Robotnica daje sobie z paluszka

Robotnica daje sobie z paluszka




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Robotnica daje sobie z paluszka
W tym projekcie linki pomiędzy różnymi wersjami językowymi znajdują się na górze strony, naprzeciw jej tytułu. Przejdź do góry .




Tę stronę ostatnio edytowano 7 maj 2021, 09:40.
Tekst udostępniany na licencji Creative Commons: uznanie autorstwa, na tych samych warunkach , z możliwością obowiązywania dodatkowych ograniczeń.
Zobacz szczegółowe informacje o warunkach korzystania .



Privacy policy
O Wikiźródłach
Informacje prawne
Wersja mobilna
Dla deweloperów
Statystyki
Komunikat na temat ciasteczek











Strony dla anonimowych edytorów dowiedz się więcej

Początek tygodnia był nieszczęsnym dla Klaudyusza. Popadł w jedno z tych zwątpień, w których czuł obrzydzenie do malarstwa, to obrzydzenie zdradzonego kochanka, obrzucającego obelgami niewierną, dręczonego przecież potrzebą uwielbiania jej jeszcze — i w czwartek po trzech dniach okropnych walki daremnej i samoistnej, wyszedł o ósmej z rana, zamknął drzwi gwałtownie tak zrażony do samego siebie, że poprzysięgał, że już nie dotknie pendzla. Kiedy jeden z takich napadów nań przyszedł, miał jedno tylko lekarstwo: zapomnieć o tem co go dręczyło, szukać sprzeczki z kolegami, chodzić zwłaszcza, schodzić wzdłuż i w szerz cały Paryż, aż póki gorąco i woń brukowej walki nie wróciły mu znów otuchy i wiary w siebie.
Tego dnia, jak każdego czwartku, schodzono się na obiad u Sandoza, gdzie było zwykle liczniejsze zebranie. Ale co robić do wieczora? Myśl, że trzeba będzie być samym i trawić się w sobie, przywodziła go do rozpaczy. Chciałby był po [ 91 ] biedź natychmiast do przyjaciela, gdyby nie to, że wiedział, iż o tej porze jest on w swem biurze. Potem przyszedł mu Dubuche na myśl i zawahał się, dawne ich koleżeństwo bowiem ochłodziło się było od niejakiego czasu. Nie czuł między nimi tej braterskości godzin nerwowego podrażnienia, odgadywał w nim inteligencyę, jakąś niechęć tajemną i zajęcie innemi kombincyami, kombincyami. Do których wszakże drzwi zapukać? I zdecydował się, poszedł na ulicę Jacob, gdzie architekt zamieszkiwał ciasny pokoik na szóstem piętrze wielkiego chłodnego domu.
Klaudyusz był już na drugiem piętrze, kiedy odźwierna odwołując go, zawołała szorstkim tonem, że pana Dubuche niema w domu i nie przyszedł nawet na noc. Zwolna szedłszy, znalazł się znowu na trotoarze, zdumiony rzeczą tak niesłychaną jak eskapada Dubuche’a. Był to już brak szczęścia nie do wiary. Błąkał się czas jakiś bez celu, przybity tym ostatnim ciosem. Ale kiedy wychodził z ulicy de Seine, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę, przypomniał sobie nagle o tem, co mu opowiadał przyjaciel o pewnej nocy spędzonej w pracowni Dequersonnière, ostatniej nocy okropnej pracy w wigilię dnia, w którym projekta uczniów miały być składane w szkole sztuk pięknych. Natychmiast zwrócił się ku ulicy du Four, na której była pracownia. Dotychczas unikał wchodzenia tam kiedykolwiek po Dubuche’a, z obawy wrzasków, któremi [ 92 ] przyjmowano tam profanów. Teraz szedł tam wprost, nieśmiałość wrodzona uzuchwalała się z obawy, by nie potrzebował być sam do tego stopnia, że gotów był znieść najokropniejsze obelgi, byle tylko pozyskać towarzysza niedoli.
Na ulicy du Four, w miejscu jej najciaśniejszem, znajdowała się pracownia w głębi starego zrujnowanego domu. Trzeba było przejść dwa smrodliwe podwórza, zanim wreszcie dostał się do trzeciego, gdzie mieścił się rodzaj w poprzek postawionej przykrytej szopy, obszerna sala z desek i wapna, która służyła niegdyś na warsztat opakunków. Z zewnątrz, przez cztery wielkie okna, których dolne szyby zamazane były bleiwasem widać było tylko sufit nagi, pobielony wapnem.
Klaudyusz jednak, otwarłszy drzwi, stanął nieruchomy na progu. Obszerna sala rozciągała się przed nim z swemi długiami czterema stołami, prostopadle ustawionemi do okien, stołami szerokiemi bardzo, zajętemi po obu stronach przez szeregi uczniów, zarzuconemi zmoczonemi gąbkami, kubkami, naczyniami z wodą, żelaznemi śmietnikami, skrzynkami drewnianemi, w które każdy chował białą swą płócienną bluzę, swoje kompasy i farby. W jednym kącie rdzewiał piec zapomniany od przeszłej zimy, obok reszty koksu, którego nie wymieciono nawet; kiedy po drugiej znów stronie zawieszona była wielka cynkowa miednica, pośród dwóch [ 93 ] ręczników. I w tej nagości sali, nieporządnie utrzymywanej, ściany zwłaszcza zwracały uwagę, długą linią pudełek w górze, na których mieściły się w nieładzie odlewy snycerskie, gubiąc się poniżej w lesie węgielnie, desek zabrudzonych i czekających umycia, powiązanych w paki pasami. Zwolna każdy ze swobodnych kawałków ściany okrywał się przy rozpatrzeniu, napisami, rysunkami, porzucanemi tam, niby na marginesach wiecznie otwartej księgi. Były tam karykatury kolegów, profile przedmiotów nieprzyzwoitych, dowcipy, na które pobledliby żandarmi, potem sentencye, warunki, adresy; po nad tem wszystkiem dominował ten wiersz lakoniczny, wypisany w najwykwitniejszem miejscu: „Siódmego czerwca Gorju powiedział, że kpi sobie z Rzymu. Podpisane: Grodemard”.
Pomruk przyjął malarza, ten pomruk 4zikich zwierząt, którym przeszkadza się wchodząc do ich nory. Co go tam zatrzymało nieruchomym w progu, to widok sali w poranek „nocy wózka”, jak architekci zwą tę noc ostatecznej pracy. Od wilii tego dnia cała pracownia, sześćdziesięciu uczniów było tam zamkniętych, ci, co nie mieli do oddawania projektów „negry”, dopomagali innym stającym do konkursu a zapóźnionym w pracy, zmuszonym w ciągu dwunastu godzin uporać się z zadaniem tygodniowem. Od północy, opychano się wędlinami i winem, sprzedawanem na litry. Około pierwszej, w rodzaju deseru kazano sobie [ 94 ] sprowadzić trzy damy z sąsiedniego domu. I choć nie przerywano pracy i nie ustawano w niej bynajmniej, uroczystość zmieniła się na orgię rzymską pośród fajcząnego dymu. Pozostała po niej gromada zatłuszczonych papierów na podłodze, potłuczone butelki, bagnisko mętne, które dopijała posadzka; w powietrzu czuć było swąd świec zatopionych w żelaznych świecznikach, woń niezaprzeczoną piżma dam pomieszaną z wyziewem kiełbasek i wina. Otworzono właśnie jedno jedyne z okien, bo mieszczuchy z przeciwka nie potrzebują wiedzieć, co się tu dzieje.
Zawyły głosy, dzikiem jakiemś wyciem:
— Za drzwi!... O! ta hołota!.. Czego tu chce ta morda?... Za drzwi! Za drzwi!
Klaudyusz wobec brutalności tej burzy zachwiał się na nogach, oszołomiony. Dochodzono do słów obrzydliwych, najwyższą elegancyą bowiem, nawet dla natur najdystyngowańszych, było rywalizowanie w sprosności sprośności . I odzyskiwał już spokój, chciał coś odpowiedzieć, kiedy Dubuche go poznał. Ten ostatni zaczerwienił się okropnie, bo nienawidził wszelkich awantur. Wstyd go było za przyjaciela, podbiegł pośród wrzasków, które teraz skierowały się na niego i wybąknął:
— Jakto! to ty!... Powiedziałem ci, żebyś nie wchodził tu nigdy... Poczekaj na mnie chwilę na podwórzu.
W tej chwili Klaudyusza, który się cofał, omal nie przygniótł wózek ręczny, który popychało [ 95 ] galopem dwóch brodaczy. Od tego to wózka noc wielkiej pracy nosiła swą nazwę; i od tygodnia już uczniowie, co się zapóźnili dzięki podrzędnym robotom płatnym na mieście, powtarzali ten okrzyk: „O! gdybym był już w wózku!“ Skoro tylko ukazał się, powstała wrzawa, zgiełk okropny. Było trzy kwadranse na dziewiątą, czas było właśnie iść do szkoły. Gała gromada w nieładzie opróżniła salą; każdy wyjmował swe ramy pośród potrącania się łokciami; ci co się upierali wykończyć jakiś szczegół jeszcze — popychani byli, potrącani, uniesieni tłumem. W przeciągu niespełna pięciu minut roboty wszystkich znajdowały się już na wózku i dwaj brodacze, dwaj nowi, co przyszli ostatni do pracowni, zaprzęgli się jak konie i pociągnęli szybkim krokiem wózek, kiedy tymczasem cała fala reszty uczniów z krzykami popychała go z tyłu. Było to istne zerwanie upustów, minęli trzy podwórza z łoskotem potoku, ulicę zalała ta wyjąca tłuszcza.
Klaudyusz jednak począł biedź obok Dubuche’a, który szedł na końcu, nadzwyczaj niezadowolniony, że nie miał z kwadransa choćby czasu jeszcze na staranniejsze wykończenie swego rysunku.
— Co potem robisz?
— O, mam bieganiny na cały dzień.
Malarz był zrozpaczony, widząc, że i ten przyjaciel mu się wymyka.
— To dobrze, kiedy tak, to pozostawiam cię.... A będziesz wieczorem u Sandoza? [ 96 ] — Będę, tak sądzę przynajmniej, chyba, że zatrzymanoby mnie gdzieindziej na obiad.
Obadwaj zasapali się. Cała gromada nie zwalniając swego pochodu, leciała wzdłuż ulicy, obierając dalszą drogę, byle tylko módz dłużej zgiełk swój przeciągać. Minąwszy ulicę du Four, puściła się przez plac Gozlin. Na czele ręczny wózek ciągnięty, popychany, mocniej jeszcze podskakiwał po nierównym bruku, wprawiając w opłakany taniec napełniające go szkice; za nim ciągnął się cały ogon, zmuszając przechodniów, by się usuwali pod mury domów, jeżeli nie chcą zostać przewróconymi; a kramarze we drzwiach swych sklepów z rozwartemi gębami przyglądali się wylękli, pewni, że to jakaś rewolucya. Cała dzielnica była wzburzona. Na ulicy Jacob, nieład i zgiełk tak już urósł, pośród tych okropnych krzyków, że tu i owdzie zamykano okiennice. Kiedy nareszcie dotarto do ulicy Bonaparte, jeden wysoki blondyn zrobił sobie figla i pochwycił wpół jakąś służącę, gapiącą się na trotuarze i uniósł ją z sobą. Istna słomka w potoku.
— A więc do widzenia, przemówił Klaudyusz. Do wieczora!
— Tak, do wieczora!
Malarz, bez tchu, zatrzymał się na skręcie ulicy Sztuk Pięknych. Przed nim dziedziniec wielki szkoły stał otworem. I niebawem pochłonął on ten tłum cały.
Wysapawszy się przez chwilę, zwrócił się na [ 97 ] ulicę Seine. Dziwny jego brak szczęścia zwiększył się jeszcze, powiedzianem było widocznie, że nie pozyska sobie towarzysza na ten ranek i zawrócił na ulicę, szedł powoli aż do placu Panteonu, bez stale powziętej myśli; potem pomyślał sobie, że bądź co bądź przecież może zajść do magistratu, aby uścisnąć choć rękę Sandoza. Dobre i takie dziesięć minut. Ale kompletnie został już zgnębionym kiedy mu odpowiedziano, że pan Sandoz prosił o urlop na dzień jeden z powodu jakiegoś pogrzebu. Znał on przecież tę historyę, przyjaciel jego podawał ten pozór, ilekroć pragnął mieć w domu jeden dzień do porządnej pracy. I zwrócił się już ku jego mieszkaniu, kiedy pewna braterskość artystyczna, skrupuł uczciwego pracownika, powstrzymały go: zbrodnią było iść przeszkadzać poczciwemu chłopcu, przynosić mu z sobą zniechęcenie buntowniczego dzieła, w chwili w której on porał się odważnie i zwycięzko niezawodnie ze swojem.
Odtąd Klaudyusz spostrzegł, że trzeba mu już poddać się z rezygnacyą. I włóczył swą czarną melancholię z sobą po nadbrzeżach aż do południa, z głową tak ciężką, tak szumiącą bezustanną myślą swej niemocy, że ukochane widnokręgi Sekwany widział tylko po przez mgły jakieś ciężkie. Potem zwrócił nagle w ulicę Femme-Sans Tète i wszedł na śniadanie do kupca win Gomarda. Mularze w bluzach od pracy, pochlapani wapnem, siedzieli tu u stołów i jak oni, po [ 98 ] śród nich zjadł tu zwykłą swą porcyę, bulion w filiżance i kawałek sztuki mięsa z fasolką na talerzu, mokrym jeszcze od pomyj. I to było za dobrem jeszcze dla takiego bydlęcia, co nie umie sobie zapracować na kawałek chleba: ilekroć nie udało mu się jakie studyum, poniżał sam siebie, stawiał się niżej od rękodzielników, których zgrubiałe dłonie przynajmniej dokonywały swojej pracy. Przez jakąś godzinę zwłóczył, przysłuchując się bezmyślnie rozmowie u sąsiednich stolików. I wyszedłszy wreszcie, kroczył napowrót powolnie, bez celu.
Ale na placu ratuszowym myśl jakaś nowa znagliła go do przyspieszenia kroków. Czemuż nie pomyślał dotąd o Fagerolles’ie? On był uprzejmym, ten Fagerolles, mimo że był uczniem szkoły sztuk pięknych i wesołym i woale nie głupim. Można z nim było pogadać wówczas nawet, kiedy bronił złego malarstwa. Jeżeli był na śniadaniu u swego ojca, na ulicy Vieille-du-Temple, z pewnością znajdował się tam jeszcze.
Klaudyusz, wchodząc w tę ciasną uliczkę, doznał uczucia pewnej ulgi, chłodu. Dzień poczynał być niezmiernie gorący, skwarny i podnosiła się jakaś wilgoć z bruku, który mimo przygrzewającego słońca wciąż był mokry i tłusty, rozdeptywany nogami przechodniów. Co chwila jednokonki, wózki do przewożenia sprzętów omal go nie najeżdżały, ilekroć znaglony potrącaniem ciżby zeszedł z trotoaru. Jednakowoż ulica ta go [ 99 ] bawiła, z temi rozsypanemi bezładnie domami płaskiemi fasadami, upstrzonemi szyldami aż po same strychy, podziurawionemi wązkiemi oknami, zkąd dochodziły odgłosy wszelkich rzemiosł Paryża. W jednem z najbardziej ścieśnionych miejsc zatrzymał go sklepik z dziennikami, wciśnięty między magazyn fryzyerski i sklepik flaczarza, wystawa rycin niedorzecznych, najpiękniejsze powieści pomięszano z plugastwem godnem kurdygardy. Stojąc przed obrazami blady jakiś wysoki chłopak marzył, dwie dziewczyny popychały się ze śmiechem. Byłby ich opoliczkował wszystko troje i spiesznie przeszedł wszerz ulicę, dom bowiem Fageroles’a znajdował się po drugiej stronie, tuż naprzeciw właśnie, stary dom ciemny pochlapany błotem i wystający nieco na przód z pośród szeregu innych. A ponieważ nadjeżdżał omnibus, zaledwie miał tyle czasu, aby uskoczyć na trotuar, gdzie jeszcze dosięgło go rozpryskujące się z pod kół błoto.
Pan Fagerolles, ojciec, fabrykant cynkowych odlewów, miał swe pracownie na parterze; na pierwszem piętrze, oddając na skład prób dwa wielkie jasne, na ulicę wychodzące pokoje, sam zajmował maleńkie, ciasne, ciemne mieszkanie od podwórza, w którem panowało prawdziwie piwniczne powietrze. Tutaj to wzrósł syn jego Henryk, jako prawdziwa roślina paryskiego bruku, nad brzegiem tego trotoaru powyszczerbianego przez koła, wiecznie zalanego wodą rynsztoków, [ 100 ] naprzeciw sklepu z obrazami, wciśnionego między fryzyera i flaczarza. Najpierwej ojciec zrobił z niego rysownika ornamentów, do swego osobistego użytku. Potem, kiedy chłopak zdradził wyższe aspiracye, począł coś mówić o szkole, przyszło do kłótni, do policzków, do całego szeregu gniewów i pojednań. Dziś nawet jeszcze, jakkolwiek Henryk odniósł już pierwsze sukcesa, fabrykant odlewów cynkowych, pogodziwszy się z tem, że mu całą pozostawić musi swobodę, obchodził się z nim surowo, uważając za chłopca, który zmarnował sobie życie.
Otrzepawszy się, Klaudyusz wszedł w bramę domu, głębokie sklepienie, rozwarte na podwórze, gdzie światło dzienne wydawało się zielonawem a przejmowała mdła i stęchła woń studzienna. Schody szły pod markizą na zewnątrz domu, szerokie schody o starej poręczy, nawpół przez rdzę strawionej. I malarz, przechodząc przed magazynami pierwszego piętra, spostrzegł przez oszklone drzwi pana Fagerolles, robiącego przegląd swoich modeli. Wtedy, chcąc się okazać uprzejmym, wszedł mimo wstrętu artysty dla całego tego cynku, przypstrzonego na bronz, dla całej tej ładnej ohydy, kłamliwej imitacyi.
— Dzień dobry panu... Czy zastałem jeszcze Henryka?
Fabrykant, gruby człowiek, blady, podniósł się z pośród swoich wazonów i statuetek. W ręka trzymał nowy model termometru, kuglarkę, co [ 101 ] przysiadłszy, utrzymywała na nosie leciuchną rurkę szklanną.
— Henryka nie było dziś na śniadaniu, odpowiedział sucho.
Przyjęcie to zmięszało malarza.
— A, nie było go... Przepraszam pana. Do widzenia.
— Do widzenia.
Wyszedłszy, Klaudyusz zaklął przez zęby. Kompletne już nieszczęście. I Fagerolles wymyka mu się również. Zły był teraz na siebie, że przyszedł tutaj, że tak go zajmowała ta ulica malownicza, wściekły na siebie za tę gangrenę romantyczną, która pojawiała się w nim mimo jego woli zawsze jeszcze: może to właśnie jego nieszczęście te jakieś fałszywe pojęcia, które czasami czuł niby baryerę stającą mu w poprzek czaszki. I kiedy ponownie wyszedł na nadbrzeża, przyszło mu na myśl wejść do siebie, aby przekonać się, czy też rzeczywiście obraz jego był tak bardzo złym. Ale sama ta myśl już przejmowała go drżeniem. Pracownia wydawała mu się jakiemś miejscem okropności, w którem żyć jest mu niepodobieństwem, tak jak gdyby tam pozostawił trupa uczuć martwego. Nie, nie, wejść na te trzy piętra, otworzyć drzwi, zamknąć się tam oko w oko z tem: trzeba było na to siły przechodzącej jego odwagę! Przeszedł Sekwanę i szedł ulicą Saint-Jacquei. Tem gorzej! zbyt jest nieszczęśliwym, szedł na ulicę Enfer wyciągnąć Sandoza. Małe mieszkan [ 102 ] ko na czwartem piętrze składało się z sali jadalnej, pokoju sypialnego i ciasnej kuchenki, które zajmował syn, kiedy tymczasem matka przykuta do krzesła paraliżem, miała po drugiej stronie sieni pokój, w którym żyła w smutnem a dobrowolnem odosobnieniu. Ulica była pustą, okna mieszkania wychodziły na obszerny ogród głuchoniemych, ponad którym górowała szeroka kopuła wielkiego drzewa i czworogranna dzwonnica świętego Jakóba.
Klaudyusz zastał Sandoza w swoim pokoju, po chylonego nad stołem, zagłębionego zupełnie w zapisanej przed nim leżącej karteczce.
— Przeszkadzam ci?
— Nie, pracuję od samego rana, dość mam już tego... Wyobraź sobie, oto już całą godzinę męczę się nad poprawieniem źle zbudowanego zdania, którego wyrzut dręczył mnie przez cały czas śniadania.
Malarzowi mimowolnie wyrwał się gest jakiś rozpaczny i widząc go tak ponurym, przyjaciel zrozumiał go od razu.
— Co? i tobie nie idzie... Wyjdźmy. Trzeba zrobić porządną jaką przechadzkę, żeby się trochę odświeżyć; chcesz?
Kiedy jednak przechodzili koło kuchni, zatrzymała go stara kobieta. Była to posługaczka. która zazwyczaj przychodziła na dwie godziny z rana i na dwie wieczorem; we czwartek tylko zostawała już na całe popołudnie, na obiad. [ 103 ] — A więc, spytała, to już postanowione, proszę pana: ryba i baranina z kartoflami?
— Tak, jeśli zechcecie.
— A na ileż osób mam nakryć?
— A, tak trudno to zawsze wiedzieć.... Proszę nakryć na pięć osób a potem się zobaczy. Na siódmą, nieprawdaż? Będziemy się starali po wrócić.
Potem w sieni, podczas gdy Klaudyusz nań czekał, Sandoz wśliznął się do matki; a kiedy wyszedł z tąż samą serdeczną ostrożnością, obadwaj zeszli w milczeniu. Na ulicy rozejrzawszy się na prawo i lewo, jakby dla zbadania zkąd wiatr wieje, puścili się ulicą ku placowi Obserwatoryum a następnie wzdłuż bulwaru Montparnasse. Był to zwykły ich spacer, dochodzili tam zawsze jakąbądź puścili się drogą; bo też ulubionym dla nich widokiem były te szeroko roztaczające się bulwary zewnętrzne, gdzie mogli włóczyć się już swobodnie. Nie rozmawiali z sobą, wciąż jeszcze z ociężałemi głowy, zwolna przecież rozpogodzeni tem, że są razem; dopiero przed zachodnim dworcem przyszedł Sandozowi pomysł.
— Co powiesz, gdybyśmy tak zaszli do Mahoudeau, zobaczyć jak daleko postąpił ze swoją wielką robotą?
— Owszem, odpowiedział Klaudyusz. Pójdźmy do niego.
Skręcili zaraz w ulicę Cherche-Midi. Rzeźbiarz Mahoudeau wynajął o kilka kroków od bulwaru [ 104 ] sklep po dawnej zbankrutowanej owocarni i zainstalował się tam, poprzestając po prostu na zamazaniu szyb pokładem kredy. W tem miejscu szerokiem i pustem, ulica przybiera charakter prowincyonalnej dobroduszności, złagodzony jeszcze przymieszką pewnej kościelnej woni: bramy stoją tu otworem, dozwalając przejrzeć do wnętrza głębokie podwórza; obora wyziewa ciepły powiew gnoju; mur jakiegoś klasztoru ciągnie się w nieskończoność. I tam to, usadowiony między tym klasztorem a składem ziół, znajdował się ów sklep zamieniony na pracownię, na którego szyldzie dotychczas wypisane były te słowa: Zieleniny i jarzyny, wielkiemi żółtemi literami.
Klaudyuszowi i Sandozowi omal nie wybiły oczu małe dziewczęta skaczące przez sznur pośród ulicy. Na trotoarach siedziały patryarchalnie całe rodziny, a barykady krzeseł zmuszały przyjaciół co chwila schodzić na środek ulicy. Dochodzili już jednak, kiedy widok składu ziół zatrzymał ich na chwilę. Pomiędzy dwoma wystawowemi oknami, naekorowanemi w irygatory, bandaże i wszelkiego rodzaju przyrządy ścisłego użytku,
Nogi do góry, proszę pani!
Chuda malzonka daje dupy swojemu mezowi na kanapie
Gorący numerek z przyjaciółką

Report Page