Posuwam twoje cycki

Posuwam twoje cycki




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Posuwam twoje cycki


2 Kiedy odszedles Jojo Moyes

Home
2 Kiedy odszedles Jojo Moyes



Dla mojej babki, Betty McKee
Rozdział pierwszy Tęgi mężczyzna przy drugim końcu baru się poci. Trzyma głowę nisko nad...

Dla mojej babki, Betty McKee

Rozdział pierwszy Tęgi mężczyzna przy drugim końcu baru się poci. Trzyma głowę nisko nad swoją podwójną szkocką, ale co kilka minut podnosi wzrok i ogląda się za siebie, w stronę drzwi. Cienka warstewka potu na jego skórze lśni w świetle jarzeniówek. Mężczyzna robi długi, drżący wydech, udając, że to westchnienie, i wraca do swojego drinka. – Halo. Przepraszam? Zerkam znad wycieranych kieliszków. – Mogę jeszcze raz to samo? Chcę mu powiedzieć, że to nie najlepszy pomysł, że to nie pomoże, a ochrona może nawet uznać, że jest w stanie wskazującym na spożycie. Ale to dorosły facet, do zamknięcia zostało piętnaście minut, a ja w świetle firmowych wytycznych nie mam powodu mu odmówić, więc podchodzę do niego, biorę szklankę i zbliżam ją do miarki. Mężczyzna kiwa głową w stronę butelki. – Podwójna – mówi i przesuwa tłustą ręką w dół po wilgotnej twarzy. – To będzie siedem funtów dwadzieścia pensów. Jest wtorek wieczorem, za piętnaście jedenasta, i dzień pracy w pubie Pod Koniczynką, irlandzkim lokalu na londyńskim lotnisku East City Airport, który z Irlandią ma mniej więcej tyle wspólnego, co Mahatma Gandhi, powoli dobiega końca. Zamykamy dziesięć minut po odlocie ostatniego samolotu i w tej chwili jestem tutaj tylko ja, skupiony młody człowiek z laptopem, dwie rozchichotane kobiety przy stoliku numer dwa i mężczyzna popijający podwójnego jamesona i czekający albo na lot SC107 do Sztokholmu, albo na DB224 do Monachium – ten drugi ma czterdzieści minut opóźnienia. Siedzę tu od południa, bo Carly bolał brzuch i poszła do domu. Nie przeszkadza mi to. Nigdy nie mam nic przeciwko zostawaniu w pracy do późna. Nucąc cicho do wtóru Celtyckich dud ze Szmaragdowej Wyspy, cz. III, podchodzę i zbieram szkło ze stolika, przy którym dwie kobiety wpatrują się w jakiś filmik na ekranie telefonu. Zanoszą się swobodnym śmiechem osób po paru kieliszeczkach. – Moja wnuczka. Ma pięć dni – oznajmia blondynka, kiedy sięgam przez stół po jej kieliszek. – Śliczna – uśmiecham się. Wszystkie niemowlęta wyglądają dla mnie jak bułeczki z rodzynkami. – Mieszka w Szwecji. Nigdy tam nie byłam. Ale trzeba się wybrać, żeby zobaczyć pierwszą

wnuczkę, prawda? – Oblewamy jej urodziny. – Znów wybuchają śmiechem. – Przyłączysz się do nas? No dalej, na pięć minutek możesz zapomnieć, że jesteś w pracy. Inaczej nigdy nie skończymy tej butelki na czas. – Oho! Pora na nas. Chodź, Dor. Komunikat na ekranie stawia kobiety do pionu. Zbierają swoje rzeczy, i może tylko ja zauważam chwiejność ich kroku, kiedy idą w stronę bramek. Odstawiam ich kieliszki na bar i rozglądam się po sali, czy nie ma tam czegoś jeszcze do pozmywania. – Nigdy cię nie kusi? – Niższa kobieta wróciła po swój szal. – Słucham? – Żeby pod koniec pracy po prostu się tam przejść. Wskoczyć do samolotu. Mnie by kusiło. – Znowu się śmieje. – Dzień w dzień. Uśmiecham się tym zawodowym uśmiechem, który może wyrażać absolutnie wszystko, i odwracam się w stronę baru. Wokół mnie sklepy zamykają się na noc, stalowe rolety, chrobocząc, zjeżdżają w dół i zasłaniają absurdalnie drogie torebki i batoniki Toblerone, czekające na tych, którzy zapomnieli kupić upominki. Światła mrugają i gasną nad wyjściem numer trzy, pięć, jedenaście, ostatni podróżni tego dnia wznoszą się w nocne niebo. Violet, sprzątaczka z Konga, popycha wózek w moją stronę, idąc wolnym, kołyszącym krokiem, a jej podgumowane buty skrzypią na lśniącym marmoleum. – Dobry wieczór, złotko. – Dobry wieczór, Violet. – Nie powinno cię tutaj być o tej porze, kochanie. Powinnaś być w domu z najbliższymi. Co wieczór mówi dokładnie to samo. – Już niedługo – odpowiadam co wieczór tymi samymi słowami. Violet, usatysfakcjonowana, kiwa głową i rusza dalej. Skupiony młodzieniec od laptopa i spocony koneser szkockiej sobie poszli. Kończę odstawiać szklanki i kieliszki, podliczam utarg, sprawdzając dwa razy, dopóki wydruk z kasy nie zgadza się z zawartością szuflady. Zapisuję wszystko w rejestrze, sprawdzam nalewaki, notuję, co trzeba będzie zamówić. Dopiero wtedy zauważam, że płaszcz tęgiego mężczyzny ciągle wisi na stołku przy barze. Podchodzę do niego i zerkam na monitor. Pasażerowie lecący do Monachium właśnie wchodzą na pokład, gdybym miała ochotę biec z płaszczem za tym człowiekiem. Zerkam jeszcze raz, a potem wolnym krokiem idę do męskiej toalety. – Przepraszam? Jest tu kto?

Głos, który dobiega zza drzwi, jest zduszony i pobrzmiewa w nim histeryczna nutka. Wchodzę do środka. Amator szkockiej pochyla się nad umywalką i ochlapuje sobie twarz wodą. Jego skóra jest biała jak kreda. – Wywołują mój lot? – Dopiero zaczęli. Ma pan jeszcze kilka minut. Ruszam do wyjścia, ale coś mnie powstrzymuje. Mężczyzna wpatruje się we mnie oczami jak dwa małe guziczki pełne strachu. – Nie mogę. – Bierze papierowy ręcznik i wyciera nim twarz. – Nie mogę wsiąść do tego samolotu. Czekam. – Mam polecieć na spotkanie z moim nowym szefem i nie jestem w stanie. Nie odważyłem się powiedzieć mu, że boję się latać. – Kręci głową. – Nie boję się. Umieram ze strachu. Puszczam drzwi, które zamykają się za moimi plecami. – Co to za nowa praca? Mężczyzna mruga powiekami. – Y… części samochodowe. Jestem nowym starszym dyrektorem regionalnym, w nawiasie części zapasowe, w Hunt Motors. – To wygląda na poważne stanowisko – odzywam się. – Ma pan… nawias. – Długo na to pracowałem. – Mężczyzna głośno przełyka ślinę. – I dlatego nie chcę zginąć w ognistej kuli. Bardzo nie chcę zginąć w unoszącej się w powietrzu ognistej kuli. Kusi mnie, by mu powiedzieć, że właściwie to nie byłaby unosząca się w powietrzu ognista kula, tylko prędzej taka spadająca gwałtownie w dół, ale przypuszczam, że to by raczej nie pomogło. Mężczyzna znów ochlapuje sobie twarz, a ja podaję mu następny papierowy ręcznik. – Dziękuję. – Robi drżący wydech i prostuje się, próbując wziąć się w garść. – Pewnie nigdy wcześniej nie widziała pani, żeby dorosły facet zachowywał się jak idiota, co? – Jakieś cztery razy dziennie. Szeroko otwiera małe oczka. – Mniej więcej cztery razy na dzień muszę kogoś wyławiać z męskiej toalety. Z reguły chodzi o strach przed lataniem. Mężczyzna mruga powiekami, wpatrując się we mnie. – Ale wie pan, tak jak mówię wszystkim pozostałym, żaden samolot z tego lotniska nigdy nie spadł na ziemię.

Cofa się zdumiony. – Poważnie? – Ani jeden. – Nie było nawet… żadnego wypadku na pasie startowym? Wzruszam ramionami. – Tak naprawdę jest tu dosyć nudno. Ludzie odlatują, docierają tam, gdzie mieli dotrzeć, i wracają kilka dni później. – Opieram się o drzwi, żeby je uchylić. Jakoś wieczorem te toalety nigdy nie chcą ładnie pachnieć. – A zresztą osobiście uważam, że człowiekowi mogą się zdarzyć gorsze rzeczy. – No tak. W sumie racja. – Mężczyzna zastanawia się nad tym, zerkając na mnie z ukosa. – Czterech dziennie, mówi pani? – Niekiedy więcej. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko, to naprawdę muszę wracać. Klienci nie powinni widywać mnie zbyt często, jak wychodzę z męskiej ubikacji. Uśmiecha się i przez moment widzę, jaki może być w innych okolicznościach. Człowiek tryskający energią. Wesoły. Prawdziwy znawca części samochodowych produkcji kontynentalnej. – Wie pan, zdaje mi się, że wywołują pański lot. – Jak pani myśli, nic mi się nie stanie? – Nic się panu nie stanie. To bardzo bezpieczne linie. Zresztą to raptem parę godzin z życia. Niech pan posłucha, SK491 wylądował pięć minut temu. Idąc do bramek, zobaczy pan stewardesy i stewardów, którzy przechodzą tamtędy w drodze do domu, cali roześmiani i rozgadani. Dla nich wsiąść do samolotu to mniej więcej tak, jak dla nas wsiąść do autobusu. Niektórzy robią to dwa, trzy czy cztery razy dziennie. A nie są głupi. Gdyby to nie było bezpieczne, toby się tam nie pakowali, prawda? – Jak wsiąść do autobusu – powtarza mężczyzna. – A pewnie nawet znacznie bezpieczniej. – No tak, to na pewno. – Podnosi brwi. – Na drogach roi się od idiotów. Kiwam głową. On poprawia sobie krawat. – No i to nie byle jaka praca. – Szkoda by było, żeby przepadła z takiego błahego powodu. Jak się pan już oswoi z tym, że jest pan w powietrzu, to wszystko będzie dobrze. – Może tak. Dziękuję… – Louiso – mówię.

– Dziękuję, Louiso. Bardzo miła z ciebie dziewczyna. – Przygląda mi się z wahaniem. – Nie sądzę, żebyś… miała ochotę… wybrać się kiedyś ze mną na drinka? – Chyba wywołują pański lot – stwierdzam i otwieram przed nim drzwi. Mężczyzna kiwa głową i żeby pokryć zmieszanie, z przesadnym przejęciem klepie się po kieszeniach. – No tak. Faktycznie. Komu w drogę… – Powodzenia z nawiasami. Dwie minuty po jego wyjściu zaglądam do kabiny numer trzy i odkrywam, że mój rozmówca pochorował się tam i nie zostawił ani kawałka czystej powierzchni. Docieram do domu kwadrans po pierwszej i otwieram drzwi do mieszkania, w którym panuje cisza. Przebieram się w spodnie od piżamy i bluzę z kapturem, a potem otwieram lodówkę, wyciągam z niej butelkę i nalewam sobie kieliszek białego wina. Jest okropnie kwaśne. Przyglądam się etykiecie i zdaję sobie sprawę, że musiałam je otworzyć poprzedniego wieczoru i zapomnieć je zakorkować, a później stwierdzam, że zbyt długie zastanawianie się nad takimi rzeczami nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Osuwam się na krzesło z kieliszkiem w dłoni. Na kominku stoją dwie kartki. Jedna od rodziców, z życzeniami urodzinowymi. „Wszystkiego najlepszego” mojej mamy przeszywa mnie jak cios sztyletu. Druga jest od siostry, która proponuje, że wpadną do mnie z Thomem na weekend. Kartka stoi tu od pół roku. Na sekretarce mam nagrane dwie wiadomości, jedną od dentysty. A jedną nie. – Cześć, Louisa. Z tej strony Jared. Poznaliśmy się w Dirty Duck, pamiętasz? W każdym razie wyszliśmy stamtąd razem. – Stłumiony śmiech pełen zakłopotania. – No więc… wiesz… było fajnie. I pomyślałem, że może byśmy to powtórzyli? Masz moje namiary… Kiedy w butelce nic już nie ma, zastanawiam się nad kupieniem następnej, ale nie chcę znów wychodzić. Nie chcę, żeby Samir z monopolowego znowu żartował sobie na temat mojej wiernej miłości do pinot grigio. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Nagle czuję przemożne zmęczenie, ale to taki rodzaj szumiącego w głowie wyczerpania, który zapowiada, że jeśli położę się do łóżka, nie będę w stanie zasnąć. Przez chwilę myślę o Jaredzie i o tym, że miał paznokcie w dziwnym kształcie. Czy przeszkadza mi dziwny kształt paznokci? Wpatruję się w puste ściany salonu i raptem dociera do mnie, że tak naprawdę potrzeba mi świeżego powietrza. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Otwieram okno w korytarzu, chwiejnie wspinam się po schodach przeciwpożarowych i wreszcie wychodzę na dach. Za pierwszym razem, kiedy się tu znalazłam, dziewięć miesięcy wcześniej, pośrednik nieruchomości pokazał mi, że poprzedni lokatorzy urządzili tu ogródek dachowy, rozstawiając kilka ołowianych donic i ławeczkę.

– Oczywiście oficjalnie nie należy to do pani – powiedział – ale tylko pani mieszkanie ma bezpośrednie wyjście. Myślę, że jest tu całkiem ładnie. Mogłaby pani nawet urządzić tutaj przyjęcie! Wlepiłam w niego wzrok, zastanawiając się, czy naprawdę wyglądam na osobę, która urządza przyjęcia. Od tamtego czasu rośliny dawno już zwiędły i uschły. Najwyraźniej opiekowanie się różnymi rzeczami nie jest moją mocną stroną. Teraz stoję na dachu, wpatrując się w mrugającą ciemność Londynu pode mną. Wokół mnie miliony ludzi żyją, oddychają, jedzą i się kłócą. Miliony istnień zupełnie oderwanych od mojego. Daje to dziwny rodzaj spokoju. Latarnie sodowe świecą, a nocne powietrze przenikają dźwięki miasta, wycie silników, trzaskanie drzwi. Kilka kilometrów na południe słychać odległy brutalny łoskot policyjnego śmigłowca, którego reflektor przeczesuje ciemność parku w poszukiwaniu jakiegoś zaginionego złoczyńcy. Gdzieś z oddali dobiega dźwięk syreny. Zawsze słychać jakąś syrenę. – Ani się pani obejrzy, a będzie się tu pani czuła jak w domu – powiedział pośrednik. Omal nie wybuchnęłam śmiechem. To miasto wydaje mi się równie obce, jak zawsze. Chociaż właściwie od jakiegoś czasu wszędzie się tak czuję. Waham się przez chwilę, a potem robię krok i staję na gzymsie, z rozpostartymi ramionami, jak lekko wstawiony linoskoczek. Jedna stopa przed drugą, posuwam się ostrożnie naprzód po betonie, a wietrzyk łaskocze włoski na moich wyciągniętych rękach. Zaraz po przeprowadzce, kiedy było mi najciężej, czasami rzucałam wyzwanie samej sobie, zmuszałam się do przejścia po gzymsie z jednego końca budynku na drugi. Gdy dochodziłam do drugiego końca, śmiałam się na głos w nocne powietrze. Widzisz? – zwracałam się do niego w myślach. – Jestem tutaj, żyję, na samej krawędzi. Robię, jak mi kazałeś! Stało się to moim potajemnym nałogiem, ja, pejzaż miasta, komfort ciemności, anonimowość i pewność, że tu, w górze, nikt nie wie, kim jestem. Podnoszę głowę, czując powiew nocnego wiatru, słysząc pod sobą śmiech i stłumiony odgłos tłuczonej butelki. W stronę śródmieścia sunie wąż aut, widzę niekończącą się rzekę czerwonych tylnych świateł, samochodowy dopływ krwi. Jedynie godziny pomiędzy trzecią a piątą rano są względnie spokojne, pijani zwalili się na swoje łóżka, kucharze pościągali białe fartuchy, puby zaryglowały drzwi. Ciszę tych godzin tylko z rzadka przerywają nocne cysterny, otwierająca się kawałek dalej przy mojej ulicy żydowska piekarnia i spadające z miękkim pacnięciem na ziemię poranne gazety rozwożone przez furgonetki. Znam najdrobniejsze poruszenia miasta, bo przestałam sypiać. Gdzieś w dole zamykają White Horse, pełen hipsterów i mieszkańców East Endu, z których kilkoro awanturuje się na zewnątrz, a po drugiej stronie miasta szpital główny

zbiera to, co zostało z chorych, rannych i tych, którym prawie udało się przetrwać kolejny dzień. Tu, na górze jest tylko powietrze, ciemność i lot towarowy z Heathrow do Pekinu, i niezliczeni podróżni, w rodzaju amatora szkockiej, w drodze do jakiegoś nowego miejsca. – Osiemnaście miesięcy. Całe osiemnaście miesięcy. No to kiedy wreszcie będzie dość? – pytam w ciemność. I proszę bardzo – znów zaczyna we mnie wrzeć ten nieoczekiwany gniew. Robię dwa kroki przed siebie, patrząc na swoje stopy. – Bo wcale nie czuję, że żyję. W ogóle nic nie czuję. Dwa kroki. I jeszcze dwa. Dziś dojdę aż do rogu. – Nie dałeś mi, do cholery, żadnego życia, prawda? Nie bardzo. Po prostu zniszczyłeś moje dawne życie. Rozwaliłeś je w drobny mak. I co mam teraz zrobić z tym, co zostało? Kiedy w końcu poczuję… – Wyciągam ręce, chłodne nocne powietrze dotyka mojej skóry, a ja zdaję sobie sprawę, że znów płaczę. – Pieprz się, Will – szepczę. – Jak mogłeś mnie zostawić. Żal znów we mnie wzbiera, niczym nagły przypływ, intensywny, wszechogarniający. W chwili, gdy czuję, jak w nim tonę, z cienia odzywa się głos: – Chyba nie powinnaś tam stać. Robię półobrót i na schodach przeciwpożarowych miga mi drobna, blada twarz z szeroko otwartymi ciemnymi oczami. Jestem zszokowana, stopa ślizga mi się po gzymsie, mój ciężar nagle znajduje się po niewłaściwej stronie spadku. Serce podchodzi mi do gardła, a ułamek sekundy później czuję szarpnięcie w całym ciele. A potem, jak w sennym koszmarze, nagle jestem nieważka, w otchłani nocnego powietrza, moje nogi rozpaczliwie wymachują ponad głową, słyszę krzyk, który może wychodzić z moich własnych ust… Łup. A potem wszystko zalewa czerń.

Rozdział drugi – Jak się nazywasz, kochanie? Kołnierz ortopedyczny wokół mojej szyi. Czyjaś ręka wprawnie i delikatnie obmacuje mi głowę. Żyję. To właściwie dosyć zaskakujące. – Tak jest. Otwórz oczy. A teraz na mnie popatrz. Spójrz na mnie. Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz? Chcę odpowiedzieć, otworzyć usta, ale słowa, które się z nich wydobywają, są zduszone i nie mają sensu. Chyba ugryzłam się w język. W ustach mam krew, jest ciepła i smakuje żelazem. Nie mogę się ruszyć. – Położymy cię na desce ortopedycznej, dobrze? Możliwe, że przez chwilę będzie ci nieprzyjemnie, ale dam ci morfinę, żeby trochę złagodzić ból. – Głos mężczyzny jest spokojny, zrównoważony, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, być połamanym i leżeć na betonie, gapiąc się w ciemne niebo. Mam ochotę się roześmiać. Chcę mu powiedzieć, jakie to absurdalne, że tutaj jestem. Ale wygląda na to, że nic nie działa tak, jak powinno. Twarz mężczyzny znika mi z pola widzenia. Kobieta w odblaskowej kurtce, z ciemnymi kręconymi włosami związanymi w koński ogon, nachyla się nade mną i znienacka świeci mi latarką w oczy, patrząc na mnie z tym samym obojętnym zainteresowaniem, jakbym była jakimś okazem, a nie osobą. – Trzeba ją podłączyć do respiratora? Chcę się odezwać, ale moją uwagę odwraca ból w nogach. Jezu – mówię, ale nie jestem pewna, czy na głos. – Złamania wielokrotne. Źrenice w normie, reaktywne. Ciśnienie dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt. Miała szczęście, że spadła na tę markizę. No powiedz, jakie jest prawdopodobieństwo, że człowiek wyląduje na leżaku?… Ale nie podoba mi się ten siniak. – Zimne powietrze na moim brzuchu, lekki dotyk ciepłych palców. – Krwotok wewnętrzny? – Sprowadzić drugą ekipę? – Proszę się odsunąć. Do tyłu, proszę pana. Głos innego mężczyzny: – Wyszedłem sobie na fajkę, a ona normalnie zleciała na mój balkon. Mało nie wylądowała na mnie, do cholery.

– No widzi pan, jaki z pana szczęściarz? Jednak wylądowała obok. – W życiu czegoś takiego nie przeżyłem. Człowiek się nie spodziewa, że ktoś sobie na niego po prostu spadnie z nieba. Spójrzcie tylko na mój leżak. Osiemset funtów, z Conran Shop… Myślicie, że mogę złożyć wniosek o odszkodowanie? Chwila ciszy. – Może pan robić, co pan uważa za stosowne. Wie pan co, właściwie to mógłby pan przy okazji obciążyć ją kosztami czyszczenia balkonu z krwi. Co pan na to? Spojrzenie pierwszego mężczyzny spotyka się ze wzrokiem koleżanki. Czas płynie, a ja podążam za jego ruchem. Spadłam z dachu? Twarz mam zimną i jak przez mgłę dociera do mnie, że zaczynam dygotać. – Sam, ona wpada we wstrząs. Gdzieś w dole otwierają się przesuwne drzwi furgonetki. A potem deska pode mną porusza się i przez chwilę – ten ból ten ból ten ból… Wszystko zalewa czerń. Syrena i migające niebieskie światło. W Londynie zawsze słychać jakąś syrenę. Przemieszczamy się. Błękitny rozbłysk przesuwa się po wnętrzu karetki, czkawka i powrót, oświetla nieoczekiwanie ciasne wnętrze, człowieka w zielonym uniformie, który wstukuje coś w telefon, a potem odwraca się i poprawia kroplówkę nad moją głową. Ból się zmniejszył – morfina? – ale przytomność niesie ze sobą narastający strach. Gigantyczna poduszka powietrzna powoli nadyma się wewnątrz mnie, nieubłaganie odcinając mnie od wszystkiego innego. O nie. O nie. – Brzebrażab? Muszę to powtórzyć dwa razy, zanim mężczyzna z ramieniem opartym o tylną ścianę szoferki wreszcie mnie usłyszy. Odwraca się i pochyla nad moją twarzą. Pachnie cytrynami i ma na policzku fragment niedogolonej skóry. – Wszystko w porządku? – Dży ja… Mężczyzna nachyla się niżej. – Przykro mi. Słabo słychać przez tę syrenę. Niedługo będziemy w szpitalu. – Kładzie na mojej ręce swoją dłoń. Jest sucha, ciepła i dodaje otuchy. – Trzymaj się jeszcze przez chwilę. Donna, o której powinniśmy dotrzeć? Nie jestem w stanie tego wymówić. Język wypełnia mi usta. W głowie mi się mąci, moje myśli się plączą. Czy ruszałam ramionami, kiedy mnie podnosili? Podniosłam prawą rękę, prawda? – Jezdeb zbaraliżowada? – Z moich ust wydobywa się tylko szept.

– Co? – ucho tamtego znajduje się gdzieś przy moich ustach. – Zbaraliżowada? Jezdeb zbaraliżowada? – Sparaliżowana? – Mężczyzna się waha, nie odrywając wzroku od moich oczu, a potem odwraca się i spogląda na moje nogi. – Potrafisz podkurczyć palce u stóp? Usiłuję sobie przypomnieć, jak się rusza stopami. Zdaje się to wymagać znacznie więcej wysiłku i skupienia niż kiedyś. Mężczyzna wyciąga rękę i lekko dotyka jednego z moich palców, jakby chciał mi przypomnieć, gdzie one są. – Spróbuj jeszcze raz. O, proszę. Fala bólu płynie w
Och, przegrywasz zakład
Honey Demon w biurze dyrektora
Ostry seks w ogrodzie

Report Page