Poleruj moje obcasy

Poleruj moje obcasy




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Poleruj moje obcasy


Henry Miller Zwrotnik Raka

Home
Henry Miller Zwrotnik Raka



Henry Miller
Zwrotnik Raka
NOIR SUR BLANC
HENRY MILLER
ZWROTNIK RAKA
Przełożył Lesław Ludwig
NOIR SUR BLANC
Pow...

Henry Miller

Zwrotnik Raka

NOIR SUR BLANC

HENRY MILLER

ZWROTNIK RAKA

Przełożył Lesław Ludwig

NOIR SUR BLANC

Powieści te ustąpią kiedyś miejsca pamiętnikom lub autobiografiom - książkom bez wątpienia fascy­ nującym, jeżeli tylko człowiek bę­ dzie wiedział, jak dokonać łV)'boru spośród tego, co nazywa swymi przeżyciami, i jak prawdziwie za­ rejestrować prawdę. Ralph Waldo Emerson

Mieszkam w Villa Borghese. Nie ma tu ani jednego pyłku, ani jednego krzesła, które by nie stało na swoim miejscu. Jesteś­ my zupełnie sami i jakby martwi. Zeszłej nocy Borys odkrył, że jest zawszony. Musiałem wy­ golić mu włosy pod pachami, ale nawet i wtedy swędzenie nie ustało. Skąd wzięły się wszy w tak pięknym domu? Nieważne. Być może Borys i ja nigdy nie zbliżylibyśmy się tak bardzo, gdyby nie te wszy. Borys przedstawił mi właśnie w skrócie swoje poglądy. Zaj­ muje się przepowiadaniem pogody. Twierdzi, że będzie w dal­ szym ciągu zła. Nadejdą kolejne klęski, przyjdzie rozpacz i śmierć. Nie ma najmniejszych oznak zmiany. Rak czasu zżera nas po kawałku. Nasi herosi pozabijali się albo właśnie to czy­ nią. Głównym bohaterem nie jest więc Czas, ale Bezczasowość. Musimy zatem maszerować noga w nogę, trzymać krok podą­ żając ku kazamatom śmierci. Nie ma ucieczki. Pogoda nie ule­ gnie zmianie. Nastała jesień mojego drugiego roku w Paryżu. Zostałem tu wysłany z powodu, którego do dziś nie udało mi się odgadnąć. Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jeszcze rok, pół roku temu, sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad tym. Po prostu j e s t e m. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzię­ ki, nie trzeba już pisać żadnych książek. No, a to? To nie tyle książka, ile paszkwil, oszczerstwo, nie­ godna potwarz. Nie jest to książka w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie, to rozciągnięta w czasie zniewaga, plwanie w twarz Sztuce, kopniaki wymierzane Bogu, Człowiekowi, Przeznacze­ niu, Czasowi, Miłości, Pięknu... czemu tam jeszcze chcecie. Zamierzam wam śpiewać. Może trochę fałszywie, ale jednak zaśpiewam. Będę śpiewał, gdy wy będziecie rzęzić, zatańczę nad waszym plugawym zewłokiem ... By śpiewać, należy jednak najpierw otworzyć usta. Trzeba mieć dwa płuca i pewną wiedzę muzyczną. Akordeon czy gitara 9

nie są już konieczne. Rzeczą najistotniejszą jest c h ę ć śpiewa­ nia. To tutaj jest zatem pieśnią. Ja śpiewam. To dla ciebie, Taniu, śpiewam. Chciałbym śpiewać lepiej, bardziej melodyjnie, ale może wówczas nie zgodziłabyś się mnie wysłuchać. Słyszałaś pieśni innych i nie zrobiły na to­ bie najmniejszego wrażenia. Śpiewali nie dość pięknie,a może zbyt pięknie? Jest dwudziesty któryś października. Nie zwracam już uwagi na daty. A może to mój sen z 1 4 listopada ubiegłego roku? Są wprawdzie przerwy, ale to przerwy między jednym snem a dru­ gim, i nie zostaje po nich w świadomości żaden ślad. Świat wo­ kół mnie ulega rozkładowi, pozostawiając tu i ówdzie plamy czasu. Świat jest rakiem zżerającym sam siebie po kawałku . . . Sądzę, że kiedy wielka cisza spadnie na wszystkich i wszystko, muzyka zatriumfuje ostatecznie. Kiedy wszystko powróci znów na łono czasu, ponownie zapanuje chaos, a chaos to partytura, będąca zapisem rzeczywistości. Ty,Taniu,jesteś moim chaosem. Właśnie dlatego śpiewam. Choć w gruncie rzeczy to nie ja, tyl­ ko umierający świat, zrzucający skórę czasu. Ja wciąż żyję, ko­ pię w twoim łonie; ja-rzeczywistość domagająca się zapisu. Zapadam w drzemkę. Fizjologia miłości. Wieloryb ze swoim blisko dwumetrowym penisem (w stanie spoczynku). Nietoperz - penis libre. Zwierzęta posiadające kość w penisie. Stąd - s t a j e j a k g n a t ... „Na szczęście - powiada Gourmont - struktura kostna u człowieka uległa zanikowi". Na szczęście? Tak, na szczęście. Wyobraźcie sobie tylko, że osobnicy naszego gatunku paradowaliby z narządami sterczącymi jak gnat. Kan­ gur ma podwójny penis - jeden na dni powszednie, drugi od święta. Zapadam w drzemkę . .. List od jakiejś kobiety z zapyta­ niem, czy znalazłem już tytuł dla swojej książki. Tytuł? Ależ proszę: Lubieżne lesbijki. „Twoje anegdotyczne życie!". Zwrot M. Borowskiego. To właśnie w środy jadam lunch z Borowskim. Jego żona, zasuszo­ na krowa, pełni honory pani domu. U czy się właśnie angielskie­ go -jej ulubiony wyraz to „obrzydliwy". Od rażu widzicie, co za mendy z tych Borowskich. Poczekajcie jednak .. . Borowski nosi sztruksowe garnitury i gra na akordeonie. Trud­ no oprzeć się tej kombinacji, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że nie jest złym artystą. Udaje Polaka, ale oczywiście nim nie 10

jest. Jest Żydem, a jego ojciec był filatelistą. W gruncie rzeczy prawie cały Montparnasse opanowany jest przez Żydów lub, co gorsza, pół-Żydów. Mieszkają tu Carl i Paula, Cronstadt i Borys, Tania i Sylwester, i Moldorf z Lucille. Wyjątkiem jest Fillrnore. Nawet Henry Jordan Oswald okazał się Żydem. Louis Nichols jest Żydem. Także Van Norden i Cherie są Żydami. Frances Blake jest Żydem, a raczej Żydówką. Tytus jest Żydem. Tak więc Żydzi mnie przytłaczają. Piszę to dla mojego przyjaciela Carla, którego ojciec jest Żydem. To wszystko jest tu nader istotne. Spośród wszystkich Żydów najpiękniejsza jest Tania -dla niej i ja zostałbym Żydem. Dlaczego nie? Już i tak mówię jak Żyd. I jestem paskudny jak Żyd. Poza tym, któż nienawidzi Ży­ dów bardziej niż oni sarni? Godzina zmierzchu. Błękit, woda jak szklana tafla, lśniące, roztapiające się w powietrzu drzewa. Szyny wpadają do kanału w Jaures. Długa gąsienica o lakierowanych bokach wznosi się i opada jak diabelska kolejka w lunaparku. To nie Paryż. Ani Coney Island. To wieczorna mozaika wszystkich miast Europy i Ameryki Środkowej. Pode mną rozciągają się torowiska. Czar­ na pajęczyna splątanych szyn sprawia wrażenie, jakby nie była dziełem inżyniera, lecz gigantycznego kataklizmu; przypomina ponure szczeliny w lodzie polarnym, rejestrowane przez kamerę w różnych odcieniach czerni. Jedzenie to jedna z tych rzeczy, które sprawiają mi ogromną przyjemność. Ale w tej pięknej Villa Borghese rzadko natrafiam na bodaj ślad jedzenia. Chwilami to wręcz przerażające. Nieraz prosiłem Borysa, by zamówił na śniadanie chleb, ale zawsze zapomina. Wygląda na to, że śniadanie jada poza dornem. Kiedy wraca, wydłubuje z zębów resztki, a z jego koziej bródki zwisa kawałek jajka. Jada w restauracji przez wzgląd na mnie. Twier­ dzi, że przykro mu jeść obfite śniadanie w mojej obecności. Lubię Van Nordena, ale nie podzielam opinii, które o sobie żywi. Nie uważam, na przykład, że jest filozofem albo myślicie­ lem. Ma bzika na punkcie cipy, ot i wszystko. I nigdy nie będzie pisarzem. Sylwester także nigdy nie będzie pisarzem, choćby jego nazwisko zajaśniało czerwonymi żarówkami o mocy pięćdziesię­ ciu tysięcy świec każda. Jak dotąd jedynymi pisarzami w okolicy, których uznaję, są Carl i Borys. Są opętani. W ich wnętrzu płonie biały płomień. To szaleńcy głusi na półtony. Cierpiętnicy. 11

Z drugiej strony taki Moldorf, który również na swój sposób cierpi, nie jest szalony. Moldorf upija się słowami. Nie posiada żył ani naczyń krwionośnych, nie ma serca ani nerek. Jest pod­ ręcznym kufrem z niezliczoną ilością przegródek, gdzie znajdu­ ją się różne fiszki wypisane białym atramentem, brązowym i czerwonym, niebieskim, cynobrowym i szafranowym, fiołko­ woróżowym, koloru sjeny, morelowym, turkusowym, połysku­ jącym jak łuska śledzia, miedzianozielonym, atramentem w ko­ lorze onyksu i sera gorgonzola, wina anjou i cygar Corona .. . Przeniosłem się z maszyną do drugiego pokoju, gdzie pisząc, mogę się widzieć w lustrze. Tania podobna jest do Irene. Spodziewa się grubych listów. Ale jest też i inna Tania. Tania - wielkie nasienie rozsiewające wszędzie swój pyłek, epizod z Tołstoja, scena w stajni, podczas której wykopują płód. Tania totakże gorączka -les voies urinai­ res, Cafe de la Liberte, Place des Vosges, jaskrawe krawaty na boulevard Montparnasse, zaciemnione łazienki, wytrawne porto, papierosy Abdullah, adagio z Sonaty Patetycznej, wzmacniacze słuchu, seanse anegdotyczne, piersi o barwie palonej sjeny, gmbe podwiązki, która to godzina, złociste bażanty nadziewane kaszta­ nami, taftowe paluszki, parujące zmierzchy, zmieniające się w wiecznie zielony dąb,akromegalia,rak i delirium,gorące woal­ ki, żetony do pokera, dywany z krwi i miękkich ud. Tania potrafi powiedzieć tak, że słyszą ją wszyscy: „Kocham go!". A kiedy Borys parzy sobie gardło whisky,mówi do niego: „Siadaj tu! Och, Borysie .. . Ro s j a! . . . Cóż mam robić? Jestem nią przepełniona aż do bólu!". W nocy wpadam w histerię, widząc kozią bródkę Borysa na poduszce. Och, Taniu, gdzie jest teraz ta twoja gorąca cipa, te grube, ciężkie podwiązki, te miękkie, pełne uda? W moim kuta­ sie jest sześciocalowa kość. Rozepcham swoim nasieniem wszyst­ kie zmarszczki w twojej cipie, Taniu. Odeślę cię do domu, do tego twojego Sylwestra, z bólem podbrzusza, z przenicowanym łonem. Ach, ten Sylwester! Wie, co prawda, jak rozniecić ogni­ sko, ale ja wiem, jak rozpalić cipę. Taniu, ciskam błyskawice w twoje wnętrzności, rozżarzam twe jajniki. Sylwester robi się trochę zazdrosny, co? Coś tam czuje, nie? Czuje ślad mojego wielkiego kutasa. Poszerzyłem nieco brzegi, wyprasowałem zmarszczki. Po mnie możesz oddawać się ogierom, bykom, ba­ ranom, łabędziom, bernardynom. - Możesz sobie wsadzać 12

w odbytnicę żaby, jaszczurki, nietoperze. Możesz wysrywać ar­ peggia, jeśli zechcesz, albo stroić cytrę na swoim podbrzuszu. Rżnę cię, Taniu, tak, abyś czuła się zerżnięta. A jeśli obawiasz się publicznego rżnięcia, zerżnę cię prywatnie.Wyrwę kilka wło­ sków z twojej cipy i przykleję je na brodzie Borysa. Wgryzę się w twoją łechtaczkę, wypluwając dwie jednofrankówki . . . Czyste indygowe niebo pozbawione wełnistych chmur, po­ nure drzewa rozciągnięte w nieskończoność, ich czarne gałę­ zie gestykulują niczym lunatycy. Drzewa upiorne, o pniach bla­ dych jak popiół z cygara. W szechpotężna i tak bardzo europejska cisza. Żaluzje spuszczone, sklepy zaryglowane. Tu i ówdzie czerwony płomyk, znak miejsca schadzek. Fasady chropowate, niemal odpychające - nieskazitelne, gdyby nie plamy cienia rzucanego przez drzewa. Mijając Orangerie przy­ pominam sobie inny Paryż, Paryż Maughama, Gauguina, Pa­ ryż George'a Moore'a. Wspominam tego okropnego Hiszpa­ na, zdumiewającego wówczas świat swoimi akrobatycznymi przeskokami z jednego stylu w drugi. Wspominam Spenglera i jego przerażające manifesty i zastanawiam się, czy styl, styl w wielkim stylu, jeszcze istnieje. Mówię, że te myśli zaprząta­ ją mnie teraz, ale to nieprawda; dopiero później, po przejściu przez Sekwanę, zostawiając za sobą karnawał świateł, pozwa­ lam, by mój umysł bawił się tymi myślami. W tej chwili nie potrafię myśleć o niczym poza tym, że j(!stem człowiekiem wrażliwym, którego do głębi przenika cud tych wód odbijają­ cych zapomniany świat. Wszędzie wzdłuż brzegów drzewa pochylają się ciężko nad zmatowiałym lustrem; kiedy zrywa się wiatr wypełniając je szelestem, ronią kilka łez i drżą, a woda płynie dalej. Dławi mnie to wrażenie„. I nikogo, komu mógł­ bym przekazać choćby ułamek moich odczuć . . . Kłopot z Irene polega na tym, że zamiast cipy ma skrzynkę pocztową. Chce, by jej tam wsadzać grube listy. W tę ogromną walizę, avec des choses inoui'es. A weźmy Llonę - ta dopiero miała cipę. Wiem to, ponieważ przysłała nam kilka włosków, tych z dołu. Llona -dzika dupcia, która nawet z wiatru potrafiła wy­ cisnąć odrobinę rozkoszy. Na każdym wzniesieniu bawiła się w nierządnicę, a czasami nawet w budkach telefonicznych i toaletach. Kingowi Carolowi kupiła łóżko i kubek do golenia z jego inicjałami. Leżała na Tottenham Court Road z zadartą spód13

nicą i zabawiała się sama ze sobą. Używała świec, petard, klamek do drzwi. W całym kraju nie było dla niej dostatecznie dużego kutasa ... a n i j e d n eg o. Mężczyźni wchodzili w nią i kurczyli się. Pragnęła kutasów z przedłużaczem, samozapalnych rakiet, wrzącej mikstury wosku z kreozotem. Gdyby jej tylko pozwolić, chętnie odcięłaby ci chuja i zatrzymała w sobie na zawsze. Jedna cipa na milion ta Liona! Cipa laboratoryjna, która nie barwiła żad­ nego papierka lakmusowego. Liona była też blagierką. Wcale nie kupiła łóżka dla swego Kinga Carola. Ukoronowała go butelką whisky, a jej język pełen był wszawych obiecanek. Biedny Carol, nie pozostało mu nic innego, jak skurczyć się w niej i umrzeć. Nabrała powietrza, a on wypadł z niej jak martwy małż. Olbrzymie, grube listy,

avec des choses inoui"es.

Skrzynka

bez pasków. Dziura bez klucza. Miała niemieckie usta, francu­ skie uszy, rosyjską dupę. Cipę międzynarodową. Kiedy zapalała się chorągiewka, rozpalała się do czerwoności, aż po samo gar­ dło. Wchodziłeś na boulevard Jules-Ferry, a wychodziłeś na Porte de la Villette. Wrzucałeś swoją nerkówkę na jaszczyk, rzecz jas­ na czerwony, dwukołowy. Przy ujściu Ourcq do Marne, gdzie woda prześlizguje się przez groble i stoi niczym lustro pod mo­ stami. Tam właśnie leży teraz Liona, a w kanale pełno szkła i innych skorup; mimozy płaczą, a do okna przylepiło się mokre, mgliste pierdnięcie. Jedna cipa na milion - ta Liona! Cipa na wskroś, przejrzysta jak szkło dupa, z której można wyczytać hi­ storię średniowiecza. Moldorf wyłania się jako karykatura człowieka. Tarczycowe oczy. Usta Michelina. Głos jak zupa grochowa. Pod kamizelką nosi małą gruszkę. Jakkolwiek byś na niego patrzył, zawsze wi­ dać tę samą panoramę: japońską tabakierkę, rączkę z kości sło­ niowej, figurę szachową, wachlarz, motyw ze świątyni. Tak dłu­ go fermentował, aż stał się bezkształtny. Jak drożdże obrabowane z witamin, wazon pozbawiony plastikowego kwiatu. Kobiety spłodzone dwukrotnie: w IX wieku, potem znów w epoce renesansu. Moldorfa przeniesiono podczas wielkich wę­ drówek pod żółtymi brzuchami i białymi. Na długo przed Exo­ dusem Tatar napluł mu w krew. Jego dylemat jest dylematem karła. Szyszkowatymi oczami widzi swoją sylwetkę, rzuconą na niebywałych rozmiarów ekran. Jego głos, spiłowany do cienia główki od szpilki, odurza go. Słyszy ryk, choć inni - ledwie pisk.

14

Jest jeszcze jego umysł. To amfiteatr, w którym aktor daje proteuszowe przedstawienie. Moldorf, wielokształtny i nie­ omylny, wciela się w swoje role - klowna, kuglarza, kontor­ sjonisty, kapłana, rozpustnika, szarlatana. Amfi_teatr jest zbyt mały. Podkłada podeń dynamit. Publiczność jest oszołomio­ na. On ją obezwładnia. Bezskutecznie usiłuję zbliżyć się do Moldorfa. To tak, jakby próbować zdefiniować Boga. Zresztą Moldorf j e s t Bogiem - nigdy nie był niczym innym. Tymczasem ja zaledwie rzucam słowa na papier ... Miałem o nim opinie, które byłem zmuszony odrzucić; mia­ łem inne, które teraz próbuję zmienić. Przyszpiliłem go, by od­ kryć, że nie mam do czynienia z żukiem gnojakiem, lecz z waż­ ką. Obrażał mnie swoim grubiaństwem, by potem przytłoczyć delikatnością. Potrafił być rozmowny do granic wytrzymałości, potem znów cichy jak Jordan. Kiedy widzę, jak zbliża się truchcikiem, by mnie powitać, z wyciągniętymi łapkami i załzawionymi oczyma, czuję, że mam przed sobą ... Nie, tak nie można tego ująć! „

Comme un oeuf dansant sur un jet d 'eau ".

Moldorf ma tylko jedną laskę, w dodatku w lichym gatunku. W kieszeniach świstki papieru zawierające recepty na

schmerz.

Welt­

Jest już wyleczony, a tej małej Niemce, która ąmyła

mu stopy, serce pęka. Przypomina pana Nijakiego wlokącego

wszędzie ze sobą słownik gudżarati. „Nieunikniony dla każde­ go", co niewątpliwie ma znaczyć „niezbędny". Borowski nie mógłby pojąć tego wszystkiego. Borowski ma na każdy dzień tygodnia inną laskę i specjalną na Wielkanoc. Mamy ze sobą tyle wspólnego, że patrząc na niego, czuję się tak, jakbym widział siebie w pękniętym lustrze. Przeglądałem swoje rękopisy, całe strony zagryzmolone po­ prawkami. Strony pełne l i t e r a t u r y. Przeraża mnie to trochę, tak bardzo przypomina mi Moldorfa. Tyle że ja jestem gojem, a goje cierpią w inny sposób. Cierpią, nie popadając w nerwicę, a- jak mówi Sylwester - człowiek nigdy nie dotknięty nerwi­ cą nie wie, co to cierpienie. Wyraźnie pamiętam, jak rozkoszowałem się swoim cierpieniem. To tak, jakby wziąć do łóżka małego lwa. Co jakiś czas drapnie cię pazurami - i wtedy naprawdę się boisz. A przecież zwykle nie czułeś strachu - zawsze mogłeś go wypuścić albo odrąbać mu łeb.

15

Są ludzie nie potrafiący oprzeć się pokusie wejścia do klatki z dzikimi zwierzętami, pragnieniu, by dać się poharatać. W cho­ dzą do niej bez rewolweru czy pejcza. Strach czyni ich nieustra­ szonymi . . . Dla Żyda świat jest klatką pełną dzikich bestii. Drzwi są zamknięte, a on siedzi w środku bez rewolweru czy pejcza.

Jego odwaga jest tak wielka, że nie czuje nawet smrodu łajna leżącego w rogu. Widzowie klaszczą w dłonie, on nie słyszy. Wydaje mu się, że dramat rozgrywa się w klatce. Klatka - my­ śli - jest światem. Gdy tak stoi samotny i bezradny, a drzwi są zamknięte, odkrywa, że lwy nie rozumieją jego języka. Żaden lew nigdy nie słyszał o Spinozie. Spinoza? Tego się nawet nie da wziąć na kieł. „Chcemy mięsa! " - ryczą, a on stoi tam ska­ mieniały, z myślami zamienionymi w sople lodu, ze swoim

Weltanchauung jak niedosięgły trapez. Jedno uderzenie lwiej łapy

i jego kosmogonia rozlatuje się na kawałki.

Lwy również są zawiedzione. Spodziewały się krwi, kości, chrząstek, ścięgien. Żują i żują, ale słowa są z chicle, czyli gumy­

-bazy, a ta jest niestrawna.

Chicle

jest podstawowym składni­

kiem, który posypuje się cukrem, pepsyną, tymiankiem, lukre­ cją.

Chicle

jest OK, kiedy zbierają

chicleros.

Przeszli oni

grzbietem zatopionego kontynentu, przynosząc ze sobą algebra­ iczny język. Na pustyniach Arizony napotkali Mongołów z pół­ nocy, glazurowanych jak oberżyna. Stało się to wkrótce po tym, gdy Ziemia uzyskała swoje żyroskopowe nachylenie, kiedy Golf­ sztrom rozstawał się z Prądem Japońskim. W sercu Ziemi zna­ leźli skały wapiennego tufu. Swoim językiem upiększyli samo wnętrze Ziemi. Zjadali swoje wnętrzności, a puszcza zamykała się nad nimi, nad ich kośćmi i czaszkami, nad ich koronkowym wapiennym tufem. Ich język zaginął. Tu i ówdzie można wciąż jeszcze odnaleźć resztki menażerii, pokryty symbolami kawałek kości czaszkowej. Cóż to wszystko ma wspólnego z tobą, Moldorfie? Słowem błąkającym się na twoich ustach jest anarchia. Wypowiedz je, Moldorfie, czekam na nie. Kiedy podajemy sobie ręce, nikt nie wie, jakie rzeki przepływają przez nasz pot. Kiedy ty z na wpół rozchylonymi ustami, w których bulgocze ślina, zestawiasz sło­ wa, ja przeskakuję pół Azji. Gdybym wziął twoją laskę, chociaż jest taka mama, i wybił ci w boku małą dziurkę, zebrałbym wy­ starczającą ilo$ć materiałów, by wypełnić całe British Museum.

16

Trwamy zaledwie pię_ć minut, a pożeramy stulecia. Jesteś sitem, przez które przecedza się_ moja anarchia, układając się_ w słowa. Poza słowem jest chaos. Każde słowo jest paskiem, prętem, lecz nigdy nie ma i nie będzie dość prętów, by zrobić z nich klatkę_. Pod moją nieobecność zawieszono zasłony w oknach. Wy­ glądają jak tyrolskie obrusy zanurzone w lizolu. Pokój lśni. Sie­ dzę_ na łóżku jak w transie, myśląc o człowieku przed momen­ tem narodzin. Nagle odzywają się_ dzwonki, dziwna, nieziemska muzyka, jakbym został przeniesiony w stepy Azji Środkowej. Niektórym towarzyszy długi, ciągnący się_ pogłos, inne wybu­ chają nagle, pijane i rzewne. A teraz znów zapanował spokój, jedynie ostatni ton delikatnie muska ciszę_ nocy - ledwo sły­ szalny, wysoki gong, zdławiony nagle jak płomień świecy. Zawarłem cichą umowę_ z samym sobą, że nie zmienię_ ani jednej zapisanej linijki. Nie jestem zainteresowany udoskona­ laniem swoich myśli ani czynów. Obok doskonałości Turgie­ niewa stawiam doskonałość Dostojewsk
Dwa czarne fiuty dla niej
Bardzo niegrzeczne palce
Mała dupa dla dużego dildo

Report Page