Pomaga mu trysnąć

Pomaga mu trysnąć




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Pomaga mu trysnąć

Autor jeszcze przed wojną ogłasza
drukiem szereg doskonałych nowel i ciekawą tematycznie powieść p. t. "Bunt
rojstów". W 1943 r. bierze udział w komisji dla zbadania zbrodni
katyńskiej. Zebrany tam materiał umożliwia mu napisanie już w Anglii znakomitej
książki - rozprawy p. t. "Zbrodnia katyńska", przetłumaczonej na
szereg języków.

Powieść "DROGA DONIKĄD"
pokazuje czytelnikowi życie ludzi na kresach wschodnich i na Litwie w latach
1940-41, a więc w okresie, kiedy obszar ten dostał się we władanie systemu
sowieckiego. Na tle rodzących się wówczas konfliktów rozwija się ciekawa
fabuła, obejmująca trójkąt małżeński w szeregu tragicznych powiązań. Tłem jest
dzika tych okolic przyroda, przepięknie przez autora przedstawiona i tak wielką
rolę odgrywająca w przygodach bohaterów powieści. Wybitny talent narracyjny
autora powoduje, że czytelnik od pierwszych stronic aż do końca trzymany jest w
stałym napięciu. "DROGA DONIKĄD" będzie na pewno wielkim WYDARZENIEM
LITERACKIM NA EMIGRACJI.

FIRST PUBLISHED IN THE GREAT BITAIN 1955

Okładkę projektował Tadeusz Terlecki

Publisher by ORBIS (London) Ltd., 38
Knightsbridge, London, S.W.1.

Printed in Great Britain by The Poets and
Painters Press, 146 Bridge

Poza powieściowymi
osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zwierzęta
i rzeczy; zdarzenia, tajne dokumenty i daty; nazwy wsi; świt i zachód o
czasie moskiewskim, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i
białoruską republiki sowieckie, a także kierunek każdej drogi. Autentyczne są
nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego - N.K.G.B

Autentycznym nazwiskiem jest
również: Wiśniewski. Zatem go bardzo mało, prawie przelotne, a imienia nie
wymienię. Gdy przed laty, w tamtym okresie, opracowywałem pierwsze szkice do
niniejszej powieści, on, Wiśniewski, pożyczył mi maszynę do pisania.
Powiedziałem wtedy: "Panie Wiśniewski, jeżeli kiedykolwiek wydam tę
książkę, podziękuję panu na jej wstępie". On tylko odkiwał głową z niedowierzaniem,
powiedziałbym nawet, że z tego rodzaju lekceważeniem, jakie się w ciężkich
opresjach życia posiada dla projektów pozornie nierealnych.

Nie wiem, czy i gdzie żyje w tej
chwili Wiśniewski: w litewskiej, białoruskiej czy w polskiej republice sowieckiej?
Ale słowa dotrzymałem i mu dziękuję.

Marta obsypała kluski mąką i
przykryła stolnicę serwetką, aby nie wyschły zbytnio przed gotowaniem, a także,
aby chronić je przed natarczywością much, zbierających się w kuchni. Potem
otrzepała ręce i na twardym, dębowym progu porąbała żywiczne polano na cienkie
drzazgi. Na fajerce stał już duży garnek z osoloną wodą. Marta odpięła fartuch,
obejrzała raz jeszcze uważnie kuchnię i przeszła do pokoi.

Na kominku w pokoju Pawła zegar
wskazywał wpół do piątej. Za pół godziny pociąg powinien odejść z miasta, za
drugie pół godziny słychać będzie jego gwizd na przejeździe, i wtedy należy
rozpalić ogień. Marta podeszła do półek z książkami i przeciągnęła palcem po
krawędzi polerowanego drzewa. Kurz leżał grubą warstwą.


Wróciła, więc do kuchni po
ścierkę i zaczęła sprzątać. "Jutro opadnie nowy kurz, a jeśli go zetrę,
pojutrze będzie leżał taki sam. I tak będzie trwało dopóki..." - Marta
przeraziła się (niedokończonej myśli, jak złego słowa wypowiedzianego w złą
godzinę. "Boże, Boże, niech już zostanie tak jak jest. To jedno, chociaż:
żebym mogła tu żyć między tymi półkami w tym domu, wśród tych rzeczy i z
Pawłem, który zjawi się za chwilę!" - Zegar na kominku wycykiwał wpół do
szóstej, ale pociągu nie było słychać. Marta przeszła do sypialni.

Własne odbicie w lustrze pociesza
w samotności, tak jak dobry przyjaciel spotkany w chwili, w której nie ma się
co począć. Marta przybliżyła twarz do lustra, wypatrując przedwczesnych
zmarszczek. To, że ich nie znalazła, napełniło ją raczej niemiłym zdziwieniem.
Zaczęła więc przegarniać włosy na skroniach w poszukiwaniu siwizny. "Jakie
to dziwne" - myślała - "ani jednego siwego włosa, ani jednego śladu
zmartwienia". Ale jakże bardzo zaniedbała się w ostatnich czasach! W
bocznej szufladzie leżała dawno nieużywana szminka. Odrosły jej długie włosy, i
trzeba by zmienić uczesanie. Marta szczotkowała je teraz uważnie, a potem
upinała długo, sprawdzając efekt z obu profilów. Postanowiła także przebrać się
i umalować: "Paweł będzie zadowolony. Zwłaszcza jeżeli przywiezie ze sobą
Karola".

Oni tymczasem siedzieli wprost na
torze, na szynie, na głównym dworcu kolejowym i czekali. Było późne lato roku
1940.

- Życie nasze - mówił Karol -
składa się już od dawna prawie wyłącznie z czekania. Czekania w kolejce,
czekania na żarcie, czekania na areszt, czekania na dalszy postęp
skomunizowania kraju, w każdym razie czekania na coś bardziej jeszcze przykrego
niż jest dzisiaj. Taka jest reguła, i nie ma co zawracać sobie głowy.

Paweł splunął pomiędzy
rozstawione kolana i odparł:

- Wyjątek stanowi czekanie na
wojnę kogo bądź ze Związkiem Radzieckim.

W tej chwili czekali na pociąg
podmiejski. Miał wyruszyć o godzinie piątej po południu. Zegarek wskazywał już
wpół do siódmej. Czekali. Na zwrotnicach zaczęły się zapalać latarnie. Było
szaro. Mżył deszcz.

Obok siedzieli i stali ludzie w
bezruchu.

- Czy pociąg przyjdzie? - zapytał
Paweł, podnosząc wzrok na przechodzącego kolejarza, który nie przystając
zapalał swą ręczną latarkę. Ale ten wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Siedzieli w najgorszych ubraniach
i roboczych butach. Paweł przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach, bo czapki
wsadzili sobie pod tyłek, żeby było wygodniej. Paweł był ongiś dziennikarzem;
posiadał w podmiejskiej okolicy mały domek. Teraz po utracie dawnej posady
kupił do spółki ze swoim przyjacielem piłę za 60 rubli, bo zamierzali pracować
w pobliskim lesie jako drwale. Kraj dopiero zaczął się sowietyzować.

Na sąsiedni tor wjechał duży
pociąg, ale nie ich. Lokomotywa wysapywała niepotrzebną już parę. Na froncie
uczepioną miała gwiazdę z sierpem i młotem. Była to zatem lokomotywa
reprezentacyjna. Pociąg miał aż dwa wagony sypialne. Przyszedł z Moskwy przez
Mińsk; tablice na wagonach głoszą: Mandżuria - Litwa.

Z wagonów zaczęli wychodzić
szarzy ludzie, niosąc drewniane kufry, toboły i worki. Przyjaciele patrzyli na
nich milcząc. Później Karol trącił w bok Pawła:

- Wielkość Związku Sowieckiego
robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. A na ciebie: nie? Pomyśl tylko: Ukraina,
góry Kaukazu... W Turkiestanie rosną winogrona... Rosną czy nie?

Na dachu jednego z wagonów
ustawiono głośnik radiowy. Śpiewał przezeń baryton pięknie i z przejęciem.
Wisiały na deszczu czerwone flagi i prawie w każdym oknie dworca portrety
Stalina. Było szaro, deszcz się wzmagał, ryczało radio. Pociągu podmiejskiego
wciąż nie podawano. Byli głodni i źli.

Z wagonu sypialnego wyszli
pasażerowie. Pan w płaszczu deszczowym, pani w kapeluszu mocowała się z
parasolką; jeszcze dwóch panów. Zaczęli wynosić ogromne, lśniące walizy.

Ludzie, czekający na pociąg
podmiejski, zbliżali się ociężale i tłoczyli w pewnej odległości, ażeby
obejrzeć cudzoziemców ubranych tak, jak jeszcze niedawno sami chodzili
ubrani... Pasażerowie mówili głośno i gardłowo. Tragarzy na dworcu nie było
widać. Podróżni stali bezradni wśród ciężkich walizek naradzając się między
sobą. Wreszcie jeden z nich, dostrzegłszy widocznie barczystą staturę Karola,
kiwnął nań parasolem. Niewątpliwie mogliby zarobić trochę, przenosząc
Europejczykom walizki. Innego dnia zrobiliby to na pewno, ale w tej chwili
żaden z nich się nie ruszył. Za ciężką wydała się ta robota. Nie walizki,
oczywiście, ale "w ogóle"... - jak to powiedział Karol, robiąc
nieokreślony ruch w powietrzu. Później odwrócił głowę:

- Może ktoś z korpusu
dyplomatycznego.

Deszcz padał. Siedzieli
nieruchomo. Cudzoziemcy obrzucili ich wzrokiem szczerej wzgardy. Pan otworzył
paraso1, którym poprzednio kiwał, i odwróciwszy się do pani powiedział:

- Co za typowa ospałość
wschodnich ludzi.

Pociąg podmiejski podano tym
razem o godzinie 8 wieczorem, czyli z trzygodzinnym opóźnieniem. Wszystko
rzuciło się do zdobywania go szturmem. Paweł rozerwał komuś rękaw płaszcza
zębami trzymanej piły. W przepełnionym wagonie śmierdziało mokrym ubraniem,
machorką i tym specyficznym odorem niewietrzonego wagonu - ni to zwietrzałą
farbą, ni to węglowym kurzem.

Domek Pawła stał niedaleko
przystanku kolejowego wśród sosnowego lasku. Gwiazdy świeciły, i nie było
bardzo ciemno. W domu elektryczność się nie paliła, i żona Pawła ustawiła na
stole świecę.

- Nie wiem - odparła Marta - od
rana się nie pali. Pewnie coś w elektrowni. Mniejsza z tym. Daję zaraz kolację.

- Patrz, kupiliśmy nową piłę -
powiedział Paweł. - Jutro musimy o świcie iść do pracy.

Za oknem szumiały drzewa na
jakimś dziwnie jesiennym wietrze, choć był to dopiero sierpień. Paweł pokręcił
się na miejscu, zerwał kartkę z sowieckiego kalendarza.

Siadaj - powiedział do Karola -
czemu nie sia dasz?

- Później nie wypuszczając kartki
zbliżył się do świecy i milcząco czytał tekst na odwrocie: "Czterdziesta
rocznica strajku zakaukaskiej drogi żelaznej w Tyflisie - pod kierunkiem
towarzysza Stalina". "Dwudziesta rocznica przyjęcia przez
międzynarodowy kongres uchwały marynarzy o nieprzewożeniu materiałów wojennych
przeciw Związkowi Radzieckiemu." "Czwarta rocznica przemówienia
towarzysza Stalina na przyjęciu bohaterów Związku Radzieckiego."
"Trzydziesta siódma rocznica mowy Lenina na II zjeździe RSDRP w obronie
formuły pierwszego paragrafu..."

- Będziecie jedli kluski
kartoflane?! - zawołała Marta z kuchni.

- Mogą być kluski - odparł Paweł
rzucając na podłogę zmiętą kartkę.

- Już wiem, o co bolszewikom
chodzi - mówił Karol, prychając wodą w ustawioną na pokrywie studni miednicę.

Wstawało właśnie słońce z lasów
pokrywających kraj. Na każdym listeczku lśniła rosa, o której powszechnie mówi
się, że jest srebrna, choć w istocie swej nijaka, nieziemska, z nieba spadła, i
dlatego tak orzeźwiająca. Ptaki na drzewach robiły razem z nimi swą poranną
toaletę smarując dziobem piórka i głośno usiłując przekonać się nawzajem, że na
świecie jest radośnie. W rzeczywistości tylko zwierzęta albo bardzo
doświadczeni ludzie wiedzą, w jakim stopniu radość zależy od stanu pogody. -
Zawsze wychodzili o świcie pod studnię, żeby się umyć. Sprawiało im przyjemność
prosto ze snu skoczyć obydwiema nogami w świeżość dnia jak w orzeźwiającą
rzekę.

- Wiem, wiem...- powtarzał Karol
niemal wesoło, przecierając ręcznikiem po mokrym torsie. - Bolszewizm nie od
radości "nieba" chce oderwać człowieka, a właśnie przeciwnie, od
radości "ziemi". On nie jest wrogiem, jak to powiada pierwszy z
brzegu klecha, życia pozagrobowego, a właśnie życia doczesnego. On niczego nie
"rozpętał", jak to utrzymywali nasi ojcowie w okresie rewolucji
1917-18 r., a na wszystko, absolutnie na wszystko nałożył pęta! Ot, co!

- Słuchaj, ja się nachylę -
przerwał mu Paweł - a ty polej mi wodą plecy... Ufff! Zimna...

- Teraz wiem, że bolszewizm
powstał nie z walki z Bogiem, a z walki z człowiekiem, z jego przyrodzonym
prawem do wolnego życia.

- Dzisiaj w nocy przyszedłeś do
tego przekonania?

Słońce dosięgło już wierzchołków
sosen. Studnię obrastały krzewy wiśniowe, z których można było zerwać i zjeść
na czczo purpurowe owoce. Paweł lubił Karola zawsze, a teraz może więcej niż
kiedyś, w tej zaś właśnie chwili chyba najwięcej. Po prostu nadawał się on do
tego, by go lubić w rześkiej atmosferze budzącego się dnia; pasował do niej ze
swym zdrowym ciałem i pogodnym usposobieniem. Miał on kiedyś duży majątek
ziemski nad rzeką Dźwiną, który mu teraz przepadł. Wychowywał się u jezuitów,
ale trochę ciasne poglądy szkolne przełamał następnie na dwóch fakultetach
uniwersyteckich, które ukończył z odznaczeniem. Co go najbardziej
charakteryzowało, to skłonność nie tyle do filozofii, ile do filozofowania,
skłonność, która u niego objawiała się zarówno w darze obserwacji, lak i
poddawaniu wszystkiego, co widzi, krytyce. Dłubał w szczegółach z pasją, którą
na Zachodzie europejskim przypisują dlaczegoś naturze Rosjanina, a która
właściwie jest po prostu tylko cechą wrodzonej inteligencji. Karol - był to
duży, silny blondyn, o regularnych rysach twarzy. Ideał typu nordyckiego, o
którym marzył Hitler.

- No, powiedz jeszcze coś mądrego
- odezwał się Paweł wciągając portki, gdy Karol szorował swe zęby, mocne jak u
psa. Ten zamruczał coś w odpowiedzi, ale w tej chwili Paweł spostrzegł, idącą
za płotem, żonę miejscowego handlarza, Weronikę. Przez jedną chwilę z
zapatrzenia nie mógł trafić nogą w nogawkę, zawstydził się tego zaskoczenia, a
ona też poczerwieniała lekko, zaraz odwróciła głowę i udała, że go nie widzi.
Nie słuchając już Karola zapinał pas, przebiegał szybko palcami po guzikach
rozporka i patrzył w ślad za nią. Odczuwał niejaką przykrość, że musiała tak
wcześnie wstać chyba tylko po to, żeby się z nim zobaczyć, bo dokąd mogła iść o
tej porze? Przez chwilę miał takie uczucie, jakby wstydził się za nią przed
Karolem. Słońce przeświecało jej ciemnoblond włosy na czubku głowy niby
aureolę.

- Skąd się taka ładna wyrodziła w
tym kraju, gdzie dziewczęta są przeważnie toporne, mają nisko osadzone zadki i
krótkie nogi? - zauważył Karol, wypluwając wodę z ust i patrząc za nią również.

Handlarz miejscowy, Wincenty
Rojkiewicz, który dorobił się niegdyś na skupowaniu po wsiach okolicznych bydła
i skór po cenie tańszej niż rynkowa, znalazł ją w siole Popiszki - po drugiej
stronie puszczy.

Puszcza zwana Rudnicką od
miejscowości Rudniki, położonej w jej środku, leżała w odległości 20 kilometrów
na południe od miasta. Stanowiła jedną z resztówek niekończących się ongiś lasów
Wielkiego Księstwa Litewskiego. W niej polowali wielcy książęta, a po
zjednoczeniu Litwy i Polski królowie obydwu narodów. Carowie Wszechrosji nie
raczyli do niej zaglądać, obrawszy sobie za rewir do polowań bardziej słynną
Puszczę Białowieską, gdzie do dziś dnia żyją żubry, podczas gdy w Rudnickiej
wyginęły one na przełomie XVIII i XIX wieków. Ale ostatniego niedźwiedzia
zabito w niej na początku XX, gdzieś przed rokiem 1914.

Od tej fatalnej daty począwszy,
kraj przechodził z rąk do rąk piętnaście razy podczas licznych wojen. Z
rosyjskich w niemieckie, w bolszewickie, litewskie, polskie i znowu litewskie,
polskie ... Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zjeżdżał tu na łosie jeszcze w
roku 1938. W cień drzew ukradkiem zaledwie zaglądała historia, i od jakich
przodków, przez jaki szlachetny atawizm zrodziła się piękność Weroniki,
niepodobieństwem byłoby dojść dzisiaj. Być może, pochodziła od jakiegoś
przygodnego kochanka, z licznych zabłąkanych czy polujących w puszczy
myśliwych...

Były to ziemie nie tylko
litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i
pokłócone współcześnie; zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach
zwycięscy w wojnach tatarskich wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców
dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się
spotykać jeszcze minarety z półksiężycem; tu, w stołecznych ongiś Trokach nad
potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy,
ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu
włoskiego baroku, rzadziej w gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie
kopulasto bizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców
Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów
i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; w ten
sposób pokłócone ze sobą Cerkiew i Kościół zgodnie zwalczały badaczy Pisma
Świętego, baptystów, zielonoświątkowców, sztundystów i wiele innych
herezji...Ale opisywać szczegółowo ludzi tego kraju byłoby równie długo, co
wymieniać wszystkie jego rośliny, zwierzęta albo rzeki i jeziora, które z dużej
wysokości dostępnej dziś samolotom wydają się być podobne kałużom, ostałym po
wielkim deszczu; tu dodać może by jeszcze wypadało, że niebo nad krajem jest
przeważnie chmurne.

Gdy Hitler ze Stalinem podzielili
wschodnią Europę, Sowiety wkroczyły doń czerwoną armią w latach 1939-40, i był
to początek tego nowego okresu, o którym nikt na świecie nie wiedział przedtem,
w co się wyrodzi kraj i ludzie, gdy zostaną opanowani przez współczesny
bolszewizm.

Weronika liczyła wówczas 28 lat i
była dla Pawia cudzą żoną. Sam zaś Paweł z Karolem zaczęli pracować w pobliskim
lesie.

Z początku nie szło im bardzo.
Drwal zawodowy, Franciszek, zwany ,,spod Lasu", bo posiadał samotną chatę
z daleka od osady na leśnym skraju, zwykł był pouczać:

- Piła powinna chodzić równiutko
jak po sznurku, leciutko tak. - Brał do ręki i pociągał w poprzek kłody:
"Ziń-ziń-ziń..." - I tak równo, letko, zaaaawszystkiem letko. Broń Boże,
nie poddawać, nie popychać, a tylko ciągnąć, ot jak:
"Ziń-ziń-ziń-ziń..." Nie naciskać! Od nacisku idzie krzywo, zaczyna
trzeć. A sosna, ona, wiadomo, mokra, żywiczna. Żywica, jak pokryje piłę, to
wtedy: stop maszyna!

- Jedna tylko i jest rada: naftą
smarować. Uhum, innej nie ma.

Od tego czasu zaczęli zabierać ze
sobą do lasu butelkę nafty i przenikliwy jej odór towarzyszył im stale. Karol
tylko niedzielami wyjeżdżał do miasta, żeby zobaczyć się z matką, którą
ulokował u starej ciotki. Jako były oficer rezerwy, obowiązany był
zarejestrować się w sowieckiej komendanturze wojskowej, a ponieważ tego nie
uczynił, żył na stopie półlegalnej. Leśniczy wyznaczył im odcinek pracy wzdłuż
drogi. Cztery pary kolein biegły po niej, wyżłobione w piasku: na wprost
wpadały w kałużę zastałą po ostatnich deszczach, czarną, a jednak czystą jak
lakier (po wierzchu pływały igły sosnowe, a w głębi usadowiło się odbicie
nieba), potem ciągnęły dalej piaskiem aż do zakrętu, gdzie nikły w krzakach
leszczyny.

Karol zaczynał zazwyczaj
optymistycznie, po sowiecku wykrzykując:

"Zińń-zińń-zińń-zińń..."
Tam i na powrót, bez liczenia czasu, piłowali wpatrzeni w nieskończoną
klepsydrę biegnących ciurkiem trocin. Sypią się i sypią, takie już znane, zżyte
z kolanem, gdy się piłuje na klęczkach, z końcem buta, gdy pozycji stojącej, z
listkami roślin; układają zawsze w jednakowy wzór miliony i miliony drobinek, w
które się patrzy godzinami, rozumie ich rozpęd, kąt padania, wącha ich
świeżość, przemieszaną z zapachem żywicy i nafty.

W ten sposób aż do drugiego
śniadania. Później rozkładali przyniesiony ze sobą posiłek. Karol nie bywał już
tak rozmowny, jak rankiem, a coraz częściej popadał w długie milczenie. Zawsze
o tej porze przelatywała tamtędy sójka, zawsze z łomotem skrzydeł siadała na to
samo drzewo i zawsze, zobaczywszy ich w dole, robiła taki sam wielki krzyk
ostrzegawczy.

- Że też jej to sprawia zabawę
udawać, że spostrzega nas

po raz pierwszy, choć zna nas
równie dobrze, jak my ją. I kogo ona leci ostrzegać, przed czym?

- Dam, jeżeli ci na tym zależy -
i Paweł leniwie odwrócił głowę. W odpoczynku, na który sobie pozwalał, nauczył
się patrzyć tylko w kierunku przypadkowego ułożenia twarzy; wyciągnięty na
mchu, oszczędzał każdy ruch. Pewnego dnia Karol odezwał się od niechcenia:

- Tu ktoś pętał się w nocy kolo
naszych

- Po czym sądzisz? - Taaak...
Widzę. Poruszał sztabel. Szczapy na wierzchu poprzewracane.

Droga była mało uczęszczana, i w
ciągu dnia prawie nie widywali ludzi. Kiedyś zajrzał znowu do nich Franciszek
spod Lasu; przysiadł się na jednym z powalonych pni i przyglądał w milczeniu,
jak nie przerywając roboty na zbędne powitanie rozłupywali drzewo. Po dłuższej
chwili powiedział:

- A dlatego jednakże, to sztuka
robić siekierą.

- Nic, ja tak sobie tylko
przyuważam. Ot, pan - wskazał ruchem głowy na Karola - kudy silniejszy, a rąbie
gorzej. Bo, widzisz, to nie od siły zależy siekierą władać, a od oka. Znaczy z
przyrodzenia trzeba mieć zdolność do tego.
Solowa penetracja na dywanie
Niewolnik bity w salonie
Taką akcją na pewno zasłużyła na podwyżkę

Report Page