Ostra jazda w szkole

Ostra jazda w szkole




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ostra jazda w szkole








































Logowanie




Rejestracja




Realizacja kodu




Punkty




Pomoc




Kontakt






Dodatkowe kryteria Dodatkowe kryteria
EPUB

MOBI

PDF

MP3

MP3

Cała oferta Cała oferta Cała oferta
Ebooki

Audiobooki

Eprasa




Virtualo.pl






ebooki






Kryminał




Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów

Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.


E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.


Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.


E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.


E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.


Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.


Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.


Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).


Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.


Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.


Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.

Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów

Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.


Kopia przeznaczona jest wyłącznie do własnego użytku osobistego w granicach udzielonej licencji. Wszelkie prawa są zastrzeżone chyba, że właściciel praw autorskich udzieli wyraźnej licencji. Z wyjątkiem sytuacji dopuszczalnych przez prawo lub uzyskania zgody uprawnionego z tytułu praw autorskich, jakiekolwiek powielanie, montaż, wyświetlanie, wypożyczanie, publiczne pokazy czy inne rozpowszechnianie zawartości tej kopii lub jej fragmentów czy części jest bezwzględnie zabronione. Niniejsza kopia nie może być przedmiotem odsprzedaży czy dystrybucji i sprzedaży handlowej bez uzyskania odpowiedniej licencji udzielonej przez Virtualo sp. z o.o.


Kopia przeznaczona jest wyłącznie do własnego użytku osobistego w granicach udzielonej licencji. Wszelkie prawa są zastrzeżone chyba, że właściciel praw autorskich udzieli wyraźnej licencji. Z wyjątkiem sytuacji dopuszczalnych przez prawo lub uzyskania zgody uprawnionego z tytułu praw autorskich, jakiekolwiek powielanie, montaż, wyświetlanie, wypożyczanie, publiczne pokazy czy inne rozpowszechnianie zawartości tej kopii lub jej fragmentów czy części jest bezwzględnie zabronione. Niniejsza kopia nie może być przedmiotem odsprzedaży czy dystrybucji i sprzedaży handlowej bez uzyskania odpowiedniej licencji udzielonej przez Virtualo sp. z o.o.


Kopia przeznaczona jest wyłącznie do własnego użytku osobistego w granicach udzielonej licencji. Wszelkie prawa są zastrzeżone chyba, że właściciel praw autorskich udzieli wyraźnej licencji. Z wyjątkiem sytuacji dopuszczalnych przez prawo lub uzyskania zgody uprawnionego z tytułu praw autorskich, jakiekolwiek powielanie, montaż, wyświetlanie, wypożyczanie, publiczne pokazy czy inne rozpowszechnianie zawartości tej kopii lub jej fragmentów czy części jest bezwzględnie zabronione. Niniejsza kopia nie może być przedmiotem odsprzedaży czy dystrybucji i sprzedaży handlowej bez uzyskania odpowiedniej licencji udzielonej przez Virtualo sp. z o.o.


Prolog Sobota 15 sierpnia 2015 Godzina 23.50 Wojskowy honker toczył się po wyboistej leśnej drodze, podskakując co chwila jak zabawkowe, zdalnie sterowane autko. Tak dokładnie rzecz ujmując, to nawet nie była droga. Był to leśny dukt, którym tylko z rzadka poruszały się jakieś pojazdy. Najczęściej transportery opancerzone, a niekiedy nawet czołgi, bo tędy można było dotrzeć wprost z jednostki wojskowej na ogromny tor szkoleniowy zaszyty w głębi lasu. To tu właśnie młodzi żołnierze ze szkoły wojsk pancernych mieli pierwsze w swoim życiu ćwiczenia w terenie. Nic więc dziwnego, że drogi prowadzącej w to miejsce nie można było, nawet przy dużej dawce dobrej woli, nazwać równą. Stalowe monstra, które się tędy przetaczały, wygniotły co prawda piękne i szerokie koleiny, ale dla aut osobowych, nawet takich jak ten honker, wojskowych, terenowych, ze wzmocnionym i podniesionym zawieszeniem, był to prawdziwy tor przeszkód. Starzy żołnierze mówili o niej „droga życia”, bo tak jak tą słynną, wiodącą do oblężonego Leningradu przez zamarznięte jezioro Ładoga, dostarczano zaopatrzenie, tak i tędy do zamkniętej, więc prawie jak oblężonej jednostki nocą dowożono bardzo potrzebne towary, których próżno było szukać w wojskowej kantynie. Wystarczyło tylko przejechać tylną bramką, która znajdowała się za budynkami magazynowymi, potem trzy kilometry przez las, by wydostać się z terenu wojskowego na obszar cywilny. Potem jeszcze jakieś trzysta metrów asfaltówką do najbliższych zabudowań, wśród których znajdował się niewielki sklep spożywczy. Honker zatrzymał się na podjeździe spożywczaka, a kierowca wyłączył silnik i na wszelki wypadek światła. Drzwi od strony pasażera otworzyły się z rozmachem. Człowiek w polowym mundurze z dystynkcjami sierżanta wyskoczył na zewnątrz i mało nie wywrócił się na chodnik. Na szczęście w ostatniej chwili chwycił się maski wozu i dzięki temu udało mu się utrzymać równowagę. Podszedł do sklepowych drzwi, oparł się o nie i ręką wymacał dzwonek. – Wystarczy tego dzwonienia, już nie śpię! – zawołała właścicielka sklepu z okna na górze. – Już nie dzwonię, pani kochana Winiarska, tylko zejdź pani, bo czasu nie ma w ogóle. Trzeba zaraz wracać, bo jak wiadomo, służba nie drużba i wew związku z tym… Dalej już nie słuchała. Poznała ten bełkotliwy głos. Sierżant Matejuk miał zawsze po pijaku skłonności do długich opowieści, w których nie liczyła się treść ani wątek, ale sam fakt opowiadania. Otworzyła drzwi i natychmiast poczuła ostrą woń alkoholu. Matejuk miał już nieźle w czubie. – Kochana pani kierowniczko, więc będzie tak… Da pani cztery flaszki zero siedem smirnoffa i do tego dwa, nie, co tam dwa, cztery czteropaki poznańskiego piwa, znaczy się leszka. – A co to, ktoś ma urodziny dzisiaj? – zapytała z czystej ciekawości, zapominając, że z tym Matejukiem za dużo nie można gadać. – Pani kochana kierowniczka to na jakim świecie żyje, że nic nie wie? Przecież dzisiaj jest najważniejsze święto. Zmarszczyła czoło, by sobie przypomnieć. – A już wiem, Matki Boskiej… jakiejś, ale jakiej to nie pamiętam. – Nie była specjalnie wierząca, a z dzieciństwa niewiele kościelnych śladów zostało jej w pamięci. Matejuk tylko machnął ręką. – Dziś jest święto wojska. Wojska Polskiego święto, więc od czasu do czasu z okazji święta człowiek musi se wypić, nie? – Wskazał na butelki, które sklepowa pakowała do grubych reklamówek. – Bitwa pod Lenino – przypomniała sobie ze szkoły. – Jakie Lenino? – zdziwił się sierżant, któremu ta nazwa niewiele mówiła. – Jakie… – Sto czterdzieści cztery złote – przerwała mu bezceremonialnie. Sierżant natychmiast sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kilka wymiętolonych banknotów. – Przyjemnego świętowania – powiedziawszy to, podała klientowi dwie siatki, a on chwycił je tak ostrożnie, jakby przenosił nie wódkę, a niewypały. Flaszki nie były tak niebezpieczne, ale na pewno znacznie cenniejsze, szczególnie dzisiaj, pod koniec świątecznego dnia. Żołnierz zabrał obie reklamówki i poszedł chwiejnym krokiem do zaparkowanego przy drodze łazika. Gdy Winiarska gasiła światło w sklepie, po samochodzie i nocnym gościu nie było już śladu. Po chwili honker zjechał z asfaltówki w leśną drogę, minąwszy tabliczkę z napisem „Teren wojskowy, wstęp wzbroniony”. Na nierównościach znów zaczęło trząść niemiłosiernie, mimo że kierowca starał się jechać ostrożnie. – Zatrzymaj, no, na chwilę tego grata, bo nie wyrobię już – polecił Matejuk, otwierając jednocześnie okno. Rześkie nocne powietrze wdarło się do środka kabiny, rozpędzając kłęby tytoniowego dymu. – A po cholerę? Zaraz będziemy na miejscu – próbował przekonać kolegę kierowca, kapral Roman Stępień. – Stań, kurwa, jak ci gadam, bo zaraz zacznę rzygać. – No chyba że o rzyganie idzie. Honker stanął w miejscu. Matejuk natychmiast otworzył drzwi i wybiegł na drogę. Rozejrzał się na boki, jakby chciał znaleźć najlepsze miejsce. Nie znalazł, bo mało co było widać. Zrobił więc kilka kroków do przodu i oparł się o pień drzewa. Poczuł skurcz w żołądku, który był niezawodnym sygnałem, że zaraz odda dług naturze. Nie minęło dziesięć sekund i wszystko, co zjadł i wypił przez ostatnich kilka godzin, wyleciało na zewnątrz. Natychmiast poczuł ulgę. Otarł twarz wierzchem dłoni, splunął pod nogi i był gotowy do dalszego świętowania. – Kurwa, ktoś tu jedzie – zawołał kierowca. – Gdzie? – Sierżant odwrócił się, ale nic nie dostrzegł. – No tu, po tej pierdolonej drodze. – No i chuj. To ktoś od nas. – Ale to jedzie za nami. – Pierdolić to… Za plecami Matejuka zrobiło się jaśniej. Auto na długich światłach zatrzymało się. – Zgaś te światło, kurwa! – krzyknął oślepiony ledami kapral Stępień. – To teren wojskowy jest. Tu nie wolno jeździć! Kierowca nie zareagował. – Ja ci, kurwa, pokażę, cwaniaczku! – zawołał Matejuk. – Ja ci… hyk! – przerwał, bo wstrząsnęła nim czkawka, która, jak wiadomo, pojawia się zawsze wtedy, gdy człowiek najmniej się tego spodziewa. W świetle lamp terenowego wozu dostrzegł sylwetkę mężczyzny. Chyba musiał go znać, bo uśmiechnął się pod wąsem i ruszył ku niemu. – Co ty, kurwa, ludzi straszysz… hyk – nie dokończył, bo dostrzegłszy, co tamten trzyma w dłoni, stanął jak wryty. Poczuł, że czkawka przeszła mu na ten widok momentalnie. – Co ty, kurwa… – powiedział jeszcze raz znacznie ciszej niż poprzednio i więcej powiedzieć nie zdążył, bo głowa sierżanta Sławomira Matejuka eksplodowała, przeorana kulą kalibru 7,65 milimetra. Jego kierowca, widząc, co się dzieje, dał susa w krzaki na poboczu, a zabójca posłał w jego kierunku raz za razem pięć kul. Posłał na wszelki wypadek, bo tak naprawdę wcale go nie obchodziło, czy kapral Stępień przeżyje, czy nie. Strzelał za nim raczej odruchowo i z przyzwyczajenia, tylko dlatego, że tamten uciekał.Rozdział I Sobota 12 września 2015 Godzina 6.30 Na wschodniej połaci nieba pojawiły się pierwsze promienie słońca zwiastujące świt. Brzask powoli zaczął wysuwać się zza sosnowych koron. Poranna mgła przykrywała lekkim, białym woalem nadrzeczne łąki wyłaniające się w prześwitach między drzewami. Nie niepokojone przez ludzi stadko jeleni przeszło spokojnie przez drogę i zniknęło w wilgotnych od rosy zaroślach. Podążało w kierunku przepływającej kilkaset metrów stąd Warty, by tam, nad jej brzegiem, zatrzymać się na popas wśród soczystych jesiennych traw. Tam też, na skraju lasu, w miejscu, gdzie zaczynały się podmokłe łąki, rosły dorodne borowiki, ale one nie interesowały jeleni. Amatorami grzybów byli tylko ludzie i robaki. A w tym roku grzybów było sporo. Wszystko dlatego, że padały deszcze i jednocześnie było ciepło. Grzybiarze wykorzystywali więc każdą chwilę, by zebrać ich jak najwięcej. A konkurencja była ostra, bo tu, w Puszczy Noteckiej, uwijali się nie tylko miejscowi, ale i sporo przyjezdnych. Dlatego na najobfitsze zbiory mogli liczyć ci, którzy potrafili wstać wcześnie rano i jak najszybciej dojechać na upatrzone miejsce. Tak, jak to zrobił dzisiaj Czechu Kolasa, bezrobotny od wielu lat mieszkaniec wsi Piotrowo, dla którego jesień była czasem prawdziwych żniw. Każdego dnia, już od połowy sierpnia, wsiadał o świcie na rower i jechał do lasu w miejsca, o których wiedział, że zawsze coś tam znajdzie i nigdy nie wróci do domu z pustymi wiadrami. Tak, wiadrami właśnie, bo Czechu nie był jakimś niedzielnym grzybiarzem, który podgrzybki czy borowiki zbierałby do koszyka. On taszczył ze sobą cztery plastikowe wiadra, takie dziesięciolitrowe hoboki po farbie malarskiej, i za każdym razem przywoził je wyładowane po brzegi. Napełnienie ich zajmowało mu jakieś cztery godziny. Potem wracał do swojej wioski i wychodził na drogę tuż przed domem. Tam miał punkt sprzedaży, czyli stare krzesło plażowe i deskę ułożoną na czterech cegłówkach. Na tej desce stawiał plastikowe, przeźroczyste pudełka z posortowanymi według rodzajów grzybami, siadał na krzesełku i czekał, wpatrując się z nadzieją w każdy przejeżdżający samochód. Miał w tej robocie doświadczenie i dobrze wiedział, że po południu wiadra będą puste, a kieszenie pełne pieniędzy. Na razie jednak, myśląc o tych złotówkach, które jeszcze dziś zarobi, zatrzymał się na skraju drogi prowadzącej do nieodległych Wronek i schodząc z siodełka starego składaka Sokół, rozejrzał się. Po obu stronach szosy rozciągał się las, a na poboczu nie było ani jednego zaparkowanego samochodu. Mieszczuchy, które próbowały włazić na jego teren, jeszcze spały, więc na razie nie musiał się obawiać konkurencji. Wyciągnął z kieszeni swojej wojskowej kurtki moro paczkę marlboro i uśmiechnął się pod wąsem na widok tego luksusowego tytoniu. Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu nie było go stać na takie dobre papierosy. Palił wtedy mocne albo jakieś chińskie paskudztwa, których nazwy nawet nie pamiętał. A teraz, proszę bardzo, odkąd sklepowa Zośka weszła w układ z ukraińskimi dostawcami, można było kupować u niej spod lady fajki przywożone zza wschodniej granicy za połowę ceny. Te marlborasy kosztowały zaledwie osiem złotych. Ameryka. Palił najlepszy tytoń, zarabiał na grzybach prawie dwieście złotych dziennie i czego jeszcze chcieć od życia? No może tylko tego, żeby się w wyborach spełniły te obietnice, że będą dawać na każde dziecko pięć stów. To by oznaczało, że on dostanie co miesiąc dwa i pół tysiąca za nic. No, lepiej nie mogłoby się poukładać. Dzięki temu nie będzie musiał już szukać żadnej dorywczej roboty. Niech leśniczy radzi sobie sam. Tak to trzeba się było prosić, żeby wziął człowieka na wyrąb, a i to jeszcze nie zawsze chciał dawać zarobić. Ale teraz, jak będą dawać te pięć stów, to pies z kulawą nogą palcem nie kiwnie i nie pójdzie do niego, żeby się męczyć za frajer. Niech sam ścina drzewo albo bierze do roboty Ukraińców. Bo miejscowi będą mieli go w nosie. Oczywiście, pod warunkiem że ci, co obiecali te pieniądze, dotrzymają słowa. Ale już on się o to postara. Namawia każdego, żeby głosował na nich. Dotąd w ogóle nie chodził na wybory, bo w żaden sposób go nie dotyczyły. Ale jak usłyszał o tej kasie, to zrozumiał, że od tego głosowania zależy całe jego życie, więc teraz czekał z niecierpliwością, żeby wreszcie móc spełnić swój obywatelski obowiązek. Wypalił papierosa do końca, rzucił niedopałek na asfalt i dokładnie rozdeptał. Wiedział, że musi uważać, żeby nie zaprószyć ognia. On, podobnie zresztą jak wszyscy miejscowi, dbał o swój las, bo oprócz tego, że ten dawał mu żyć, to jeszcze zwyczajnie lubił te leśne zakamarki, te zapachy budzącego się wśród drzew dnia, ten ptasi śpiew o poranku. Ale najbardziej na świecie lubił wódkę czystą, po której jego mózg wypełniały tylko czyste myśli. Sięgnął więc do wewnętrznej kieszeni kurtki i wydobył z niej plastikową piersiówkę po whisky Ballantine’s, którą znalazł dwa lata temu na leśnym parkingu. Była pusta, ale mimo to zabrał ją ze sobą. To dlatego, że nieraz widział na polowaniu, bo wynajmował się niekiedy do nagonki, jak myśliwi popijają z takich płaskich buteleczek. Wprawdzie te ich były metalowe i ozdabiane jakimiś myśliwskimi obrazkami. Widział je na własne oczy, bo kilka razy dali mu się z takiej flaszki napić, nalewając wódkę do małego jak naparstek kieliszka. No więc wymyślił sobie, że skoro i on chodzi często do lasu, przydałaby się taka poręczna flaszka. Ta znaleziona okazała się idealna. Wypłukał ją od środka, umył na zewnątrz i nalał pół litra wódki Lodowej. Zmieściła się w całości. Tak przygotowany mógł iść zbierać grzyby. Wtedy nie poszedł, bo była akurat zima. No ale od tego momentu minęło sporo czasu i już nieraz przekonywał się, jak bardzo ta flaszka była przydatna. Ot, choćby i dziś. Odkręcił korek i pociągnął solidny łyk. Ciepła wódka rozlała mu się po przełyku i spłynęła do żołądka. Od razu się ożywił. Tak pobudzony mógł przystąpić do pracy. Jak zwykle przywiązał rower do drzewa długim krowim łańcuchem i spiął go kłódką. Rower wprawdzie stary i nikt nie powinien się na niego połasić, ale wiadomo, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Niby zbytek ostrożności, ale lepiej nie drałować później na piechotę, w dodatku obładowany grzybami. Zostawił rower i dwa wiadra, a z dwoma poszedł w las. Znał to miejsce jak własną kieszeń. Zawsze tu zaczynał, bo teren obniżał się tutaj w stosunku do szosy. Trzeba było zejść ostrożnie dość stromą skarpą porośniętą wysoką i ostrą trawą. Niżej zbocze łagodniało, tworząc koliste otoczenie niecki wypełnionej błotem porośniętym trzciną. Kiedyś musiał być tu staw, ale chyba bardzo dawno, bo Czechu mimo swoich pięćdziesięciu czterech lat tego nie pamiętał. Owszem, podczas szczególnie deszczowych wiosen pewnie spływała woda z drogi i kto wie, może i robiło się niewielkie bajorko. Ale tego już nie mógł wiedzieć na pewno, bo przecież wiosną tu nie chodził. Po co miałby tutaj zaglądać, skoro nie było grzybów? O, choćby takich jak ten. Spojrzał pod nogi. Pierwszego niemal rozdeptał, ale na szczęście był spostrzegawczy i zatrzymał się w porę. Pochylił się i wyciągnąwszy z kieszeni aluminiowy nożyk, taki jak to kiedyś dawali w stołówkach do obiadu, z tym że ten ostrze miał węższe i zdecydowanie ostrzejsze, bo sz
Oralne przyjemności na spacerze
Rajska kobieta
Lubi ruchanie nowych koleżanek

Report Page