Po życiu ponad stan trzeba oszczędzać praktycznie na wszystkim". Rzońca przewiduje cięcie socjalu

Po życiu ponad stan trzeba oszczędzać praktycznie na wszystkim". Rzońca przewiduje cięcie socjalu

Witold Gadomski

AKTUALNOŚCI 22.07.2022, 11:35

Największym zagrożeniem jest to, że powrócimy do grupy gospodarek wschodzących. Możemy wpaść w spiralę, w której mimo podwyżek stóp słabnący złoty będzie podsycać inflację - mówi Wyborcza.biz ekonomista Andrzej Rzońca. Jak dodaje, czas zastanowić się nad cięciami transferów socjalnych. Koniec inflacji oznaczać będzie ogromną dziurę budżetową.

Witold Gadomski: Wiosną 2021 roku ukazały się prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej przewidujące, że w roku 2022 inflacja w większości krajów wysoko rozwiniętych, także w Polsce, wyniesie ok. 2 proc. Dlaczego tak się pomylili?

Andrzej Rzońca, były członek Rady Polityki Pieniężnej: Po globalnym kryzysie finansowym duża część ekonomistów, w tym z międzynarodowych instytucji finansowych, uwierzyła, że dotychczasowe prawa ekonomii, przynajmniej częściowo, przestały obowiązywać, że tym razem jest inaczej. Kolejny raz okazało się, że nie jest inaczej. Jeśli wtłacza się do międzynarodowego systemu finansowego gigantyczną płynność, a w dodatku przechodzi ona przez rządy w postaci wydatków publicznych, to efektem musi być inflacja.


Przez ileś lat tej inflacji nie było, mieliśmy okresy deflacji, a ekonomiści zastanawiali się, czy zbyt niska inflacja nie zaszkodzi gospodarce.

Moim zdaniem, choć nie wszyscy ekonomiści je podzielają, ta niska inflacja w okresie poprzedzającym pandemię była skutkiem ubocznym polityki zerowych stóp procentowych, które zakonserwowały słabość sektora bankowego. Pisałem o tym szeroko w swojej książce „Kryzys banków centralnych", wydanej w 2014 roku.


Przy zerowych stopach procentowych banki osłabione przez kryzys nie były w stanie prowadzić standardowej działalności bankowej, czyli udzielać kredytów. W rezultacie kreacja pieniądza przez banki, które w nowoczesnej gospodarce odpowiadają za około 90 proc. podaży pieniądza, była zablokowana. Banki centralne wtłaczały do sektora finansowego gigantyczną płynność, która z powrotem trafiała do banków centralnych, nie wpływając na inflację.


To co się zmieniło w trakcie pandemii?

Po pierwsze, skala interwencji banków centralnych. Amerykański Fed w ciągu zaledwie kilku miesięcy 2020 roku „wydrukował" więcej pieniądza niż po globalnym kryzysie finansowym z 2008 roku przez 5 lat. Ta niekonwencjonalna polityka pieniężna się upowszechniła. Zaczęto ją prowadzić niemal wszędzie. NBP, który wcześniej trzymał się konwencjonalnej polityki, w 2020 roku skupił obligacji skarbowych i gwarantowanych przez skarb państwa niemal tyle, ile, w relacji do rozmiarów gospodarki, Europejski Bank Centralny w 2008 roku.


Po drugie, zmienił się pośrednik, przez którego banki centralne tłoczyły pieniądz. W miejsce banków komercyjnych weszły rządy. Pieniądz, który wcześniej krążył między bankami centralnymi a bankami komercyjnymi, dotarł do firm i gospodarstw domowych, więc pojawił się efekt w postaci inflacji. Nie byłoby dzisiaj takiego skoku inflacji na świecie i w Polsce, gdyby w czasie pandemii gigantyczne wydatki rządowe nie były finansowane przez banki centralne, czemu towarzyszyło zamykanie gospodarek, skutkujące zmniejszeniem podaży i zakłóceniami w łańcuchach dostaw. Ale czasu nie cofniemy i teraz trzeba się koncentrować na tym, jak z tej sytuacji wybrnąć.


Polska ma jedną z najwyższych inflacji w Unii Europejskiej, a według prognoz, chyba zbyt optymistycznych, w przyszłym roku będziemy mieli w Europie najwyższą inflację. Mamy więc sytuację jeszcze gorszą niż w innych krajach.

Inflacja jest wszędzie, bo wszędzie w trakcie pandemii banki centralne prowadziły taką samą niekonwencjonalną politykę, w dodatku biorąc za pośrednika w tłoczeniu pieniądza rządy. Jeśli u nas jest wyższa, to głównie z dwóch powodów.


Po pierwsze, Narodowy Bank Polski powinien był podnosić stopy procentowe już w listopadzie 2017 roku. Wówczas po raz pierwszy projekcja inflacji sporządzana w NBP pokazała, że ryzyko przekroczenia celu inflacyjnego jest większe niż szanse na pozostanie inflacji poniżej celu. Ta sytuacja utrzymywała się przez cały 2018 rok, a mimo to bank centralny nie podniósł stóp procentowych.


Efektem był wzrost inflacji powyżej celu inflacyjnego już w połowie 2019 roku i przebicie górnej granicy dopuszczalnych odchyleń od celu na początku 2020 roku. W lutym 2020 roku inflacja sięgnęła 4,7%. Presja inflacyjna w Polsce pojawiła się więc, jeszcze zanim banki centralne zdecydowały się na masową skalę finansować wydatki rządów w trakcie pandemii.

Po drugie, NBP pogubił się – oględnie mówiąc – komunikacyjnie, co uderzyło w jego wiarygodność. Według indeksu opracowanego przez zespół kierowany przez profesora Hausnera w zeszłym roku wiarygodność NBP była najniższa w historii pomiarów. Wiarygodność jest ważna dla walki z inflacją. Jeżeli jest niska, bank musi działać znacznie silniej, to znaczy wyżej podnosić stopy procentowe. Inflacja w dużej części zależy od tego, co ludzie na jej temat sądzą. Jeżeli oczekują, że będzie rosła, to przedsiębiorcy mocniej podnoszą ceny, a pracownicy domagają się większych podwyżek wynagrodzeń.


Jak na obecną sytuację wpłynęła polityka fiskalna? Mimo transferów socjalnych deficyt, liczony według definicji Eurostatu, nie był dramatycznie wysoki. Utrzymywał się do roku 2020 na poziomie ok. 2 proc. PKB.

Do 2019 roku dobrą robotę, moim zdaniem, wykonywało Ministerstwo Finansów, które poważnie traktowało reguły fiskalne, w tym stabilizującą regułę wydatkową, i usiłowało przekonać do tego inne ministerstwa. Nie w pełni się to udawało, co maskowano, zawyżając dochody z uszczelniania systemu podatkowego, ale generalnie trzymano się pewnej dyscypliny. Należy docenić zasługi ówczesnej minister pani profesor Czerwińskiej.


Gdy wybuchła pandemia, reguły stały się fasadą. Znaleziono sposób, który pozwala zupełnie omijać regułę długu i regułę wydatkową. Masowo wydawano pieniądze przez jednostki formalnie nieobjęte regułami. Podstawowym zadaniem w sferze finansów publicznych jest powrót do reguł fiskalnych. Aby uniemożliwić ich omijanie, reguły muszą objąć całość wydatków publicznych i długu publicznego – tak jak definiuje je Eurostat.


Czeka nas recesja. Prezes NBP mówi o recesji technicznej, czyli spadku PKB trwającym co najmniej 2 kwartały. Prognoza NBP mówi też o silnym spadku wynagrodzeń realnych, a za tym pójdzie spadek realnej konsumpcji, przy jednocześnie spadających inwestycjach. Jak wyjść z tego gąszczu złych informacji?

Nie da się wyjść z tych kłopotów, w jakie wpadła nie tylko polska gospodarka, ale cały świat, bez krótkookresowych kosztów. Wybór jest jedynie taki – czy jesteśmy gotowi już teraz ponieść poważne jednorazowe koszty obniżenia inflacji, żeby czerpać trwałe korzyści ze stabilności cen, czy też do leczenia przekonamy się dopiero po poniesieniu odpowiednio wysokich kosztów inflacji.


Idzie kryzys, jakiego nie znaliśmy. Prezes Toyoty szczerze: "Pierwszy raz patrzę w przyszłość z takimi obawami"

ZAPISZ NA PÓŹNIEJ

Największym zagrożeniem, jakie widzę dla polskiej gospodarki, jest to, że przestaniemy być postrzegani jako kraj niemal wysoko rozwinięty i powrócimy do grupy gospodarek wschodzących. Wtedy możemy wpaść w spiralę, w której mimo podwyżek stóp, słabnący złoty będzie podsycać inflację, a rosnąca inflacja będzie wywierać presję na dalszy wzrost stóp i osłabienie kursu. Zagrożenie to jest realne w sytuacji, w której mamy już nie tylko duży deficyt w finansach publicznych, ale też całkiem spory i rosnący deficyt na rachunku obrotów bieżących. Żeby je usunąć, nie możemy zaakceptować podwyższonej inflacji.


Teraz NBP, choć z opóźnieniem, robi to, co powinien, to znaczy podnosi stopy procentowe. Nie da się przywrócić stabilności cen, nie podnosząc stóp procentowych. Oczywiście skala podwyżek będzie zależała od tego, co będzie się działo w finansach publicznych. Gdyby bank centralny był wspierany przez oszczędny budżet, to tych podwyżek mogłoby być mniej. Jeśli natomiast takiego wsparcia nie otrzyma, to podwyżki będą musiały mieć większą skalę.


Skądinąd wzrost w Polsce ostro hamowałby, nawet gdyby bank centralny nie podniósł znacząco stóp.


W Stanach Zjednoczonych nie ma przyzwolenia na podwyższoną inflację. Podwyżki stóp procentowych i ograniczenie popytu tam odczuje cały świat, w tym zwłaszcza gospodarki o dużej roli eksportu, i to nawet jeśli – jak w przypadku Polski – tylko niewielka jego część sprzedawana jest bezpośrednio do USA.

Silnie odczujemy dekoniunkturę w Stanach Zjednoczonych, bo ucierpią na niej nasi partnerzy handlowi. Do tego dokłada się cherlawy wzrost w Chinach i poważne ryzyko kryzysu. W tak wymagającym otoczeniu Europa musi szybko wzmocnić swoją konkurencyjność, bo budowała ją – zwłaszcza Niemcy, nasz najważniejszy partner handlowy – opierając się na tanich surowcach energetycznych z Rosji, do których nie ma powrotu.


Powiedział pan, że polityka pieniężna powinna być wspierana przez politykę fiskalną. Co to oznaczałoby dla rządu i dla społeczeństwa?

Od rządu wymagałoby to trzymania się reguł fiskalnych, co oznaczałoby, że państwo musiałoby w mniejszym stopniu się zadłużać, a wydatki publiczne musiałyby rosnąć wolniej. Ewentualnie państwo musiałoby podnosić podatki, przed czym jednak przestrzegam, gdyż hamowałoby to długofalowy wzrost. Potrzebujemy raczej uproszczenia i obniżania podatków, a nie ich podnoszenia.


Podkreślę jednak - kluczowa jest dyscyplina fiskalna, to znaczy niewydawanie więcej, niż się zarabia. To jest istota stabilizującej reguły wydatkowej, która w Polsce teoretycznie istnieje, tyle że jest omijana. Najlepiej uporządkowane kraje na świecie, np. Szwajcaria czy państwa skandynawskie, trzymają się tej zasady. Jeśli rządy chcą tam więcej wydawać, muszą podnieść podatki; chcą obniżyć podatki, muszą ograniczyć wydatki.


Święta bez gazu. Były minister skarbu bije na alarm [TYLKO U NAS]

ZAPISZ NA PÓŹNIEJ

Dzięki związaniu wydatków z podatkami wydatki stają się bardziej efektywne. Żeby zyskać poparcie u wyborców dla dodatkowych wydatków, trzeba ich przekonać, że przyniosą im one korzyść przewyższającą uciążliwość spowodowaną podwyższonymi podatkami. Sytuacja gdy można zwiększać wydatki bez podnoszenia podatków, jest bardzo niebezpieczna, bo pozwala eksponować korzyści z wydatków bez odnoszenia ich do uciążliwości podatków, które prędzej czy później się pojawią.


Czy da się w Polsce ograniczyć wydatki bez poważnego zreformowania transferów socjalnych, które w ostatnich latach zostały wprowadzone i które są jeszcze zapowiadane?

Jak spojrzy się na doświadczenia krajów, które odniosły sukces w ograniczaniu deficytu, na przykład na Szwecję w latach 90. czy Irlandię dekadę wcześniej, to widzimy generalna zasadę: po życiu ponad stan trzeba oszczędzać praktycznie na wszystkim.


Skoro więc oszczędności muszą objąć w zasadzie wszystkie kategorie wydatków, to i te największe, a są nimi transfery socjalne, i to nie tylko te, które pojawiły się w ostatnich latach. Wydatki na program "500+" to około 40 mld zł rocznie, na 13. i 14. emeryturę - 20 mld rocznie. Natomiast wszystkie wydatki socjalne, łącznie z emeryturami i rentami, to około 600 mld zł rocznie.


Politycznie to będzie bardzo trudne do przeprowadzenia.

Alternatywą są podwyżki podatków. Społeczeństwo może oczywiście dokonać takiego wyboru. Ważne jednak, żeby był to wybór świadomy, oparty na porównaniu korzyści z każdego wydatku z uciążliwością podatków, które muszą je sfinansować. Jeżeli będziemy ściśle trzymać się zasady, że państwo wydaje tyle, ile zbierze podatków, to nie tylko znikną jego problemy finansowe, ale też odmieni się debata publiczna, a z nią to, co jest postrzegane jako politycznie trudne.


Obecnie sytuacja jest taka, jaka jest. Szykuje się wysoki deficyt w finansach państwa, a rząd, a także opozycja liczą jedynie na to, że inflacja przysporzy nowych dochodów.

Prawdziwe problemy z finansami publicznym w Polsce pojawią się wówczas, gdy inflacja zacznie spadać. Dopóki jest wyższa, niż zapisano w ustawie budżetowej, państwo ma dodatkowe dochody.


Co będzie za kilka lat, powiedzmy, w roku 2024, gdy inflacja, zgodnie z przewidywaniami NBP, zacznie spadać?

Wtedy pojawią się gigantyczne napięcia. No i wtedy rząd będzie musiał oszczędzać na wszystkim. Myśmy przez to wszystko przechodzili. Skąd wzięły się problemy z deficytem po 2001 roku? W dużej części z szybkiego spadku inflacji, która między rokiem 1998 a 2002 obniżyła się z 15 proc. do poniżej 2 proc. Trzeba było szukać oszczędności na wszystkim. Tego, w znacznej części, dotyczył plan Hausnera. Także problemy z dopięciem budżetu po 2012 roku były następstwem spadku inflacji i pojawienia się deflacji.


Co to znaczy – oszczędzać na wszystkim. Zawsze w takiej sytuacji wychodzi polityk, najlepiej polityk opozycji, i mówi, trzeba zmniejszyć wydatki na biurokrację. Można w ten sposób zaoszczędzić kilka miliardów złotych, ale to nie rozwiąże sprawy.

Tak, idą ciężkie czasy i przyszłe rządy będą musiały wszędzie szukać oszczędności. Ich konieczna skala będzie gigantyczna. Nie wystarczy tylko zrezygnować z 13. i 14. emerytury. Potrzebne będą znacznie poważniejsze cięcia.


Może prostszym dla rządu wyjściem będzie utrzymanie inflacji i nieprzeprowadzanie cięć w wydatkach?

Inflacja nie rozwiązuje problemu. Ona daje luz w finansach publicznych tylko w czasie, gdy rośnie. Musiałaby więc ciągle przyspieszać, a to w końcu doprowadziłoby do załamania, bo nowoczesna gospodarka opiera się na podziale pracy i wymianie, a tej nie da się prowadzić bez pieniądza, który wszyscy akceptują.


Mówimy o błędach w polityce pieniężnej i fiskalnej, które doprowadziły do inflacji, ale mamy też do czynienia z szokiem zewnętrznym w postaci gigantycznych wzrostów cen energii i jej nośników. Czy to nie jest sedno problemu?

Wzrost cen energii odpowiada za dużą część inflacji. Wystarczy rzucić okiem na inflację z wyłączeniem cen żywności i energii, która wciąż jest jednocyfrowa. Niemniej ona też rośnie. Jest na najwyższym poziomie, od kiedy NBP publikuje ten wskaźnik. To nie jest tak, że inflacja w Polsce i na świecie wynika wyłącznie z czynników niezależnych od banków centralnych. Gdyby tak było, można by się spodziewać, że wkrótce wróci stabilność cen. Niestety, sytuacja jest gorsza.


Rząd doprowadził do uchwalenia ustawy o wakacjach kredytowych, które pozwolą odroczyć spłatę kilku rat kredytów hipotecznych. Opozycja idzie jeszcze dalej, proponując zamrożenie wysokości oprocentowania kredytu na poziomie z ubiegłego roku. Jak to wpłynie na gospodarkę?

Dziwię się, że tak niewiele osób dostrzega, że jeśli osłabia się oddziaływanie podwyżek stóp procentowych NBP na oprocentowanie kredytów, to konieczne będzie silniejsze podniesienie stóp przez bank centralny. Na koniec łączny koszt podwyżek dla kredytobiorców nie będzie mniejszy, zmieni się co najwyżej jego rozłożenie między nimi. Kredytobiorcy hipoteczni skorzystają, ale stracą przedsiębiorcy, a wraz z nimi ich pracownicy. Firmy będą miały mniej funduszy na wynagrodzenia. Mogą niektórych pracowników, w tym kredytobiorców hipotecznych, zwolnić lub zmniejszyć im płace.


Glapiński oznajmia, że raty nie będą rosnąć. Obiecuje to... kobiecie na molo w Sopocie

ZAPISZ NA PÓŹNIEJ

Pojawi się też inny skutek. Jeżeli banki nie będą wiedziały, ile zarobią na udzielanych kredytach, to przestaną ich udzielać. Część gospodarki, w tym gospodarstwa domowe, zostanie odcięta od kredytu. Drastycznie zmniejszy się dostępność kredytów hipotecznych, a tym samym możliwość kupna mieszkania, co zresztą już widać. W dyskusji o pomocy dla kredytobiorców przewijają się wyłącznie korzyści, a mało kto dostrzega ludzi, którzy będą tracić pracę, i tych, którzy nie kupią mieszkania. Podczas globalnego kryzysu finansowego w debacie publicznej koncentrowano się na tym, żeby uniknąć zapaści kredytowej. Teraz ta debata jest prowadzona w zupełnie inny sposób. Popycha do działań, które zwiększają ryzyko takiej zapaści.


Co rząd powinien robić, żeby zapobiec recesji lub długotrwałej stagnacji gospodarki?

Po pierwsze, trzeba opracować właściwe programy długookresowe, uwzględniające negatywny wpływ starzenia się ludności na dostępność rąk do pracy. Wątpię, żeby dało się go istotnie złagodzić bez powrotu do podnoszenia wieku emerytalnego. Po drugie, trzeba zapobiec sytuacji, w której zaburzana jest konkurencja na rynku europejskim. Tu wracamy do cen energii.


Trzeba przyspieszyć transformację energetyczną, znieść bariery dla rozwoju OZE, przeznaczyć znaczną część funduszy europejskich na sieci energetyczne, bo to jest dzisiaj poważna przeszkoda dla rozwoju OZE w naszym kraju. W międzyczasie trzeba przypilnować, by polskie firmy nie musiały płacić za energię więcej niż przedsiębiorstwa z innych krajów Unii Europejskiej. Komisja Europejska dopuściła łagodzenie skutków agresji Rosji na Ukrainę.


We Francji, Hiszpanii, Portugalii, a ostatnio w Niemczech wprowadzono już działania obniżające ceny energii płacone przez firmy, zwłaszcza te, które zużywają jej dużo. W Hiszpanii i Portugalii wprowadzono ceny maksymalne. We Francji obowiązuje zasada, że cena części energii ma odpowiadać kosztowi wytworzenia, który tam jest bardzo niski z uwagi na dominującą pozycję energetyki atomowej.


W Niemczech pomoc trafi do tych przedsiębiorstw, które zużywają dużo energii i płacą za nią dwa razy więcej niż przed rokiem (dla porównania: w Polsce ceny energii dla przedsiębiorstw są ponad trzy razy wyższe niż rok temu). Będzie ona pokrywać nie tylko przeszłe, ale i oczekiwane koszty. Zaplanowano na nią 5 mld euro! Przemysł jest siłą napędową naszej gospodarki, ma wyższy udział w tworzeniu PKB niż w zdecydowanej większości innych krajów Unii Europejskiej. Dlatego ceny energii tak są dla naszej gospodarki ważne.


Obraz, który się rysuje na najbliższe lata, jest pesymistyczny. Czy w tej sytuacji realne są obietnice dodatkowych transferów socjalnych, podwyżek płac czy obniżenie czasu pracy?

Obiecywać można wszystko, natomiast czekają nas bez dwóch zdań trudne czasy. Jeszcze raz wrócę do reguły fiskalnej. Jak się zbuduje dobre reguły, to później rządzenie staje się prostsze, bo pewnych rzeczy się nie da zrobić. I to nie jest decyzja rządzącego, tylko konsekwencja reguł.

Report Page