Ostra dziwka z ulicy

Ostra dziwka z ulicy




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ostra dziwka z ulicy
Vitalia > Społeczność > Pamiętniki > UlaSB


2015


listopada


października


lipca


maja


kwietnia


marca


lutego


stycznia



2014


czerwca


maja


kwietnia


marca


lutego



2013


września


sierpnia







3 listopada 2015 , Komentarze (5)



1 listopada 2015 , Komentarze (10)



31 października 2015 , Komentarze (6)



14 października 2015 , Komentarze (21)



13 października 2015 , Komentarze (14)



18 lipca 2015 , Komentarze (44)



12 lipca 2015 , Komentarze (32)



7 lipca 2015 , Komentarze (39)



4 lipca 2015 , Komentarze (25)



22 maja 2015 , Komentarze (22)

Vitalia O nas Kontakt Mapa serwisu Dla kupujących Regulamin Polityka prywatności Współpraca Program Partnerski Reklama Poleć nasze usługi Bądź na bieżąco Newsletter Rss

Zarządzaj cookies


Akceptuj wszystkie


No właśnie. Wczoraj późnym popołudniem napisałam, że dzień był spokojny i w ogóle. Nie minęło chyba nawet pół godziny, kiedy pokłóciłam się z E. Poszło właściwie o błahostkę, ale i tak wkurzyło mnie niesamowicie, że przypieprza się o głupoty. Aż się trzęsłam w środku ze złości, bo jego pretensje były nieuzasadnione.
Kilka godzin później, nadal zła. poszłam zrobić sobie kąpiel. Położyłam telefon i książkę na koszu do prania i zaczęłam się rozbierać. Ściągając koszulkę zahaczyłam (trzeci raz w ciągu roku) o porcelanowy kubek, w którym stoją nasze szczoteczki... Kubek spadł, rozbił się w drobiazgi, w związku z tym przed kąpielą czekało mnie jeszcze generalne sprzątanie łazienki. Nie powiem, żeby mi to poprawiło humor. W końcu wlazłam do wanny, wzięłam telefon i... dopiero wtedy to zobaczyłam. Wielkie pęknięcie ekranu, przez całą przekątną. Kubeczek, okazało się, spadł centralnie na telefon. Jakim cudem? Nie wiem. Prawdopodobieństwo było jak 1:1000000. A i tak trafił... W praktycznie nowy telefon, mam go raptem trzy miesiące. No myślałam, że się rozpłaczę.
I tak od wczoraj idzie. Poszłam dziś po południu wyrzucić śmieci. Akurat jak wychodziłam słyszałam jak baba mieszkająca obok zamyka drzwi do swojego mieszkania. Mieszkania na naszym piętrze są tylko dwa, nasze i to drugie. Plus wspólna suszarnia, na której piździ jak w kieleckim, bo jest prawie na dachu, nie ma kompletnie żadnego ogrzewania i są tam wiecznie otwarte okna. Sama nie korzystam (mamy suszarkę), ale korzysta m.in. ta krowa. Wychodzę z mieszkania i oczywiście zastaję szeroko otwarte drzwi do suszarni, mimo ogromnej kartki "ZAMYKAĆ DRZWI". Westchnęłam, zaklęłam pod nosem (ciągnie nam w chałupie jak nie wiem, jak te cholerne drzwi są otwarte), zamknęłam, wyszłam ze śmieciami. Wracam, słyszę "tup tup tup tup", potem odgłos zamykanych drzwi i głośne "jebut!" - tak moja ukochana sąsiadeczka zamyka drzwi od własnego mieszkania. Wchodzę na trzecie piętro - drzwi od suszarni otwarte na oścież. Tym razem zaklęłam głośno, równie głośno je zamknęłam i wróciłam do siebie. Nie zdążyłam się nawet rozebrać, słyszę, że ta znowu wyłazi i dawaj otwierać drzwi! W końcu odpuściłam. Stwierdziłam, że ta baba jest chora psychicznie, bo nikomu normalnemu nie chciałoby się czatować pół dnia pod drzwiami i bawić się w wojnę podjazdową. Poprosiłam E, żeby zamknął te cholerne drzwi wracając z pracy, bo ja już nie mam siły.
Najśmieszniejsze, że ja z tym głupim krówskiem nie byłam nigdy w żadnym konflikcie. W ogóle nie mam z nią kontaktu, ot czasami widzę ją na klatce to powiem "dzień dobry" i tyle mnie widzieli. I młoda jest, może kilka lat starsza ode mnie. A już popier... Nawet mi się pisać nie chce. I jak ja mam się wyciszyć, pracować na jakimkolwiek wewnętrznym balansem, skoro - cytując Adama Miałczyńskiego - każdy mój dzień składa się z jakichś takich gówien. No każdy.
Zjadłam dziś trzy posiłki i nawet byłam bliska poćwiczenia, ale doszłam do wniosku, że jednak mi się nie chce i wolę pozabijać zombiaki :P Może jutro się uda. Nic na siłę :)
Tym oto mało optymistycznym akcentem żegnam się z Wami. Aż się boję jutra...
Trwam w postanowieniu :) Staram się zmieniać siebie każdego dnia, uspokoić się i wewnętrznie wyciszyć. Jedyne, z czym ciągle mam ogroooomny problem to poranne wstawanie. W ogóle jakiekolwiek wstawanie. Czy jest siódma rano czy jedenasta - nie mogę się podnieść i tyle. Na szczęście wieczory, kiedy kładłam się do łóżka i nie mając na czym się skupić zaczynałam rozmyślać (co przeważnie kończyło się spazmatycznym płaczem i koszmarnymi snami) wydają się być za mną. O przeszłości staram się myśleć pozytywnie. Wspominam to, co było piękne, nie zastanawiam się natomiast nad tym, co straciłam, co mogłabym przeżyć, gdyby pewne sprawy potoczyły się inaczej. Jest mi ciężko, ponieważ wraz ze śmiercią bliskiej osoby umarł pewien piękny rozdział w moim życiu, o którym zawsze myślałam, że nigdy się nie skończy. Tymczasem staram się poradzić sobie z własnymi emocjami.
Dzisiejszy dzień minął spokojnie. Nakarmiłam króliczki, zjadłam śniadanie, posprzątałam trochę, posiedziałam na kompie oglądając teledyski i słuchając muzyki, która przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Żadnego przymusu, żadnego stresu. Później ugotowałam zupę marchewkową, którą bardzo lubię, a poza tym miałam w domu hurtowe ilości marchewki, więc nie chciałam, żeby się zepsuła :) Tak trochę przebimbałam ten dzień, ale widocznie potrzebowałam tego.
Zapaliłam świeczki na stole. Na cmentarzu co prawda nie byłam, bo nie mam tu nikogo i nawet nie wiedziałabym gdzie iść, ale nie zapomniałam. Byłam spokojna. Halloween nie obchodzę, ale aż mi się wczoraj szkoda zrobiło naszych ruskich dzieciaków, które latały po klatce i dzwoniły do drzwi, a rzadko kto im otwierał. Sama nie otworzyłam i miałam nawet trochę wyrzutów sumienia, bo tak się ładnie poprzebierały... ale jak noga boga nie miałam w domu ani pół cukierka i po prostu głupio mi było otworzyć. Obiecałam sobie jednak, że w przyszłym roku uzbroję się w coś na takie okazje. Ja, która normalnie nie może patrzeć na dzieci.
Teraz idę na kolację, później na spacerek z E, nakarmić króliczki lulu. Nie będę chyba dzisiaj z nimi siedziała, jestem zmęczona jak nie wiem co i mam nadzieję wcześniej się dziś położyć. Szczególnie, że jutro do szkoły.
Na koniec wstawiam teledysk, który dziś dosłownie mnie poraził. Piosenkę znam nie od dziś, ale tego występu nigdy wcześniej nie widziałam. Ktoś dobrze napisał w komentarzu - ona jest stworzona do tego, żeby śpiewać ją w deszczu przy akompaniamencie zakochanego w tobie tłumu:
I nie mam na myśli "diety, ćwiczeń, siłki ze sztangami, PKWN czy jak to się tam nazywa, makr"... Srakr. Nie chcę, żeby moje życie kręciło się wokół żarcia, po prostu mi to nie pasuje. W ogóle nie chcę, żeby kręciło się wokół czegokolwiek, a do tego właśnie się to sprowadza. Każdego wieczora zastanawiam się, jak przeżyję kolejny dzień, czy znowu zamiast sałaty zacznę wpierdalać czekoladę, czy poćwiczę. Jak gdyby na świecie nie istniało nic innego. Jak gdybym nie miała swoich pasji, problemów, które muszę jakoś rozwiązać, ukochanego Mężczyzny u boku, domowych codziennych obowiązków. Jednym słowem - życia. Wszystko kręci się wokół jedzenia. Również ten pamiętnik. Co z tego, że udało mi się coś osiągnąć, skoro w mojej głowie nie ma innych tematów poza dietą? Może komuś to pasuje, mnie nie.
W ciągu kilku ostatnich tygodni bardzo dużo się wydarzyło. Złego. Nie będę się wdawać w szczegóły, napiszę jedynie, że tonęłam we łzach i alkoholu, od którego też robię sobie przerwę, bo źle się to skończy. Czasem byłam tak bezsilna i zrozpaczona, że nie wiedziałam, gdzie się schować przed światem. A z pomocą, poza alkoholem, przychodziła czekolada... Siedziałam w domu odcięta od ludzi, świata, telewizji i radia (akurat to ostatnie wyszło mi na dobre, bo krew mnie zalewa jak słucham o polityce tej kretynki Merkel). Siedziałam odcięta od samej siebie, bo nie chciało mi się o nic zadbać. Egzystencja w czarnej dupie, mnóstwo negatywnych emocji, którym tak naprawdę nigdy nie mogłam dać upustu. Nie tędy droga.
Wczoraj stwierdziłam, że "tak być nie będzie", muszę coś ze sobą zrobić, bo chwilami bałam się rano obudzić, w strachu przed nadchodzącym dniem. W dodatku pogoda była jaka była (dziś pierwszy raz wyszło słońce, może to jakiś znak?), co jeszcze bardziej mnie dobijało. Brakowało mi motywacji do czegokolwiek, chęci, radości. Pomyślałam więc, że to wszystko kwestia nastawienia. Przecież zamiast dołować samą siebie powinnam znaleźć sobie jakieś zajęcie, jakiekolwiek, i na nim się skupić. Zacząć wychodzić z domu, codziennie chociaż na pół godziny. A wierzcie, to dla mnie spore wyzwanie, bo w domu czuję się najbezpieczniej i po prostu nie lubię przebywać wśród ludzi. Dziś poszłam piechotą po karmę dla króliczków i już po 5 minutach spaceru gapił się na mnie i uśmiechał jakiś facet (swoją drogą - niczego sobie). A ja nagle poczułam się jakbym zrzuciła jakiś ogromny ciężar. Nie przez tego faceta, ale przez to, że oddycham w miarę świeżym powietrzem, żółte liście szeleszczą pod butami, a ja nic nie muszę i nigdzie mi się nie spieszy. Po prostu idę. 
Muszę przeprowadzić ze sobą bardzo poważną rozmowę, wyjaśnić priorytety, wziąć się nareszcie za jakąś robotę, Nie można wiecznie żyć przeszłością, choćby wspomnienia były nie wiadomo jak piękne. Trzeba patrzeć do przodu, znaleźć sobie jakiś cel w życiu, żeby do końca nie oszaleć.
Tak więc stoję tu przed Wami nowa ja. Nie będzie zdjęć przygotowywanych przeze mnie posiłków, bo pierwszym postanowieniem jest rezygnacja z celebrowania jedzenia. Poza tym kiedy niedawno wróciłam po kilku miesiącach, walnęłam wpis na trzy strony i pierwszy komentarz pod tym wpisem brzmiał "Mniam!" to mi się szczerze mówiąc odechciało. Niektórzy wchodzili tu pooglądać sobie obrazki, a nie taka jest idea prowadzenia tego pamiętnika. On ma w pierwszej kolejności służyć mnie.
Nie będę Was zanudzać dzień w dzień tego typu wpisami. Chcę natomiast dać jasno do zrozumienia, że zmieniam profil z dietowo-chujowego na życiowo-przebojowy. Jeśli chcecie zostać ze mną, serdecznie zapraszam. Jeśli natomiast nie, to życzę Wam powodzenia i osiągnięcia wymarzonych celów. Bo nie dla każdej z nas to rozmiar S :)
Na koniec piosenka, która od kilku dni towarzyszy mi prawie nieustannie. Na sto procent znacie:
Dziś króciutko, bo nie bardzo jestem w nastroju. Hase choruje. Jeszcze wczoraj wszystko było okay, a dzisiaj siedział osowiały w kąciku, nie chciał jeść i pić. Zabrałam go do weta, ale niczego się nie dowiedziałam poza tym, że mam go karmić na siłę :/ No to karmię, chociaż ani dla niego ani dla mnie nie jest to przyjemne. Wzięłam go do mieszkania, żeby obserwować, co się dzieje i oddzielić go od innych króliczków, bo nie wiem, czy to nie jakieś zaraźliwe choróbsko... Jeśli do jutra nie będzie poprawy, czeka mnie kolejna wycieczka do innego lekarza :(
O diecie oczywiście nawet nie myślałam. Nawet śniadania normalnego nie zjadłam, bo latałam z małym. Tak że dzisiejszy dzień stracony. I huk, były ważniejsze sprawy.
Dziękuję Wam za wszystkie miłe komentarze, odpiszę i zajrzę do Waszych pamiętników w wolnej chwili :)
Nie było mnie u Was dłuższy czas, a to ze względu na urlop :D Przez ponad 2 miesiące jeździłam sobie po Europie (no dobra, z tego 7 tygodni byłam w Polsce, ale nieważne), spełniając przy tym marzenia o podróży do Budapesztu i mojego ukochanego Sarajewa. Byliśmy też w kilku innych krajach, ale te dwa najbardziej zapadły mi w pamięć. Budapeszt jest piękny, ale Węgrzy to dziwny naród, a Sarajewo jest biedniutkie, pełne żebraków i kobiet zakutanych od stóp do głów w czarne szaty, ze skrzynką pocztową na oczach, ale i tak się zakochałam :)
Jako że urlop był długi a ja muszę wszystkiego spróbować, nie było oczywiście mowy o zdrowym trybie życia. W Polsce wypiłam hektolitry piwa, w Chorwacji piwa, wina i rakiji. W Budapeszcie jadłam salami, w Sarajewie bakławę i čevapčići, w Chorwacji smaożoną rybę, kulen, kalmary w cieście... No ogólnie zdrowo nie było :P Na wadze wzrost i nie pomogły nawet kąpiele w morzu, ale w zasadzie liczyłam się z tym. Zresztą - raz się żyje. Mimo wszystko, kiedy spodnie zaczęły być przyciasne pomyślałam, że chyba jednak wrócę do diety, ale dopiero po powrocie do domu. Oto jestem :)
Znaczy, dieta... Bez przesady. Ale chwilowo robię sobie dłuższą przerwę od alko, bo przez te 2 miesiące wypiłam więcej niż normalnie w ciągu roku, ale miałam swoje powody. Po drugie: żadnych słodyczy. Owoce są - jabłka, śliwki, dzisiaj kupiłam sobie kaki. U jednego sąsiada w ogrodzie dorwałam resztki winogron, u drugiego orzechy włoskie. My mamy swoje pyszne jabłka, które teraz na potęgę suszę, bo jest ich tyle, że naprawdę nie wiem, co innego miałabym z nimi robić. Zresztą suszone jabłka są przepyszne, a i króliki lubią :) 
W związku z tym, że ostatnio nie narzekam na nadmiar zajęć (raz w tygodniu uczelnia i dwa razy praca), postanowiłam też gotować. Nie mogę już patrzeć na fastfoody, pizze, hamburgery i tym podobne. Albo inaczej: mogę, ale widzę, że nie idzie w cycki tylko wszędzie tam, gdzie nie trzeba :/ Źle się sama ze sobą czuję, chociaż waga nie pokazuje mojego numeru telefonu, a raptem ok. 83,5 kg. Niby tragedii nie ma, ale szkoda mi tych 4 kg. W tym roku znów chciałabym się znaleźć na siódemkowym pułapie i póki co nie stawiam sobie żadnych innych wymagań. Piździ jak w kieleckim, więc na sport na świeżym powietrzu chwilowo nie liczę, no może poza grabieniem liści w ogrodzie. Mam do dyspozycji rower, ale dupa mi cierpnie na samą myśl o jeździe przy takiej pogodzie. Poza tym cierpię na straszliwe bóle mięśni. Najpierw w Chorwacji rozcięłam sobie w morzu stopę tak beznadziejnie, że przez tydzień chodziłam to na palcach, to na zewnętrznej stronie stopy. Jak już w miarę mogłam kuśtykać, to poszliśmy z E na miasto i postanowiliśmy wejść na wieżę, żeby popodziwiać panoramę miasta. Wysoko było, a ja na drugi dzień myślałam, że z bólu powycinam sobie łydki :D Wstyd. Przedwczoraj natomiast, jako że był ładny ciepły dzień, złapałam króliki i wywiozłam do ogrodu. Niestety pod wieczór znów musiałam je łapać, tym razem na ogrodowym wybiegu i od tej pory uda palą mnie żywym ogniem. Chodzenie po schodach czy nawet głupie siadanie na kiblu to koszmar :D Znaczy - trzeba znów zacząć ćwiczyć :)
Długo też zastanawiałam się, czy w ogóle pisać. To kretyńskie forum tylko wywołuje we mnie agresję i nabrałam jakiejś takiej niechęci do Vitalii. Mimo wszystko uważam, że fajnie jest mieć Wasze wsparcie :)
Na końcu wrzucam trochę międzynarodowego żarcia, które udało mi się sfotografować (a niestety nie zawsze miałam okazję).
Sałatka - niby nic specjalnego, sama ją zresztą zestawiłam, ale takim typowym składnikiem jest Wurstsalat, którą osobiście przyrządzam troszkę inaczej (Austria):
Pljeskavica (coś jak mielony z jagnięciny albo cielęciny z fetą w środku), ajvar, cebula, frytki, sałatka (Chorwacja):
Bakława - deser z ciasta listkowego z mnóstwem orzechów, miodem i innymi cudami, moczona w syropie cukrowym :D (Bośnia):
Kulen - ostra, suszona i wędzona wieprzowa kiełbasa ze Slawonii i ser trapist (Chorwacja):
Salami i różne kiełbaski + lemoniada truskawkowa z chili (Węgry):
Čevapčići i pieczona papryka (Bośnia):
Wot i wsio :) Mam nadzieję pisać teraz w miarę regularnie i znów od czasu do czasu wstawiać zdjęcia.
Dziś wpis z samymi dobrymi widaomościami :) Po pierwsze: wczoraj się zważyłam i waga pokazała 79,6 kg! Nie miałam siódemki z przodu od ośmiu lat i już myślałam, że nigdy więcej się nie uda :D
Poniżej małe fotoporównanie. Niestety nie udało mi się odzyskać usuniętych kiedyś uroczych zdjęć z wagą 98(!!!) kg, znalazłam tylko takie, na których ważyłam 89,1, więc efektu "wow!" raczej nie będzie... Ale też jest strasznie :( Mówię Wam, nigdy więcej.
Po lewej: 89,1 kg Po prawej: 79,6 kg
Myślę, że za jakieś 10 kg powinno być okay :)
Aha, od razu zaznaczam, że nie pytam o opinię, ani o to "nad czym powinnam popracować" i "na ile kg wyglądam". Nie mam zaburzonego postrzegania własnego ciała, tak że tego...
Poza tym pasożyt wyjechał. Nareszcie. Cholerny rurecznik, parecznik, skąposzczet, wij, pierścienica, pijawka, siodełkowiec... A ja odżyłam. Dzis
Ostro jebana brunetka
Wielki wibrator sprawia jej dużą rozkosz
Dupeczka pod prysznicem

Report Page