Posuniesz mamusie?

Posuniesz mamusie?




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Posuniesz mamusie?
For stencil-component-starter, use:
For stencil-component-starter, use:



Os tat ni in tru z

Home
Os tat ni in tru z



O książce KSIĄŻKA ROKU WEDŁUG AMAZONA, PIÓRA PISARKI UZNANEJ PRZEZ „WASHINGTON POST” ZA NAJWAŻNIEJSZĄ AUTORKĘ KRYMINAŁÓ...

O książce KSIĄŻKA ROKU WEDŁUG AMAZONA, PIÓRA PISARKI UZNANEJ PRZEZ „WASHINGTON POST” ZA NAJWAŻNIEJSZĄ AUTORKĘ KRYMINAŁÓW OSTATNIEJ DEKADY. POLECANA PRZEZ „NEW YORK TIMES” WSZYSTKIM, KTÓRZY CENIĄ SOBIE INTELIGENTNIE SKONSTRUOWANĄ INTRYGĘ. Praca w dublińskim wydziale zabójstw nie wygląda tak, jak Antoinette Conway sobie wymarzyła. Jedyną osobą stojącą po stronie bliskiej załamania detektyw – skazanej na prowadzenie rutynowych śledztw, złośliwe żarty kolegów i szykany – jest jej partner Stephen Moran. Najnowsza sprawa wygląda jak kolejna kłótnia kochanków, która wymknęła się spod kontroli. Aislinn Murray, atrakcyjna blondynka, zostaje znaleziona martwa w salonie swojego perfekcyjnego – jak z katalogu – domu, obok stołu nakrytego do romantycznej kolacji dla dwojga. W Aislinn nie ma w niej nic szczególnego… Poza jednym: detektyw Conway jest przekonana, że gdzieś ją już widziała. I że wyjaśnienie śmierci dziewczyny nie jest tak proste, jak twierdzą inni detektywi z wydziału zabójstw, którzy wyraźnie utrudniają jej śledztwo… A tymczasem wszystko, czego Conway i Moran dowiadują się o ofierze, utwierdza ich w przekonaniu, że wcale nie była taka słodka i niewinna...

TANA FRENCH Irlandzka pisarka urodzona w USA; wychowywała się w Irlandii, Malawi i we Włoszech. Od 1990 r. mieszka w Dublinie, gdzie ukończyła teatrologię oraz studia aktorskie w Trinity College i pracowała dla teatru, filmu i telewizji. Jest autorką pięciu bestsellerowych powieści: ZDĄŻYĆ PRZED ZMROKIEM (nagrody Edgara Allana Poe, Anthony, Macavity oraz Barry za debiut powieściowy), LUSTRZANE ODBICIE, BEZ ŚLADU (nagroda Irish Crime Fiction), KOLONIA (nagroda „Los Angeles Times” w kategorii thrilleru), ŚCIANA SEKRETÓW i OSTATNI INTRUZ.

Tej autorki

ZDĄŻYĆ PRZED ZMROKIEM LUSTRZANE ODBICIE BEZ ŚLADU KOLONIA ŚCIANA SEKRETÓW OSTATNI INTRUZ

Dla Oonagh

PROLOG Kiedyś mama opowiadała mi o tacie. W pierwszej wersji, którą pamiętam, był egipskim księciem, chciał się z nią ożenić i osiąść w Irlandii, tylko że rodzina zmusiła go do powrotu i ślubu z arabską księżniczką. Mama umiała opowiadać historie. Kiedy tańczyli w blasku migających świateł, na jego długich palcach połyskiwały pierścienie z ametystami, a ona wdychała sosnowo-korzenny zapach jego ciała. Leżałam pod kołdrą z rozrzuconymi rękami i nogami jak rozgwiazda, mokra od potu, jakbym przed chwilą wynurzyła się z wody – była zima, ale w naszym budynku komunalnym włączono ogrzewanie, a na wyższych piętrach nie otwierały się okna; wchłonęłam tę bajkę i schowałam najgłębiej, jak się dało. Byłam jeszcze mała. Dzięki tej historii chodziłam dumna jak paw, dopóki w wieku ośmiu lat nie opowiedziałam jej swojej najlepszej przyjaciółce Lisie, której o mało nie rozerwało ze śmiechu. Kilka miesięcy później, gdy rana się zabliźniła, pewnego popołudnia weszłam do kuchni, zacisnęłam ręce w pięści, oparłam je na biodrach i zażądałam prawdy. Mama nie stropiła się nawet na moment: wyciskając na gąbkę płyn do mycia naczyń, powiedziała mi, że był studentem medycyny z Arabii Saudyjskiej. Poznała go, bo sama studiowała pielęgniarstwo; usłyszałam mnóstwo szczegółów – o długiej pracy, o śmiechu mimo zmęczenia, o tym, jak razem uratowali życie potrąconemu przez samochód dzieciakowi. Kiedy mama dowiedziała się, że jestem w drodze, on zdążył już wrócić do Arabii Saudyjskiej. Rzuciła college pielęgniarski i urodziła mnie. Przez jakiś czas karmiłam się tą wersją. Podobała mi się; zaczęłam nawet w sekrecie snuć plany, że jako pierwsza z mojej szkoły zostanę lekarzem, bo przecież mam to we krwi i tak dalej. Trwało to, dopóki kiedyś, gdy miałam dwanaście lat, nie kazano mi za karę zostać po lekcjach i mama mnie ochrzaniła; powiedziała, że nie pozwoli, żebym skończyła tak jak ona, bez matury i bez widoków na coś lepszego niż praca sprzątaczki za minimalną płacę przez resztę życia. Słyszałam to już tysiące razy, ale tamtego dnia olśniło mnie, że aby studiować pielęgniarstwo, trzeba mieć maturę. W swoje trzynaste urodziny usiadłam naprzeciwko niej po drugiej stronie tortu i oświadczyłam, że tym razem się nie wygłupiam i chcę wiedzieć. Westchnęła, stwierdziła, że jestem już na tyle duża, by poznać prawdę, i wyznała, że był brazylijskim gitarzystą, z którym chodziła przez parę miesięcy, aż któregoś wieczoru w swoim mieszkaniu spuścił jej tęgie lanie. Kiedy zasnął, ukradła mu kluczyki do samochodu i pojechała do domu, pędząc na złamanie karku zalanymi deszczem pustymi ulicami, z podbitym okiem, które pulsowało bólem w rytm pracujących wycieraczek. Gdy zadzwonił i z płaczem ją przepraszał, mogłaby mu nawet przebaczyć i wrócić do niego – miała dwadzieścia lat – tylko że wtedy już

wiedziała o mnie. Rzuciła słuchawką. Właśnie tamtego dnia postanowiłam zostać policjantką. Nie dlatego, że chciałam rozprawić się ze wszystkimi zwyrodnialcami jak jakaś Kobieta-Kot, ale dlatego, że moja mama nie umiała prowadzić samochodu. Wiedziałam, że szkoła policyjna znajduje się gdzieś na prowincji, w głębi kraju. To był najszybszy sposób, na jaki wpadłam, żeby wyrwać się od mamy i nie wpaść w ślepy zaułek kariery sprzątaczki. Na mojej metryce widnieje informacja „Ojciec nieznany”, ale są na to sposoby. Dawni znajomi, bazy danych DNA. I są sposoby, żebym dalej mogła naciskać mamę, za każdym razem coraz mocniej, dopóki nie uzyskałabym informacji bliskiej prawdy, żeby mieć od czego zacząć. Już nigdy więcej jej nie zapytałam. Kiedy miałam trzynaście lat, spytałam, ponieważ serdecznie nienawidziłam jej za to, że tak długo dopasowywałam swoje życie do głodnych kawałków, które mi wciskała. Gdy dorosłam i wstąpiłam do szkoły policyjnej, nie pytałam, bo chyba już wiedziałam, dlaczego to robiła, i wiedziałam, że miała rację.

1 Sprawa wpływa, w każdym razie wpływa do nas, o świcie pewnego mroźnego styczniowego dnia, w szczytowej, najgorszej, fazie zimy, kiedy ma się wrażenie, że słońce już nigdy nie wypełznie nad horyzont. Kończę ze swoim partnerem kolejną nocną zmianę, jedną z tych, których w życiu nie spodziewałam się po wydziale zabójstw: wielka porcja nudy i jeszcze większa głupot, a na dokładkę lawina papierów. Dwóch bydlaków postanowiło zakończyć upojny sobotni wieczór, używając głowy innego bydlaka jako maty tanecznej, z powodów bliżej nieznanych nikomu, łącznie z nimi. Znaleźliśmy sześciu świadków, wszystkich co do jednego zalanych w sztok; każdy z nich opowiadał zupełnie inną wersję niż pięciu pozostałych i każdy chciał, żebyśmy zapomnieli o sprawie zabójstwa i przeprowadzili dochodzenie, dlaczego zostali wyrzuceni z pubu lub sprzedano im kiepską trawkę, lub rzuciła go dziewczyna. Kiedy świadek numer sześć kazał mi ustalić, dlaczego przestali mu wypłacać zasiłek, miałam ochotę odpowiedzieć, że pewnie jest za głupi, by w oczach prawa kwalifikować się jako istota ludzka, i wywalić wszystkich na zbity pysk na ulicę, ale mój partner ma więcej cierpliwości ode mnie i między innymi dlatego trzymam go przy sobie. W końcu udało się zgrać zeznania czterech świadków nie tylko ze sobą nawzajem, ale i z dowodami, co oznacza, że możemy postawić jednemu z tych bydlaków zarzut zabójstwa, a drugiemu napaści, co z kolei prawdopodobnie oznacza, że w jakiś sposób uratowaliśmy świat przed złem, ale za cholerę nie chce mi się tego analizować. Przekazaliśmy bydlaków do aresztu i właśnie piszemy raporty, żeby czekały przygotowane na biurku starego, kiedy rano przyjdzie do pracy. Siedzący naprzeciw mnie Steve pogwizduje, co w przypadku większości ludzi wywołuje we mnie mordercze instynkty, ale on potrafi to robić: to jakaś klasyczna stara melodia, którą przypominam sobie jak przez tuman mgły ze wspólnych śpiewów w dzieciństwie; gwiżdże ją cicho i w roztargnieniu, przerywając, gdy musi się skupić, i z wyraźną przyjemnością wracając do treli i dźwięcznych ozdobników, kiedy raport znowu zaczyna się układać. Steve, szmer pracujących komputerów i zimowy wiatr igrający w szparach okien – tylko to i cisza. Wydział zabójstw ma siedzibę na terenie Zamku Dublińskiego, w samym sercu miasta, ale nasz budynek jest trochę z boku, w pewnej odległości od superatrakcji, dla której ciągną tu turyści, poza tym mamy grube mury; nawet hałas porannego ruchu na Dame Street dochodzi tu jako niezbyt absorbujący szum. Rozrzucone na biurkach dokumenty, zdjęcia i notatki wyglądają, jak gdyby ładowały się energią i brzęczały z niecierpliwości przed nadchodzącą akcją. Mrok za wysokimi oknami wolno się przerzedza i przechodzi w zimną szarość; w pomieszczeniu unosi się zapach kawy i gorących kaloryferów.

O tej godzinie, gdybym mogła przymknąć oko na wszystkie uroki i kaprysy nocnej zmiany, byłabym zachwycona biurem wydziału. Znamy ze Steve’em wszystkie oficjalne powody, dla których obciążają nas tyloma nocnymi dyżurami. Oboje jesteśmy samotni, w domu nie czekają na nas żony, mężowie ani dzieci; jesteśmy najmłodsi w zabójstwach, znosimy zmęczenie lepiej niż ludzie tuż przed emeryturą; ciągle jesteśmy żółtodziobami – nawet ja, od dwóch lat w wydziale – no to uszy po sobie i do roboty, gówniarzerio. Jesteśmy posłuszni. To nie jest służba w patrolu, gdzie szef jest wrednym draniem, u którego zawsze możesz złożyć prośbę o zmianę przydziału. Nie ma innego wydziału zabójstw, do którego można się przenieść; to ten jeden jedyny. Jeżeli chcesz w nim być, a oboje chcemy, bierzesz każdy ochłap. Niektórzy pracują w takim wydziale zabójstw, na jaki dawno, dawno temu ostrzyłam sobie zęby; w miejscu, gdzie na co dzień prowadzi się ryzykowne gry psychologiczne z psychopatycznymi geniuszami zbrodni, mając świadomość, że jeden niewłaściwy gest i spojrzenie mogą przesądzić o zwycięstwie albo kosztować życie kolejną ofiarę. Ja i Steve wyciągamy szyje, żeby popatrzeć na tych podstępnych psychopatów, kiedy chłopaki prowadzą ich obok pokoju przesłuchań, gdzie właśnie męczymy się z następnym kandydatem do tytułu Małżonka Roku w naszej nieustającej serii burd domowych, które stary ciągle nam podrzuca, bo wie, że doprowadzają mnie do szału. Idioci tańczący na głowie kumpla byli przynajmniej jakąś odmianą. Steve wciska przycisk DRUKUJ i stojąca w kącie drukarka zaczyna rzęzić i klekotać. – Skończyłaś? – pyta. – Prawie. – Przebiegam wzrokiem raport, szukając literówek, bo nie chcę dawać staremu pretekstu, żeby się do czegoś przyczepił. Steve splata ręce na głowie i przeciąga się, aż trzeszczy krzesło. – Piwko? Powinni już otwierać pierwsze puby. – Chyba żartujesz. – Trzeba to uczcić. Boże drogi, Steve jest też lepszy ode mnie w pozytywnym podejściu do życia. Posyłam mu spojrzenie, które powinno zdusić w zarodku ten powiew optymizmu. – Co uczcić? – pytam. Wyszczerza zęby w uśmiechu. Ma trzydzieści trzy lata, rok więcej ode mnie, ale wygląda na młodszego: może przez chłopięcą budowę ciała, patykowate nogi i chuderlawe barki; może przez ogniście rude włosy, które sterczą we wszystkie strony; może przez tę okropną, nieuleczalną pogodę ducha. – Złapaliśmy ich, nie zauważyłaś? – Tych dwóch złapałaby nawet twoja babcia.

– Pewnie tak. A potem poszłaby na piwo. – Była alkoholiczką, tak? – Skończonym moczymordą. Próbuję być wierny jej zasadom. – Podchodzi do drukarki i zaczyna sortować kartki. – Chodź, skoczymy na jedno. – Innym razem. – Nie mam nastroju. Chcę jechać do domu, pójść pobiegać, wrzucić coś do mikrofalówki, odmóżdżyć się jakąś głupotą w telewizji, a potem się przespać, zanim znowu będzie trzeba robić to samo. Drzwi otwierają się z hukiem i do pokoju zagląda O’Kelly, nasz naczelnik, który jak zawsze pojawia się wcześnie, żeby sprawdzić, czy przyłapie kogoś na spaniu. Zwykle przychodzi różowy i wypucowany, pachnąc porannym prysznicem i smażonym śniadaniem, z równiutko zaczesaną łysiną – nie mogę udowodnić, że chce w ten sposób kłuć w oczy zmęczonych frajerów cuchnących całonocną pracą i czerstwymi drożdżówkami z supermarketu, ale to by do niego pasowało. Tego ranka przynajmniej wygląda trochę nieświeżo – worki pod oczami, na koszuli plama po herbacie – i to chyba mój jedyny powód do satysfakcji na ten dzień, wykorzystany już na samym początku. – Moran, Conway – mówi, przyglądając się nam podejrzliwie. – Coś ciekawego? – Burda na ulicy – odpowiadam. – Jedna ofiara. Pomijając życie towarzyskie, które cierpi przez nocne dyżury, prawdziwym powodem, dla którego nikt ich nie znosi, jest fakt, że w nocy nie trafia się nic dobrego. Zdarza się, że ktoś dokona godnego uwagi zabójstwa na skomplikowanym tle i z intrygującym motywem, ale dowiadujemy się o nim dopiero rano. W nocy nadchodzą tylko wiadomości o zabójstwach popełnianych przez pijanych dupków, którzy nie mają żadnego innego motywu prócz tego, że są pijanymi dupkami. – Zaraz dostanie pan raporty. – W każdym razie mieliście jakieś zajęcie. Wyjaśniliście? – Mniej więcej. Szczegóły dopracujemy wieczorem. – To dobrze. Wobec tego możecie popracować nad tym. – I pokazuje formularz ze zgłoszeniem. Przez sekundę jak głupia robię sobie nadzieję. Jeżeli sprawa trafia do nas przez starego, zamiast przyjść do biura wydziału bezpośrednio od naszej administracyjnej, to oznacza, że chodzi o coś szczególnego. O coś, co okaże się tak niezwykłe, trudne albo delikatne, że nie można tego dać byle komu, jak akurat wypada w grafiku; tu trzeba odpowiednich ludzi. Sprawa prosto od starego wywołuje szum w biurze wydziału, wyrywa chłopaków z letargu i każe im się zainteresować. Sprawa prosto od starego oznaczałaby, że ja i Steve w końcu – w końcu! – wychodzimy z kąta dla patałachów, że możemy się włączyć do gry. Muszę zacisnąć dłoń w pięść, żeby się powstrzymać przed wyciągnięciem

ręki po formularz. – Co to? – Lepiej nie patrz takim łakomym wzrokiem, Conway – prycha O’Kelly. – Wziąłem po drodze, powiedziałem, że zaniosę na górę, żeby nie zawracać głowy Bernadette. Patrol na miejscu twierdzi, że to wygląda na wynik zwykłej domowej bijatyki, sprawa prosta jak drut. – Rzuca formularz ze zgłoszeniem na moje biurko. – Powiedziałem, że zobaczycie, jak to wygląda. Nigdy nie wiadomo, może będziecie mieli szczęście, może to seryjny zabójca. Nie zawracać głowy administracyjnej, akurat! O’Kelly sam przyniósł zgłoszenie, żeby zobaczyć moją minę. Nie dotykam formularza. – Zaraz przyjdzie pierwsza zmiana – mówię. – A wy już jesteście. Jeżeli chcesz zdążyć na jakąś namiętną randkę, lepiej się pospiesz i wyjaśnij sprawę. – Pracujemy nad raportami. – Jezu, Conway, to nie ma być żadne cholerne dzieło na miarę Jamesa Joyce’a. Dajcie mi to, co macie. Lepiej się pospieszcie; sprawa jest w Stoneybatter, a znowu rozkopali bulwary przy rzece. Sekundę później wciskam DRUKUJ. Steve, wredny lizus, okręca już szyję szalikiem. Stary podchodzi do tablicy z harmonogramem dyżurów i przygląda się grafikowi. – Będziecie potrzebowali wsparcia – informuje nas. Czuję, że Steve próbuje mnie zmusić siłą woli, żebym zachowała zimną krew. – Sami damy sobie radę z prostą domową bijatyką – mówię. – Pracowaliśmy nad mnóstwem takich spraw. – I ktoś z odrobiną doświadczenia mógłby was nauczyć, jak należy nad nimi pracować. Jak długo wyjaśnialiście sprawę tej młodej Rumunki? Pięć tygodni? Mimo że dwóch świadków widziało, jak zadźgał ją jej chłopak, a potem prasa, ten równościowy wrzask o rasizmie i że gdyby to była Irlandka, już dawno aresztowalibyśmy… – Świadek nie chciał z nami rozmawiać. – Wzrok Steve’a błaga, zamknij się, Antoinette, ale już za późno. Połknęłam haczyk, tak jak O’Kelly przypuszczał. – Otóż to! Dlatego, gdyby świadkowie dzisiaj też nie chcieli z wami rozmawiać, chcę mieć na miejscu starego fachowca, który ich zmusi. – O’Kelly stuka palcem w tablicę. – Zaraz przychodzi Breslin. Weźcie go. Nieźle sobie radzi ze świadkami. – Breslin jest zapracowany – odpowiadam. – Wydaje mi się, że powinien poświęcić swój cenny czas na ważniejsze rzeczy niż prowadzenie za rączkę takich jak my.

– Jasne, że powinien, ale jest skazany na was. Lepiej więc nie marnujcie jego cennego czasu. Steve z zapałem kiwa głową, krzycząc do mnie w duchu na całe gardło: „Zamknij się, mogło być o wiele gorzej!”. Mogło. Gryzę się w język, żeby nie dołożyć następnego argumentu. – Zadzwonię do niego w drodze. – Biorę formularz zgłoszenia i wpycham do kieszeni kurtki. – Umówimy się na miejscu. – Nie zapomnij o tym. Bernadette zawiadomi techników i patologa. Powiem jej, żeby podesłała wam parę mrówek z ogólnego… nie będziecie do tego potrzebowali armii ludzi. – O’Kelly rusza do drzwi, zgarniając po drodze nasze wydruki. – Jeżeli nie chcecie robić z siebie widowiska przed Breslinem, wlejcie w siebie trochę kawy. Oboje wyglądacie jak kupa nieszczęścia. *** Latarnie w pobliżu zamku jeszcze się palą, ale miasto niemrawo rozjaśnia coś w rodzaju poranka. Nie pada deszcz – to dobrze, gdzieś po drugiej stronie rzeki być może czekają na nas odciski butów albo niedopałki papierosów ze śladami DNA – ale jest przeraźliwie zimno i wilgotno, wokół lamp wiszą mgliste aureole; wilgoć osiada na skórze i wsiąka głęboko do wewnątrz, aż zaczynasz mieć wrażenie, że twoje kości są zimniejsze od powietrza. Otwierają się pierwsze kawiarnie; czuć zapach smażonych kiełbasek i spalin autobusów. – Chcesz gdzieś wstąpić na kawę? – pytam Steve’a. Otula się szczelniej szalikiem. – Jezu, nie. Im szybciej tam dojedziemy… Nie kończy, bo nie musi. Im szybciej dojedziemy na miejsce zdarzenia, tym więcej będziemy mieli czasu, zanim pojawi się pupilek pana profesora, żeby pokazać nam, biednym idiotom, jak to się robi. Nie wiem nawet, dlaczego w ogóle w tej chwili mnie to obchodzi, ale miło jest wiedzieć, że Steve’owi też na tym zależy. Oboje mamy długie nogi, oboje idziemy w szybkim tempie i koncentrujemy się na marszu. Kierujemy się w stronę parkingu dla służbowych samochodów. Łatwiej i szybciej byłoby wziąć mój wóz albo Steve’a, tego jednak nigdy się nie robi. W niektórych dzielnicach nie lubią glin, a każdy, kto rzuci butelką w moje audi TT, straci kończynę. Poza tym są sprawy – nigdy nie wiadomo które, w każdym razie nie można mieć pewności – kiedy przyjazd własnym samochodem byłby równoznaczny z podaniem swojego adresu jakiejś bandzie świrów. Zanim się zorientujesz, przywiążą twojemu kotu cegłę, podpalą go i wyrzucą przez okno. Na ogół ja prowadzę. Jestem lepszym kierowcą niż Steve i o wiele gorszym pasażerem; ze mną za kierownicą docieramy do celu w znacznie weselszym nastroju. Na parkingu wybieram kluczyki do odrapanego białego opla kadetta.

Stoneybatter to stary Dublin, dzielnica robotników i tych, co nie splamili się w życiu żadną robotą, plus garstka yuppie i artystów, którzy kupili tam nieruchomości w czasie boomu mieszkaniowego, bo to taka cudowna i oryginalna okolica, co oznaczało, że nie było ich stać na elegantszą lokalizację. Czasem wolisz samochód, na którego widok ludzie się oglądają. Nie tym razem. – Niech to szlag – rzucam, wyjeżdżając z parkingu i włączając ogrzewanie. – Nie mogę zadzwonić do Breslina. Muszę prowadzić. Wywołuję szeroki uśmiech Steve’a. – Pech. A ja muszę przeczytać zgłoszenie. Nie ma sensu tam jechać zupełnie w ciemno. Wciskam gaz, żeby śmignąć na żółtym świetle, wyjmuję z kieszeni formularz ze zgłoszeniem i rzucam mu. – Masz, czytaj. Posłuchajmy dobrych wiadomości. Przebiega go wzrokiem. – Zgłoszenie przyjęli na komisariacie w Stoneybatter sześć minut po piątej. Dzwonił mężczyzna, nie chciał się przedstawić. Z prywatnego numeru. – Czyli amator, jeżeli sądzi, że coś mu to da. W ciągu paru godzin zdobędziemy ten numer. – Powiedział, że pod numerem dwadzieścia sześć na Viking Gardens została ranna kobieta. Kiedy dyżurny zapytał, jakie obrażenia odniosła, facet odpowiedział, że upadła i uderzyła się w głowę. Dyżurny spytał, czy kobieta oddycha; facet na to, że nie wie, ale źle to wygląda. Gliniarz zaczął go instruować, jak sprawdzić jej czynności życiowe, ale on odpowiedział: „Przyślijcie tu szybko karetkę” i odłożył słuchawkę. – Nie mogę się doczekać, żeby go poznać – mówię. – Pewnie
Brazylijska murzynka nago na kanapie
Walenie kutasa nieznajomemu z metra
Słodki czarnuch w dziurze

Report Page