! - A co ty jego zapraszasz tak ochoczo? - wykrzywił się z udawanym obrzydzeniem drugi Polak, również Wielkopolanin i również nieobcy Reynevanowi Mikołaj Żyrowski herbu Czewoja. - Nadmiar masz grosza albo co? Kromie tego zielarz przecie
Sex zakonnica wali konia
Analik z blondi
Piekna myszka