Poniosło je w hotelu

Poniosło je w hotelu




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Poniosło je w hotelu
It looks like you were misusing this feature by going too fast. You’ve been temporarily blocked from using it.


Maroko - kraj tak wielkich odmienności kulturowych. Położony zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od zachodnich cywilizacji Europy a jakże od nich odmienny. 

Dlaczego Maroko? Bo wracając niegdyś z Afryki Środkowej i przelatując nad linia, gdzie piaski Czarnego Lądu łączyły się z Morzem Śródziemnym, pomyślałam sobie, ze za niedługo tu wrócę. Afryka pochłania całym swoim pięknem, kulturą, przyrodą... Sprawia, że zauroczeni pragniemy wrócić - jeden raz, drugi, trzeci - kolejny. 

Przyjaciele - dzięki Wam i z Wami udało nam się stworzyć plan naszej wyprawy. Mam nadzieje że wszyscy razem i każdy z osobna dopnie swego celu, zabierze, zachowa w swej pamięci to po co tu przyjechał. 

Badania naukowe - "Maroko-turystyka na styku kultur" to projekt Geograficzno - Krajoznawczego Koła Naukowego AWF im. E. Piaseckiego w Poznaniu, w który się zaangażowaliśmy by uczynić naszą podróż czymś więcej niż tylko zwiedzaniem miast i wspinaniem się na najwyższy szczyt Afryki Północnej. By coś z niego zostało również dla "potomnych".

Jednym zdaniem... "wyruszamy a czeka na nas świat!

Hiszpania tuż za rozsuwanymi drzwiami lotniska przywitała nas niesamowitymi zapachami wydzielanymi przez tutejsza roślinność. Za sprawą kwitnących drzew pomarańczy przenieśliśmy się w bajkową krainę, którą odbieraliśmy wszystkimi naszymi zmysłami. Wieczorową porą wylądowaliśmy w Maladze. Była może godzina 21, kiedy słońce chyliło się z wolna ku zachodowi a powietrze powoli nabierało rześkości. A my szliśmy wzdłuż ulicy uginając się pod ciężarem wielkich plecaków w poszukiwaniu noclegu. Znaleźliśmy go na niesamowitej łące, pełnej kwiatów, gdzie rozbiliśmy nasz namiot. 

Niesamowite...Pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu byliśmy w domu, kilka dni temu podróż była dla nas tak daleka, że aż nierealna. I znów czuję, siedząc ciemną nocą przed namiotem i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, ze jest to początek czegoś nowego, czegoś niepowtarzalnego... 

Poruszanie się autostopem w Hiszpanii okazuje się ciężką sprawą - a jako, że nagli nas czas postanawiamy poruszać się po Andaluzji autobusami - co okazuje się szybszym ale na pewno nie tanim środkiem transportu. 

...Gdybym miała powiedzieć jakie miasto na ziemi jest dla mnie najpiękniejsze zapewne odpowiedziałabym - stare część miasta Zanzibar bądź Riomaggiore we Włoszech. Ale teraz bez wahania mogę powiedzieć, że jest to Granada. Wyobraźcie sobie bowiem miasto położone pośród falistych wzgórz i wysokich gór Sierra Nevada, których wierzchołki nadal pokryte są śniegiem a w dolinach, w mieście temperatura juz od dawna wskazuje typowo letnie amplitudy. Gdzie drzewa uginają się pod naporem pomarańczy. W końcu gdzie architektura w ogromnej części poddana jest przemożnym wpływom Arabskim z XII i późniejszych wieków. Nad miastem góruje przeolbrzymia, broniąca się do ostatnich sił do 1492 roku, warowna twierdza Alhambra. Po której to ostały się doskonale zachowane budowle, pałace, bazyliki oraz mury obronne. Zwiedzając twierdzę odnosi się wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu... Strojne posadzki pałaców, arabeski i inne charakterystyczne arabskie zdobienia uderzają i zaskakują kolorami.             

Cały widok, czyli Alhambrę a w tle ośnieżone szczyty masywu Nevady (swoją drogą widok przypomina mi panoramę Lhasy z górującymi nad nią Himalajami), można podziwiać z tarasów widokowych z pobliskiego wzgórza. Pod warunkiem jednak, że dotrze się tam przez nieskończoną ilość wąskich, niewymiarowych uliczek raz po raz pnących się w górę i opadających z niej.

Na dodatek w całym mieście panuje niepowtarzalny klimat stworzony przez tutejszych artystów, muzyków, żonglerów - generalnie młodych ludzi, którzy swoimi pomysłami i ekspansją wypełniają szczelnie to miasto. I tym samym włócząc się po uliczkach starej części miasta można usłyszeć tu i ówdzie dochodzące dźwięki typowych hiszpańskich gitar, mandolin, śpiewy, bębny. Ze względu na sprzyjający klimat miasto upodobali sobie Hipisi, którzy zamieszkują w komunach opuszczone domy bądź, co też się zdarza, okoliczne jaskinie. 

Hiszpania - flamenco, corrida de torros i tak charakterystyczny dla południowej części Tapas - czyli wieczorne spotkania ze znajomymi przy piwie, do którego dodawane są jakieś przekąski. Pytanie teraz - czy idziemy żeby się napić i coś zjeść przy okazji, czy może by coś zjeść a przy okazji się napić :)

To pokrótce wrażenia z pierwszych dni pobytu w Hiszpanii... dziś ruszamy na południe do Algeciras skąd płyniemy już na Czarny Ląd. 

W tym miejscu należy się jeszcze kilka ciepłych słów dla Mydła Powidła za to, ze przecierpiała 3 dni z nami! Ale za to Młoda - widoku z okna na te góry Ci nigdy nie wybaczę... Dla Tomaja, że zaopiekował się męską częścią wyprawy :) 

Dla JJ i Grzegorza - mam nadzieje, że mnie jednak nie przehandlujecie za wielbłądy!

Dzień 3 Żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny

Rano pobudka - trochę się przedłużyła - a to z powodu zamkniętych okiennic w oknach. Tym samym zaspało nam się troszkę i do Algeciras musieliśmy jechać kolejnym autobusem. Z ciężkim sercem opuszczaliśmy Granadę, tym bardziej ze od rana świeciło słońce odsłaniając widok gór. 

Podróż w autobusie upłynęła nam głównie na rekompensowaniu niedoboru snu.

Do Algeciras, skąd mieliśmy udać się na przeprawę promową, dojechaliśmy po południu. W porcie spotkaliśmy resztę ekipy - Medzika, Tomaja i Tadzia. 

Port w głównej mierze opanowany jest przez pracujących tutaj Arabów - rzekomo poliglotów - a owszem - bilet kupowaliśmy używając do pertraktacji trzech różnych języków, bo żaden z nich nie znał ani jednego do końca w stopniu wystarczająco komunikatywnym. Po około godzinie męczarni, gdzie cena biletów zmieniała się nie wiedzieć czemu kilkakrotnie, udało nam się wytargować jednak bardzo korzystną cenę ( 34 euro w dwie strony z powrotem open – czyli każdej możliwej chwili w ciągu najbliższego roku). Rewelacją było też wystawienie biletów na Warsaw Wiśniewski i Warsaw Dzierżak - Pani sprzedająca bilety spisała dane z ich wizy do USA nie patrząc, że przepisuje nazwę miasta zamiast imienia. 

Wchodząc na prom czułam się zupełnie jak rok temu w Dar Es Salaam, co więcej mieliśmy nawet te same miejsca. Odpływając pomachaliśmy w stronę wysokich skał Gibraltaru górujących nad miastem i wysoko wznoszących się ponad powierzchnie morza. Wiał straszny wiatr, niebo zachmurzone zdawało się zaraz wyrzucić z siebie tony wody jakie gromadzi w swych chmurach ale wyskakujące ponad wodę i płynące równolegle do naszego promu delfiny zwiastowały starym marynarskim przesądem że wszystko będzie dobrze. 

Do Ceuty, enklawy Hiszpańskiej na Czarnym Lądzie, dotarliśmy wieczorem. To właśnie tutaj jest najtańsze paliwo w całej Afryce Północnej, toteż co chwile mijają nas samochody terenowe załadowane na dachu, wewnątrz i gdzie tylko można kanistrami z benzyna. Kierując się w stronę przejścia widzimy Marokańczyków pchających na wózkach z Hiszpanii do swojego kraju lodówki, stary sprzęt AGD a nawet polowe samochodu! 

Na przejściu granicznym dopełniamy formalności, wypełniamy bezpłatne formularze, które wcześniej usilnie próbowano nam sprzedać. Za granica zmieniamy czas... o dwie godziny do tylu. Rozmieniamy także pieniążki na tutejszą walutę, jaka jest dirham. Za poleceniem pana celnika ruszamy na postój gran taxis by jeszcze dziś dojechać do Tetuanu lub Szewszewanu. 

Na parkingu toczymy zażarte dysputy z kierowcami - który bardziej zjedzie z ceny - oni do nas: crazy, tonto! My na nich po polsku oni na nas po arabsku - zabawna scenka rodzajowa. Ale dopięliśmy swego - z 20 euro per person jako super promocja zjechaliśmy do 10. Koniec końców i tak przepłacając moim zdaniem.

Gran Taxis - mieszczą jednorazowo 7 osób - plus wielkie plecaki - i wszystko było by dobrze, gdyby nie fakt ze jest to zwykły mercedes, na dodatek rozlatujący się a nie żaden transporter – bo takie wyobrażenie miało kilka osób... Tak wiec najpierw logicznie - plecaki do bagażnika, a co się nie zmieści ładujemy na dach. Do tylu 4 do przodu 2 plus kierowca. Ojojoj - bardzo miły jegomość - najpierw załatwia swoje sprawy a podrzucenie nas to tylko zajęcie dodatkowe, ot tak przy okazji...

Zatem przed podróżą zwiedziliśmy jeszcze trochę miasta - widzieliśmy Muzułmanów idących do meczetu na wieczorne modły w bardzo wymyślnych ubrankach - hmmm wyglądali jak chodzące kondomy.

Długiej drodze do Szewszewanu towarzyszyły dźwięki porodu krowy - czyli ichniejszej muzyki która na dłuższą metę strasznie męczy ucho. 

Późną nocą w strugach deszczu docieramy do schroniska młodzieżowego, gdzie za nocleg płacimy 25 dirhamów po czekaniu 20 minut na pana, który docierał do nas z pobliskiej dyskoteki. 

Zasypiamy zmęczeni ale szczęśliwi...

Dzień 4 Niebieskie miasto, niebieski deszcz

Budzi nas krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka za oknem - jak się okazało zwyczajny indyk władający egzotycznym językiem. Plecy całe obolałe za sprawą nienaturalnie miękkiego materaca na którym spało się jak na hamaku. 

Wyglądamy przez okno a tam góra, góra i niekończąca się góra... więc tak wygląda masyw Rifu? Pogoda nas nie przekonuje, gdzie niegdzie przejaśnienia i ogromne tumany mgły podrywające się z rozgrzanej słońcem drogi ku niebu. 

Po śniadaniu JJ używa swojego niezwykłego talentu władania językiem niemieckim i załatwia nam stopa do centrum miasta. Tym samym chwile później jedziemy w wielkim camperze ze starszym małżeństwem, które podróżuje juz po Maroku od stycznia... takim to fajnie, co? 

Pierwsze co robimy po dotarciu do miasta to szturm na sklep zobaczyć co i za ile można tu kupić. I tak się składa, że lądujemy w kafejce, gdzie serwują pyszne wypieki. Palce lizać... Żegnamy się z Trójką naszych, którzy jadą do Fezu a sami kierujemy się w stronę medyny. 

Szewszawan znany jest głównie w jego niepowtarzalnego koloru - niebieskiego - którym pomalowane są budynki, dachy, chodniki - a także wspaniale uzupełniającego go białego. Ponad miastem natomiast wznoszą się zalegające w chmurach szczyty Rifu. I jaka miła sprawa - na parkingu przed medyną widzimy zaparkowany autobus logostouru – biura podróży, w którym odbywałam swoje praktyki. 

Do Mediny wchodzimy pełni podziwu dla tego miejsca - i podziw ten zostaje juz do końca. Przez kilka godzin krążymy w górę, w dół, prawo, lewo - od jednego muru do drugiego przez niektóre uliczki przechodząc po trzeci raz. W labiryntach starego miasta można na prawdę się pogubić, nawet jak już się wie gdzie iść - jeden krok nie w tą stronę i znów jesteśmy zgubieni.

Wykończeni wędrówką siadamy w orientalnej kafejce na herbatce. Herbatka to kolejny znak rozpoznawczy Maroka - hmmm najkrócej można ją opisać jako zawiesinę cukrową w której zanurzone są liście mięty - dobry to napój lecz bardzo, ale to bardzo słodki... Zaparzaniu herbaty w Maroku poświęca się wiele czasu i wiele uwagi. Napój jest przelewany z najwyższą ostrożnością z jednego do drugiego czajniczka, tak by wytworzyła się piana. Jest to znak, że herbata nadaje się już do konsumpcji. O parzeniu herbaty na sposób marokański pisze się nawet książki, grubości naszej polskiej epopei. Jednak należy przyznać, że miło sobie posiedzieć przy jednej z najbardziej ruchliwych uliczek mediny obserwując życie jej mieszkańców i sączyć ciepły napój kiedy jest się zmarzniętym do szpiku kości. Kolejnym znakiem charakterystycznym są dilerzy haszu którzy za każdym razem podbijają do bogu ducha winnego JJ’a - naszego Alemana palącego nałogowo kif!



A teraz... już wieczór a my walczymy z arabską klawiaturą zalaną kilkakrotnie lepką herbatką (berberyjskim whisky) i tym, żeby się do niej nie przykleić .

Dzień 5 Piknik w górach Rif i groźne psy Berberów

Ranek w Szewszawanie - ambitnie nastawiliśmy zegarki na godzinę wcześnie poranną - w końcu już czas przyzwyczaić się do zmiany czasu. Po lekkim śniadanku postanowione jest, że ruszamy w góry, które stromymi ścianami wydaja się opadać tuż pod mury naszego schroniska. Cel - jeden z wierzchołków majestatycznie górujących nad miastem. Nota bene Swewszawan w wolnym tłumaczeniu to dwa szczyty. 

Tu i owdzie mgły, masy mlecznego powietrza przewalają się przed nami to zasłaniając to odsłaniając ścieżkę... Pniemy się w gore - krajobraz przypomina po części las równikowy który następnie ustępuje takim powiedzmy naszym Tatrom Zachodnim. Wiele jaskiń, grot poukrywanych w skalach wapiennych, owce i kozy migrujące po stokach zapędzane prze wychudzone psy Berberów. Niepowtarzalny klimat. Co krok przysiadamy na skale coraz wyżej i wyżej by obserwować gonitwę chmur w dole, góry w koło i położone u stóp masywu i mieniące się wszystkimi odcieniami niebieskości miasto. Klimat wpędza nas w kontemplacje jak to zawsze bywa w górach, która zostaje gwałtownie przerwana... sfora psów która gotowa się była na nas rzucić kiedy przechodziliśmy przez stado owiec.

Do schroniska przychodzimy zaraz po południu. Słońce w zenicie nie daje nam żyć, jest strasznie mocne - zdaje się ze zaczyna się Afrykańskie piekło. Na pobliskim polu campingowym bez rezultatu próbujemy złapać okazje do Meknesu. Jak diabeł wody święconej boimy się tutejszych autobusów...zaraz dowiecie się dlaczego! Niestety nasza okazja wyjeżdża, kiedy my w najlepsze rozmawiamy z Francuzka - ps. chyba pierwszy raz w życiu rozmawialiśmy płynnie z francuzem po angielsku. 

Bieg...na autobus - po drodze spotykamy część naszej ekipy - Weronka ze swoim lachon-składem - pozdrawiamy! I dalszy bieg - juz sprint. Okazało się jednak ze na darmo bo autobus już odjechał a następny mamy za godzinę. W sumie to dobrze - poopalaliśmy się, posłuchaliśmy rozpaczliwego wycia osła przypominającego po części ich muzykę, poczytaliśmy przewodniki -mamy pascala - sucks - i lonely planet - koniec końców jeden drugi uzupełnia, co i tak nie zmienia faktu, że o wielu rzeczach dowiadujemy się na miejscu! 

Przyjeżdża...dyliżans...może lepiej żeby nie przyjeżdżał... Za bilet zapłaciliśmy 45 dh - za wrzucenie bagażu na dach chcieli nam policzyć kolejne 20 - pod groźbą wyrzucenia nas z pojazdu wraz z manatkami jeśli nie zapłacimy. Stargowaliśmy do 10 plując sobie później w brodę, że następnym razem sami będziemy biegać po dachu i nie będziemy opłacać żadnych ukrytych kosztów! Ale najlepsze czekało nas w środku. 

UWAGA!!! TEKST KTORY ZARAZ PRZECZYTACIE NIE NADAJE SIE DLA OSOB DOPIERO CO PO POSILKU LUB Z JEGO TRAKCIE... 

temperatura na zewnątrz wysoka, w autokarze jeszcze wyższa. Szczelnie pozamykane okna nie pozwalają uciec z wewnątrz słodkiemu, mdłemu odorowi wymiocin podróżujących. Smród nie do zniesienia powodujący, że wszystko się podnosi. Na dodatek brud, śmieci, lepiąca się nie wiadomo od czego podłoga... po pierwszej godzinie wyjęłam nos zza koszuli, po drugiej oparłam się o siedzenie plecami wierząc, że Się do niego nie przykleję, po trzeciej spałam trzymając głowę na oparciu...do teraz czujemy ten zapach w powietrzu... 

Ale nie było aż tak źle - Jędras na cukierka nimm2 wyrwał śliczna blondynę - szkoda że miała ze 4 lata. Jeszcze tylko postój na jakiś obiad w mieście, gdzie co dziesiąty mężczyzna trzymał albo ściskał co jedenastego...ehhh i po wielogodzinnej męczarni Meknes. Grześ i JJ za wcześniejszą obietnicą wskoczyli na dach za co zostali zlinczowani - jako ze odbierają prace miejscowym cwaniaczka - ale rach ciach, odnaleźli się w gmatwaninie sznurków i bagaże znowu były z nami. 

Niestety nasz host nie mógł nas ugościć więc musieliśmy szukać innego noclegu. Udało nam się znaleźć przyzwoity hotel w orientalnym stylu tuz u bram medyny. Zaraz udamy się na zasłużony nocleg.

Dzień 6 Crazy Gran Taxi na koniec świata

Rano obudziliśmy się na wielkim łożu King Size - jedyne które znajdowało się w naszym szpitalnie wyglądającym pokoiku. Śniadanko - czyli pyszny chleb zwany Hobz z przechodzącymi już do tradycji salchichas de leche, które jemy od wyjazdu z Hiszpanii non stop. 

Dziś w planie zwiedzanie Volubilis - jednak po drodze ruszamy jeszcze na zwiedzanie Meknes wraz z jego pałacami królewskimi. Zwiedzanie kończy się tak, że podążamy kilkaset metrów wzdłuż wysokich warownych murów doskonale otoczonych przez uzbrojonych po zęby mundurowych. Spacer w spiekocie południowego słońca kończy wielka uczta truskawkowa - kilogram tych wielkich soczystych owoców w mig ląduje w naszych żołądkach. 

Do Volubilis ruszamy kolo południa i od razu zaprzyjaźniamy się z para Francuzów z którymi dzielimy przygody podróży tego dnia. Volubilis to przepięknie usytuowane pośród gajów oliwnych pozostałości Rzymian. Wpisane na światową listę UNESCO - choć tak naprawdę ich stan zachowania a przede wszystkim infrastruktura turystyczna mogą umniejszać randze tego miejsca. Spędzamy bardzo leniwy dzień chodząc to tu to tam z przewodnikiem w ręku i sami sobie będąc przewodnikami. Przy okazji zjadamy wszystkie soczyste pomarańcze których JJ kupił bardzo dużo za w ogóle śmieszną cenę. 

Co robi na nas największe wrażenie to gniazda bocianie usytuowane na kapitelach kolumn; przepiękne mozaiki, a także pewne dziwne rzeźby falliczne, z którymi bardzo chętnie fotografuje się JJ.

Po południu próbujemy złapać stopa by dostać się z powrotem do Meknes- jednakże jak to ostatnio często bywa - i to nam nie idzie. Spotykamy za to nadzwyczaj miłego - bo ma interes - jegomościa, który kolekcjonuje monety - jednak na nic się zdały kopiejki które mu chcieliśmy dać, bo jego zainteresowania są wąsko ograniczone jedynie do monet euro.

Generalnie - Maroko jest pełne naciągaczy; każdy jest nagle wielkim przyjacielem i każdy coś od Ciebie chce. Ceny w większości nie są ustalone a targowanie polega na półgodzinnym pokazywaniu sobie wzajemnej ignorancji i obracaniu się na pięcie w akcie ostentacyjnego odejścia. Sprawa może wydawać się fajna dla turystów, którzy targują się w ten sposób na suku handlowym ale nie dla nas, którzy nawet za kafejkę internetowa czy chleb musimy odstawiać kilka razy na dzień takie sceny... 

Ale powróćmy do tematu...jest naciągacz który łaskawie zatrzymuje nam gran taxis, co równie dobrze mogliśmy zrobić my - i jest nas 6 plus kierowca - czyli samochód wypchany do granic możliwości; gdzie przednie drzwi na których się opieram nie do końca się domykają... ichniejsza muzyka i prędkości które można wyciągnąć tak rozsypującym się pojazdem są zaskakujące. W czasie o połowę krótszym niż autobus docieramy do Meknes. 

Długi spacer podczas którego docieramy do mc’Donalda, gdzie szał robi McArabia, a następnie uliczki medyny. Szczęście czy nieszczęście trafiamy na targ - wow a tu się dzieje - można kupić wszystko, dosłownie wszystko!!! Od owoców, ubrań, dywanów, produktów importowanych z Europy, po żywe kury, które na twoich oczach są zabijane, po móżdżki lezące na stolikach na które czają się dzikie i rozpuszczone koty. Pełno ludzi, zgiełk, zamieszanie - to smród to przyjemny zapach, to głosy targujących, to głośna muzyka arabska z efektami świetlnymi - kicz i tandeta vs ekskluzywne produkty. Zdaje się, że jest to tylko możliwe na marokańskim suku... 

Wychodzimy pełni wrażeń, a zarazem niechęci do tego miejsca ale przede wszystkim głodni - bo mimo wszelkich starań nie udaje nam się znaleźć ich narodowego dania jakim jest kuskus. 

Szybki przepak w hotelu i wsiadamy do wiejskiej strzały, gdzie znów jakiś naciągacz chciał od nas horrendalne sumy za nie wiadomo co... Jednak się nie daliśmy nauczeni poprzednimi przypadkami. Nocą juz docieramy do Fezu - czekamy na hosta który się nie zjawia - wielkie dzięki dla niego - i przemieszczamy się w stronę medyny. W kafejce próbujemy dzwonić do innego, jednakże tracimy tylko na tym wiele kasy by dowiedzieć się, że on gorąco nam poleca hotel swojego przyjaciela. Hmm jest takie ładne określenie w naszym języku - ręka, rękę myje... 

Źli idziemy szukać jakiegoś hotelu - udało się za 50 dh - jest to stosunkowo dużo ale i
Opalona blondynka bawi się gadżetami
Dwie laski dzielą się Manuelem Ferrarą
Seksowna Portugalka zadowala starego faceta

Report Page