Pałac Samotnego Trapera

Pałac Samotnego Trapera




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Pałac Samotnego Trapera
Na wyjazd do Holandii
wybrałem się na przełomie maja i czerwca z dwoma kolegami.
Wyprawa trwała dziesięć zimnych dni i nocy. Niemcy w większości
przejechaliśmy pociągami korzystając z możliwości podróżowania
weekendowego na Schönes-Wochenende-Ticket. Mimo trasy rozplanowanej
na kilka przesiadek, nie odczuwa się uciążliwości podróżowania
koleją po Niemczech. Pociągi są świetnie skomunikowane, zmiana
peronów nie stanowi problemu, ponieważ korzysta się z wind.
Obładowane rowery wprowadza się do wagonów jednoosobowo i
bezstresowo, gdyż perony i podesty w wagonach są na jednym
poziomie. Wiem, wiem, u nas w kraju tego zrobić się nie da! W
każdym pociągu jest wiele pomieszczeń na rowery. Niekiedy jednak
bywa ciasno, bo rowerzystów przybywa, ale jakoś wzajemnie
przyjaźnie się upychamy. Z miejscami siedzącymi problemów nie ma.
Rozwikłaliśmy już też, po wielokrotnych przejazdach przez Berlin,
system naprzemianległej komunikacji windami na dworcu głównym. W
niektórych pociągach można nawet podładować baterie i telefony
komórkowe, z czego skrzętnie korzystałem. Takie warunki zachęcają
do wyjazdu do Niemiec lub przejazdu przez nie, dalej na zachód, co
też praktykujemy. W tym roku wybieramy się jeszcze w Alpy
szwajcarskie.
Jak stąd wyeksportowano komary? Nie było tu nigdzie ani jednego! W
czasie tego jednego ulewnego dnia Amsterdam zwiedzaliśmy skokami
pomiędzy ulewami. Raz zaproszeni zostaliśmy nawet p od dach i
poczęstowani herbatą. Zwiedziliśmy też Zaanse Schans, skansen
wiatraków i kolorowych zabytkowych domków, który jest jedną z
najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Holandii. Każdego
roku odwiedza je około 900 000 turystów. Wiatraki nad rzeką Zaan zaczęto budować około roku
1600. Początkowo służyły do osuszania terenu, później zaczęto
je budować również do celów produkcyjnych. Przerabiały pszenicę,
jęczmień, owies, ryż, papier, drzewo, olej jadalny, gorczycę,
tytoń, konopie oraz wiele innych przywożonych z zamorskich krajów
surowców. W końcu XVIII wieku było ich prawie tysiąc. Po roku
1850 wkroczyły do Holandii maszyny parowe i przejęły pracę
wiatraków. Większość z nich w krótkim czasie została
zlikwidowana. Dziś w skansenie wyeksponowano tylko trzynaście. Każdy z
nich ma swoja nazwę, np.: Het Jonge Schaap, De Zoeker, De Kat, De
Gekroonde Poelenburg, De Huisman...

Your @mention will add people to this discussion and send an email.
Making sure people you mentioned have access…
The assigned person will be notified and responsible for marking as done.
You do not have permission to add comments.
Granicę holenderską
przekroczyliśmy już na rowerach i po Holandii też podróżowaliśmy
tylko rowerami. W zasadzie trudno jest dostrzec teraz w terenie te granice. W
drodze powrotnej w ogóle była niezauważalna. Posługiwałem się
znakomitymi mapami cyfrowymi do Garmina: Benelux OpenFiets Map oraz
NLD-en gmapsupp, chociaż byli też zwolennicy Automapy z
charakterystycznym, pełnym optymizmu głosem Hołowczyca: „zjechałeś
z trasy, nowa będzie lepsza”. Znakomita precyzja tych dwóch
pierwszych map, świetne oznakowanie i wiele szczegółów
turystycznych, wraz z routingiem po ścieżkach rowerowych, umilały
jazdę. Między miastami jeździ się po ścieżkach rowerowych
biegnących obok dróg samochodowych. Niekiedy tylko, są to
oznakowane czerwone pasy po obu stronach jezdni. Zarówno tu, jak i w
miastach, rowerzyści traktowani są z wielkim szacunkiem. Po
ścieżkach rowerowych dopuszczony jest również ruch małych
motorków o pojemności silnika do 50 ccm, których jest niezliczona
ilość. Rowerzystów jest natomiast mrowie! Nikt jednak nie jeździ w kasku. Dosłownie nikt! Rzadko miewają je też użytkownicy małych motorków. Nikt też nie ubiera się w kolorowe stroje "prawdziwych" rowerzystów. Czasem tylko pojawiają się tacy na rowerach wyścigowych, oni już mają kaski. Wszyscy jednak
koegzystują bez iskrzeń. Kaski spotyka się natomiast często w Niemczech.                                                                                                                                                                         
Uwagę przyciągały różnorodne typy
rowerów, a już szczególnie te, wyposażone w drewniane „skrzynki”
bagażowe, w których rodzice wożą dzieci. Niekiedy nawet trójkę!
Podziwialiśmy niedoścignioną dla nas umiejętność posługiwania
się telefonami w czasie jazdy, a szczególnie - nagminne korzystanie z
internetu lub pisanie SMS-ów! Widać to na wielu zdjęciach. Na
promach, którymi często pływaliśmy, głównie przez rzekę IJ
(nazwa pisana dwoma dużymi literami), poza telefonami młodzież
świata nie widzi! Zwiedziliśmy po drodze Arnhem ze słynnym mostem
z II wojny światowej i Nijmegen. Na zachód od nich przejeżdżaliśmy
przez pola dawnych krwawych bitew.
Klamrą spinającą
opowieść może być pomnik niderlandzkiego pisarza
Eduarda Douwesa Dekkera urodzonego w Amsterdamie, znanego pod
pseudonimem Multatuli. Jest
uważany za najwybitniejszego prozaika niderlandzkiego XIX wieku.
Jego pseudonim jest cytatem z dzieła Owidiusza, co znaczy "wiele
doświadczyłem".
Zdarza się, że pokaz slajdów bywa nieaktywny więc dodatkowo zdjęcia są tutaj w albumie Holandia



154 Pages • 76,251 Words • PDF • 1.2 MB

MARIA RODZIEWICZÓWNA
POśARY I ZGLISZCZA POWIEŚĆ NA TLE POWSTANIA STYCZNIOWEGO
KaŜdy hymn ludzki jękiem się kończy, A kaŜdy uśmiech zgrzytem.
TOM PIERWSZY I RYCERZ SREBRNEGO ORŁA Hej, bracia orły, do lotu! Noc była czerwcowa, ciepła, pogodna. Nów księŜyca, zaledwie widoczny, skąpo oświecał olbrzymi pusty obszar kraju, zwany Pińszczyzną i Polesiem. Głucho było i czegoś straszno wśród niezmierzonych przestrzeni błot, trzęsawisk, lasów, splątanych gęstwiną łozy, grząskich łąk i wertepów, znanych tylko ptactwu i zwierzowi, osiedlonych z rzadka, przerŜniętych w zygzaki dopływami Prypeci i Styru. W dzień niekiedy w pobliŜu waŜniejszych wodnych arteryj rozlegały się nawoływania flisaków lub rybaków, czasami wpółdzikie bydło włościańskie wałęsało się po zalewach lub chłopi na malutkich czajkach przemykali się po strugach, dąŜąc na odległe sianoŜęcie, ale w nocy nikt zapewne nie przerywał ciszy w okolicach małej wysepki, drobiny moŜe zaledwie wiorstowej rozległości, poszytej gęsto łozą i kaliną, skrytej trwoŜnie w głąb tego bezludzia. Wartki prąd oddzielał ją z jednej strony od lesistego brzegu, z drugiej strony nieprzebytym trzęsawiskiem łączyła się z jakąś gmatwaniną tataraków, oczeretów, olch i kępiastych szuwarów, na których noga ludzka nie postała nigdy, chyba wiosną, gdy rozhulana rzeka zalewała wysepkę i kraj okoliczny w olbrzymie morze. Wówczas chłopskie czółna hulały zuchwale po szczytach zarośli i rybacy wśród moczarów rozrzucali sieci. Ale w czerwcu nikt nie odwiedzał wysepki; leŜała nieuprawna, dziewicza, pusta, ptactwo tylko gnieździło się po łozach. Tej nocy, moŜe raz pierwszy od chwili jej powstania, ogień się tam palił i pewnie raz pierwszy znajdowało się tam takie towarzystwo, jak to, które płomień oświecał fantastycznie a wyraźnie. Trzech ludzi tam było, nie pastuchy i nie rybacy, nocą zaskoczeni, i nie końscy złodzieje w kryjówce: było to trzech panów, sądząc z zachowania i odzieŜy. Jeden z nich, powaŜny, siwy, krzepko zbudowany starzec, siedział na zwalonej kłodzie, oparty oburącz na myśliwskiej dubeltówce. WyŜeł kasztanowaty wyciągnął się u nóg pana i podnosił co chwila ku niemu inteligentne, wierne oczy. Starzec nie patrzał nań. Zwrócony w stronę rzeki, siedział milczący, nasłuchując plusku wody zza krzaków, a bystre, ciemne oczy spod siwych brwi wyglądały czegoś czy kogoś w cieniu łóz i traw. Z drugiej strony ogniska było więcej ruchu. Stał tam równieŜ z bronią w ręku męŜczyzna wysoki i śniady, nieokreślonego wieku, ruchliwych, niespokojnych oczu, chudy, mizerny — wyrazistych nieprzyjemnych rysów. Chłód wiał od niego, ale trzeci towarzysz nie uwaŜał na to. Ten leŜał na boku, w rogatywce na bakier, w długich butach, w grubej odzieŜy, zmęczony, obłocony, obdarty jak zbieg lub włóczęga. Na twarzy miał szramę szeroką, krwawą, prawie świeŜą jeszcze. Ledwie z niej krew sączyć się przestała i ściekła powoli na chudy policzek chłopca. Był bardzo młody, pacholę prawie, miał lnianą czuprynę, jasne oczy sarmackie, pełne ognia, a tęskne, pełne Ŝycia, a czegoś mroczne, pełne nieustraszonej odwagi, a łagodne. Opowiadał coś Ŝywo, pokazując co chwila zza czerwonych warg dwa rzędy białych zębów w szczerym uśmiechu. Czasami przerywał opowieść, wstrząsał swymi jasnymi włosami, co wyglądały niby grzywa młodego lwa, podnosił oczy do pogodnego nieba, dumał chwilę i zaczynał nucić półgłosem znaną piosenkę:
Hop, hop, koniku, na Litwę, Podkóweczka srebrem kuta, Jest i szablica do bitwy, Szablica jak u Kiejstuta! — Późno! MoŜe nie przyjdą dzisiaj? — ozwał się nagle starzec, patrząc na gwiazdy z niepokojem. Śniady męŜczyzna się obejrzał. — Na rozkaz wojewody starszy stawi się niezawodnie, a młodszy moŜe — odparł z wolna, roztargniony. — Pan wątpi o młodszym? — Trudno ręczyć za takiego człowieka! — Jak to? — starzec poruszył się Ŝywo. — A tak! Trudno! — zaczął z dziwnym uśmiechem. — Jest to człowiek bez zasad, bez wiary, bez patriotyzmu i sądu, zacięty, zły, fanatyk. Wyrostkiem będąc, w przystępie gniewu czy dla zabawki podpalił ojcu folwark. Marnotrawstwem, próŜniactwem i rozpustą wpędził do grobu rodziców, nadweręŜył fundusz, stracił opinię! MęŜczyzna uniósł się oburzeniem i wzgardą. Śniada jego płeć przybrała koloryt czerwonego brązu, oczy błyszczały dziko, przez zaciśnięte wargi słowa padały jak sykanie węŜa. Stary słuchał uwaŜnie, patrząc w ziemię. — To dziwne — ozwał się po chwili milczenia — czyŜby rząd był tak źle poinformowany? Człowiek potępiony przez pana stoi tu u mnie na spisie wybitniejszych osobistości tego powiatu. Opinia jego nie doszła w moje strony, nazwisko obiło mi się o uszy, nie znam tu nikogo oprócz pana. Miałem was za przyjaciela obu Świdów. — Z ojcem ich byłem w przyjaznych stosunkach. Synowie nie Ŝyją z nikim. ZuboŜeli bardzo i zapewne zdziczył ich fałszywy wstyd niedostatku. Starszy niekiedy bywa na sądach i zjazdach, młodszy kryje się jak wilk, a mnie unika trwoŜnie jako świadka jego młodzieńczych awantur. Starzec głowę zwiesił. TrwoŜyły go, a raczej smuciły wieści zasłyszane — spojrzał na chłopca. Spał biedak z głową odrzuconą na wilgotną darń polanki, spał kamiennym snem młodości i bezmiernego znuŜenia. Uśmiechał się ciągle do sennych widziadeł teraz, wyraz wielkiej pogody i radosnej ofiary pokrywał mu twarz wychudłą, opaloną, sterczącą kośćmi, ledwie skórą pokrytymi. Wpółotwarte usta poruszały się niekiedy — moŜe śpiewał dalej swą piosenkę, a na jasne jego czoło padał czerwony promień ogniska, złocąc roztargane płowe włosy. Wzrok starca długo pozostał na tej twarzy; wstrząsnął głową, aŜ mu dwie łzy spadły z siwych rzęs na ziemię, potem oczy podniósł w niebo: — Czy Ty im. Panie, ziemi nie oddasz, nie wrócisz kraju? Czy na siewie ich krwi wzrośnie plon im czy wrogom? Bohaterami będą czy tylko męczennikami? BoŜe, nad dolą dziatwy się ulituj… Modlił się. Widział on rok 1812 dzieckiem, listopadowe powstanie męŜczyzną; dla starych jego oczu Bóg zsyłał nowe widowisko — co zobaczy: zorzę czy tylko poŜary?… Nagle wyŜeł nadstawił uszu — zawęszył — i trącił pana budząc go z zadumy. — Płyną? — szepnął śniady męŜczyzna podnosząc z ziemi dwie czarne maski. Jedną podał towarzyszowi, drugą sam się okrył — o chłopcu zapomniano czy nie dbano! Czekali milcząc i nasłuchując. Istotnie, od rzeki dochodził cichy, miarowy plusk wioseł coraz bliŜej, potem zaszeleściły krzaki, łozy, rozchylone pochodem ludzkim. Pies warczał.
— Kto idzie? — Brat — odpowiedziano w gąszczu. Ostatnie krzaki rozdzieliły się, jednocześnie na polanę weszło dwóch ludzi. Byli bezbronni. Jeden pozostał w cieniu, drugi postąpił w krąg światła i stanął przed oczekującymi, oświecony od stóp do głowy łuną ogniska. Był to męŜczyzna lat trzydziestu kilku, ogorzały, piękny blondyn. Na czole parę bruzd wyryło mu Ŝycie, ale pogodę niósł na twarzy, na ustach łagodny, tęskny uśmiech, w oczach wyraz spokoju, wypróbowanej siły, wiary gorącej, cichego bohaterstwa, gotowości na kaŜdą ofiarę — wszystkich najwznioślejszych uczuć duszy. Człowiek ten zewsząd wyniósł: excelsior*. Z poŜarów namiętności, ze zgrzytu cierpienia, z błota świata, z otchłani moralnej i materialnej nędzy, był wielki i piękny, pięknością krzyŜowca i mistyka, co pierwszy zatknął sztandar wiary na szańcach odzyskanej Jeruzalem. Oczy jego marzące objęły uwaŜnie kaŜdy szczegół obozowiska, wróciły potem na starca, którego siwa broda wychodziła spod maski, i przeczuwając w nim zwierzchnika, skłonił się z uszanowaniem, milcząc. — Jak się nazywasz? — Kazimierz Świda. — Po coś tu przyszedł? — Wezwano mnie imieniem kraju. Nie wiem, kto mnie wzywa i po co. — A jednak stajesz przed nami, jak przystało synowi Polski! Bądź za to błogosławiony. Tak, to kraj cię wzywa, prosi ofiary! Wstają przed tobą widma Baru i Legionów, roku 1830 i warszawskich męczeństw przed dwoma laty i wzywają cię za sobą! Wstają przed tobą widma tułactw emigracji, krwi przelanej na darmo, zgrozy kazamatów fortecznych, nędz Sybiru — wstają przed tobą wdowy i sieroty pobitych, wstaje zmora niewoli — woła, byś ją pomścił! Czyś gotów? — Gotówem! — odparł bez namysłu i wahania. — Rząd narodowy wzywa cię przeze mnie do czynu. Byłeś oficerem. — SłuŜyłem w artylerii. — Pójdziesz znowu, słuŜyć naszej sprawie. Jutro o północy na tej samej wysepce zborny punkt partii z powiatu. Obejmiesz ją pod swoje rozkazy. Czy masz co do powiedzenia? — Nic. Rozkaz wypełnię. Mam tylko prośbę do was. — Mów. — Zostawiam w domu Ŝonę, sam idę w bój. Kto wie, czy z niego wrócę. Jest nas dwóch, nie mamy krewnych, rodziny, przyjaciół. Jeśli zginiemy obydwaj z bratem — kto przeŜyje, niech przygarnie wdowę powstańca! — Zabiorę ją w dom swój, jeśli ocaleję, i dzieckiem mi będzie rodzonym! Przysięgam ci! Świda wyciągnął dłoń, uścisnął prawie starca. — Dziękuję wam — rzekł smutno. — Darujcie tę myśl osobistą, ale to wszystko, co kocham i mam na świecie. Spuścił głowę. Wzrok mu się zamącił, uśmiech znikł, cień padł na twarz. W duszy tej tak bezinteresownej i ofiarnej ozwał się na chwilę małą ból na wskroś człowieczy. — A brat twój, gdzie jest? — zagadnął starzec. — Wezwano go takŜe. — Przyszedł i czeka rozkazów. Obejrzał się szperając wzrokiem w ciemnościach. — Aleks! — zawołał wreszcie. Na to imię człowiek podniósł się z ziemi opodal ogniska i zbliŜył powoli, opieszale, z dziwną na taką chwilę obojętnością, obijając prętem łozy chwasty polanki. I jego oblał ogień poŜarem czerwonych blasków i ukazał staremu wcale odrębną postać. *
Excelsior (łac.) — wyŜszy, wznioślejszy; tu: wzniosłość
Był to wyniosły, smukły, pięknie zbudowany człowiek, lat około trzydziestu, ubrany w myśliwską kurtę siwą i długie proste buty. Podszedłszy do ognia, rzucił trzymany pręt, wsunął ręce w kieszenie i stanął bez pozdrowienia i ukłonu, jak ze spiŜu wykuty — hardy, dziki, chłodny, a lekcewaŜący świat cały. Ogień wydatnie oświecił jego ostre rysy, nerwową twarz, krótki ścięty czarny włos, głębokie, trochę zmęczone, ale bystre oczy: oczy Ŝółtawobrunatne jak źrenice sokole, a jak one teŜ wyraziste i nie zatrwoŜone niczym. Nie był ani piękny, ani brzydki — był przede wszystkim uparty. Wyglądało mu to z kaŜdego rysu, z kaŜdego ruchu i drgnienia, pomieszane z dzikością i dumą — i wolą Ŝelazną. MoŜna było zaręczyć, Ŝe człowiek ten nie umiał prosić i udawać, korzyć się i kłaniać — Ŝe w piersi tej szerokiej Ŝył duch niesforny, nieugięty, nieposłuszny, gotów do buntu co chwila — a obok stał władca, co duch ten gnębił i poskramiał, i kierował, jednym słowem: wola! Był panem samego siebie. Z dwóch tych braci, stojących obok siebie, starszy był duchem prawie, młodszy człowiekiem w całym znaczeniu tego wyrazu, ze wszystkimi wadami i cnotami ludzkości. Braćmi byli tylko z imienia. Starzec długo w milczeniu badał tę nową postać. Był nieufny. Słowa towarzysza nie chciały mu z myśli ustąpić, a zachowanie się młodego człowieka odpowiadało bardzo skreślonemu obrazowi. — Ktoś ty? — spytał wreszcie. — Musicie to wiedzieć, wezwawszy mnie tu imiennie — była odpowiedź bynajmniej nie pokorna. — Przychodzę bez maski! — dodał, rzucając błyskawicę swych orlich oczu w stronę śniadego męŜczyzny, który usunął się na bok i podczas poprzedniej rozmowy nie ozwał się ani słowem, zajęty pozornie rąbaniem olszyny na ogień. Początek rozmowy nie był zachęcający, ale starzec się nie obraził, owszem, z pobłaŜliwą łagodnością spojrzał na zuchwalca i mówił dalej: — Jesteś bardzo młody i porywczy, dziecko, ale z takich ludzi jak ty bohaterowie wychodzą. Pytanie moje było formą zwykłą; omijam je, gdy cię razi, i nie chcę swarów z tobą, b o s w a r y z g u b i ł y n a s p r z e d w i e k a m i . N a m i ś ć t r z e b a r ę k a w rękę, niby ogniwa łańcucha, brat z bratem, serce z sercem, cz yn z c z y n e m . Do czynu serdecznego cię wołam, na bojownika sprawy świętej, kraju rodzinnego, religii ojców!… MęŜczyzna słuchał, nie przerywając ani przecząc. Chwilami uśmiech wzgardy podnosił kąty jego ust zaciętych, chwilami brwi marszczył, ale milczał uparcie. — Nie pytam cię, czy chcesz, boś Polak, więc ofiarny — ciągnął starzec dalej. — W powiecie tym stoi jeden pułk i trzy sotnie dońskich kozaków Pójdziesz za nimi krok w krok jak cień, jak szpieg partii. Bezpieczeństwo braci zaleŜeć będzie od twej bystrości, czujności i pośpiechu. Brat twój, naczelnik, wiedzieć powinien o kaŜdym ruchu, o kaŜdym rozkazie, o kaŜdej myśli wroga! To twój czyn i obowiązek. Czy masz co do powiedzenia? — To tylko, Ŝe rozkazu waszego spełnić nie myślę! Starzec się podniósł jak ruszony spręŜyną. Śniady męŜczyzna zaśmiał się dziwnie szydersko i podniósł na młodzieńca szare swe złe oczy. A starzec stanął groźny przed Świdą i mierząc go surowym wzrokiem: — Rozkazu nie spełnisz, dlaczego? — spytał. Człowiek oczu nie spuścił, owszem, utkwił je w starca śmiało, wyzywająco, i podczas gdy źrenice nabiegały iskrami, odpowiedział spokojnie: — Bo mi go daje władza nie uznana i nie przyjęta, nie postanowiona dla dobra i uŜytku, bo wymaga tego ode mnie sprawa, którą nazywam szaleństwem. Sprawa niepolityczna, nierozwaŜna, poczęta po wariacku, bez zastanowienia i rachunku! Imiona jej członków
przeklęte będą, a nie błogosławione, przez pokolenia, co przyjdą po nas! Nie ratujemy kraju, a gubimy go bezpowrotnie. Własną ręką podpalamy dom swój, bo nam zimno i ogrzać się chcemy, nie myśląc, Ŝe zgliszcza gotujem! Nie, do takiej sprawy ja ręki nie przyłoŜę, choćby mi rozkaz dyktował — nie jakiś tam rząd narodowy, a sama Matka Boska z Ostrej Bramy! Zamilkł, milczeli wszyscy. Starzec oczy spuścił, osunął się znowu na kłodę i zwiesiwszy głowę na piersi, słuchał uwaŜnie ze smutkiem wielkim w duszy. Kto wie, czy i jemu nie przychodziły myśli podobne, choć je za grzech uwaŜał wobec krwi, co się lała wokoło. — Szaleni, opętani! — zaczął znów po chwili Aleksander Świda. — Czy wam za karę Bóg rozum odebrał? Czy nie widzicie, Ŝe to powstanie popierają sami nasi wrogowie, jako zgubę ostateczną narodu, Ŝe zdjęto kordon nad Bugiem, by łatwiej mogli nas agitować emisariusze z Królestwa, Ŝe z fortec dają nam ołów i proch? Czy nie widzicie, Ŝeśmy wzięci w dwa ognie między 30 000 sił moskiewskich i całą masą chłopstwa, uwolnionego przez cara, buntowanego przez urzędników, pamiętnego tylowiekowych krzywd pańszczyzny?… — Tak, mamy przed sobą tysiące — wtrącił starzec — lecz nas jest miliony niewolników, pamiętnych teŜ na dawną potęgę. N i e c h w i e E u r o p a , Ŝ e P o l s k a Ŝ y j e , c i e r p i i protestuje! — Europa! — Świda się zaśmiał z okropną goryczą. — Byłem ja, panie, lat ośm za granicą na uniwersytecie, przed rokiem doktoryzowano mnie w Getyndze. Wiem, co myśli o nas Europa, cha, cha, cha — ona zapomnieć nas nie moŜe, bo gdzie bunt, demonstracja, opór tłuszczy przeciw rządom i prawom, tam pewnie na dziesięciu inicjatorów jest połowa Polaków. Mamy w Europie ustaloną opinię próŜniaków, krzykaczy, wichrzycieli i — Ŝebraków
Mamuśka uwodzi Czarnego Ogiera
Blondynka otwiera się dla kutasa
Biwak dla dorosłych

Report Page