Obiecała przyjaciółce, że zajmie się jej synem

Obiecała przyjaciółce, że zajmie się jej synem




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Obiecała przyjaciółce, że zajmie się jej synem
Deutsch English español français italiano lietuvių polski русский українська
‹‹ poprzedni 1 2 3 4 5 6 7 8 9









12 13 14 15 następny ››
Dzieciaki korzystające z Wolnych Lektur potrzebują Twojej pomocy! Na stałe wspiera nas jedynie 429 osób. Aby działać, potrzebujemy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?
Dzisiaj aż 15 770 dzieciaków dzięki wsparciu osób takich jak Ty znajdzie darmowe książki na Wolnych Lekturach — dołącz do Przyjaciół Wolnych Lektur i zapewnij darmowy dostęp do książek milionom uczennic i uczniów dzisiaj i każdego dnia [kliknij, by dowiedzieć się więcej]
6461 darmowych utworów do których masz prawo
— Pragnę, żeby moje córki były piękne, wykształcone i dobre; żeby je podziwiano, kochano i szanowano...
— Pragnę, żeby moje córki były piękne, wykształcone i dobre; żeby je podziwiano, kochano i szanowano; żeby dobrze i rozumnie wyszły za mąż i wiodły pożyteczne, przyjemne życie, mając tak mało trosk i zmartwień, jak tylko Bóg pozwoli. Najmilsza i najlepsza rzecz, jaka się może trafić kobiecie, to być kochaną i wybraną przez zacnego człowieka. Mam nadzieję, że moje dziewczęta zdobędą sobie ten skarb. Małgosiu, to naturalne myśleć o tym, słuszne spodziewać się i wyczekiwać, a mądre przygotowywać się tak, abyś, gdy nadejdą pomyślne czasy, była gotowa do obowiązków i godna szczęścia. Moje drogie córeczki, jestem za was ambitna, ale nie chodzi mi o to, byście błyszczały w świecie i poślubiły bogatych ludzi tylko dlatego, że są bogaci lub że mają wykwintne domy, które nieogrzane miłością, nie mogą stanowić prawdziwych ognisk domowych. Pieniądze są potrzebną i cenną rzeczą, ale nie chciałabym, żebyście myślały, że są pierwszym i jedynym celem naszych dążeń. Wolałabym was widzieć żonami ubogich ludzi, byleście były szczęśliwe, kochane, zadowolone, niż królewnami na tronach bez szacunku dla siebie i bez spokoju.
— Bella powiada, że ubogie dziewczęta nie mają żadnych widoków, jeżeli ich same nie stworzą — rzekła z westchnieniem Małgosia.
— To zostaniemy starymi pannami — odezwała się Ludka z dumą.
— Masz słuszność, Ludwisiu, lepiej być szczęśliwą w staropanieństwie niż nieszczęśliwą żoną lub panienką polującą na męża — powiedziała pani March stanowczym tonem. — Nie troszcz się, Małgosiu, ubóstwo rzadko zraża prawdziwie zakochanego. Spomiędzy najlepszych i najbardziej szanowanych kobiet, jakie znałam, wiele było ubogimi dziewczętami, lecz tak zasługiwały na miłość, że nie dano im pozostać w staropanieństwie. Zostawcie te rzeczy czasowi. Uprzyjemniajcie rodzicielski dom, żebyście umiały prowadzić własny, jeżeli go wam ktoś ofiaruje, lub żebyście były z naszego domu zadowolone, jeżeli was inny nie czeka. Pamiętajcie jedną rzecz, dziewczęta: że matka jest zawsze gotowa zostać waszą powiernicą, a ojciec przyjacielem, i że oboje ufamy i spodziewamy się, że czy nasze córki pójdą za mąż, czy zostaną pannami, będą chlubą i pociechą rodziców.
— Będziemy pamiętać, mamo, będziemy! — zawołały z całego serca, gdy im życzyła dobrej nocy.
— Więc zdaje ci się, że Małgosia nie jest zajęta Janem?
— Kim? — wykrzyknęła Ludka z przestrachem...
— Więc zdaje ci się, że Małgosia nie jest zajęta Janem?
— Kim? — wykrzyknęła Ludka z przestrachem.
— Panem Brooke. Przyzwyczailiśmy się nazywać go Janem w szpitalu, bo mu to sprawia przyjemność.
— Ach, mamo, wiedziałam, że będziesz po jego stronie, dlatego że się okazał dobry dla ojca! Nie odepchniesz go, pozwolisz ożenić się z Małgosią, jeżeli ona zechce. To brzydko, był usłużny dla papy, starał się przypodobać mamie, żebyście go musieli polubić — zawołała Ludka i znowu ze złości targała sobie włosy.
— Nie gniewaj się, moja droga, opowiem ci, jak to się stało. Jan towarzyszył mi z woli pana Laurence'a i tak się poświęcił biednemu ojcu, żeśmy nie mogli go nie polubić. Co się tyczy Małgosi, okazał się zupełnie otwarty i honorowy, bo powiedział nam, że ją kocha, lecz chciałby mieć dostateczne utrzymanie, zanim poprosi o jej rękę. Prosił tylko, żeby mu wolno było ją kochać, pracować dla niej i rozbudzić w niej miłość, jeżeli potrafi. To młodzieniec wielkich zalet, więc nie mogliśmy odrzucić jego prośby, ale nie pozwolę, żeby Małgosia zaręczyła się tak młodo.
— Ma się rozumieć, to byłoby idiotycznie! Wiedziałam, że się coś złego święci, czułam to, ale jest gorzej, niż sobie wyobrażałam. Żałuję, że sama nie mogę poślubić Małgosi i w ten sposób zatrzymać jej w domu!
— Tak mnie to wszystko udręczyło i zmęczyło, że nie chcę słyszeć o małżeństwie długo jeszcze...
— Tak mnie to wszystko udręczyło i zmęczyło, że nie chcę słyszeć o małżeństwie długo jeszcze… a może i nigdy — odpowiedziała porywczo. — Jeżeli Jan nie wie o tych banialukach, nie mów mu i przykaż Ludce i Arturowi, by hamowali języki. Nie dam się zwodzić, dręczyć i wystawiać na śmieszność! To okropne!
— Małgosia droga, bądź rozsądna i przyjmij moją radę. Jestem ci życzliwa i nie chciałabym, żebyś...
— Małgosia droga, bądź rozsądna i przyjmij moją radę. Jestem ci życzliwa i nie chciałabym, żebyś sobie skrzywiła całe życie, popełniając pomyłkę na samym jego początku. Powinnaś dobrze wyjść za mąż i dopomagać rodzinie. Twoim obowiązkiem jest zrobić bogatą partię i należy tego wymagać od ciebie.
Pierwsze rzucone na matkę mego przyjaciela spojrzenie przekonało mnie, że od syna dowiedziała się wszystkiego...
Pierwsze rzucone na matkę mego przyjaciela spojrzenie przekonało mnie, że od syna dowiedziała się wszystkiego, co zaszło. Była blada i list mój sam przez się, pozostawiając macierzyńskiej słabości pewne niedowierzanie, nie mógłby tak ją poruszyć. Nigdy mi się jeszcze nie wydała tak podobną do syna, jak w tej chwili. Takież samo wrażenie, czułem to, wywrzeć musiała na mym towarzyszu.
Siedziała w fotelu wyprostowana, dumna, z pozorną zapewne, lecz niewzruszoną, rzekłbyś, obojętnością. Spokojnie patrzyła wprost na pana Peggotty, który zbliżając się do niej, z nie mniejszą godnością spotkał jej spojrzenie. Róża Dartle zmierzyła wszystkich nas swym płomiennym, czarnym okiem. Chwilę trwało głębokie milczenie. Pani domu ręką wskazała przybyszowi krzesło.
— Nie wypada mi — rzekł cicho, spokojnie — siadać pod tym dachem, a to, co mam do powiedzenia, niewiele zajmie czasu.
Po słowach tych nowe zapanowało milczenie.
— Dowiedziałam się z boleścią — przerwała je pani Steerforth — o przyczynie pańskich odwiedzin. Lecz czego pan żądać możesz ode mnie?
Włożył kapelusz pod pachę, wyjął z zanadrza list Emilki, rozłożył i podał pani Steerforth, mówiąc:
— Niech to pani, z łaski swej, przeczyta: pismo mej siostrzenicy.
Czytała z niewzruszonym spokojem, niedotknięta bynajmniej, o ile mi się zdawało, treścią rozdzierającego listu. Przeczytawszy, zwróciła pismo panu Peggotty.
— „Chyba że odwiezie mnie jako swą żonę” — podkreślił paznokciem ustęp ten pan Peggotty. — Chciałem właśnie spytać panią, czy dotrzyma słowa.
— Jest to niemożliwe, zgubiłby siebie. Niższa odeń urodzeniem.
— Może niższa, a może i nie niższa — odrzekł pan Peggotty. — Nie jestem dobrym w tej mierze sędzią, niech mnie pani z łaski swej zechce objaśnić, jak to pani rozumie?
— Ponieważ zmuszona jestem być otwartą, nie bez przykrości powiem, że samo już stanowisko społeczne i towarzyskie jest przeszkodą — rzekła.
— Niech mnie pani wysłucha — odrzekł na to cicho i spokojnie. — Pani kochasz swe dziecię, ja moje, i gdyby tysiąckroć rodzoną była moją córką, nie mógłbym kochać jej więcej, ale pani nie wiesz, co to jest tracić dziecko! Ja wiem i gdybym posiadał skarby całego świata, użyłbym ich na odzyskanie straconego dziecka, lecz wyrwij ją pani z tej jej obecnej nędzy, a nikt z nas nie zbliży się do niej nigdy, nikt z tych, pomiędzy którymi się urodziła, wzrosła, którzy ją z całego kochamy serca, nikt już jej nigdy w drogę nie zajdzie. Z dala będziemy myśleć o niej, kochać ją, tak samo, jak gdyby była na drugiej półkuli świata, a wiedząc, że jest z mężem, może z dziatkami swymi, cierpliwie wyczekiwać będziemy chwili, aż się znów wszyscy złączymy tam, równi przed obliczem Pana.
Prosta ta wymowa wywarła wrażenie. Pani Steerforth zachowała dumną swą i obojętną postawę, lecz w głosie jej był odcień łagodności, gdy odpowiedziała:
— Nie uniewinniam nikogo, nikogo też nie oskarżam i nie potępiam, lecz z przykrością powtórzyć muszę: to nie podobna. Małżeństwo takie zniszczyłoby nadzieje i przyszłość mego syna, stanęło mu na drodze kariery. Nie ma też nic pewniejszego nad to, że nie nastąpi nigdy, że nastąpić nie może. Jeśli zaś istnieje inne wynagrodzenie…
— Patrzę — przerwał jej spokojnie pan Peggotty — patrzę na podobieństwo twarzy tej do twarzy, która się do mnie pod dachem moim, przy ogniu, uśmiechała przyjaźnie, a tak zdradliwie, i myśl ta mało o szaleństwo mnie nie przyprawia. Zdumiewam się, że też twarz ta nie płonie rumieńcem wstydu na samą myśl ofiarowania mi zapłaty za hańbę i niedolę mego dziecka. Nie wiem, co z dwojga gorsze, jak się pani zdaje?
Zmieniła się w okamgnieniu, oblał ją płomień gniewu, chwyciła się za poręcz krzesła, mówiąc porywczo:
— Czym potrafisz nagrodzić powstałą pomiędzy mną a synem przepaść? Czym twoja miłość w porównaniu z moją, twoja strata w porównaniu ze stratą, jaką ja poniosłam?
Panna Dartle dotknęła jej ramienia, pochylając się nad nią z cichym szeptem, którego nie słuchała.
— Nie, Różo, nie, ani słowa! Niech mnie człek ten wysłucha do końca. Syn mój, bożyszcze całego mego życia, z którym od jego urodzenia nie rozstawałam się nigdy, dogadzając mu we wszystkim, rzuca mnie, wyrzeka się, zrywa ze mną — dla kogo? Dla nędznego jakiegoś dziewczęcia! Zawieść moje zaufanie, zdradzić mnie, opuścić, dla niej! Zadowolić chwilową namiętność kosztem matczynego serca, obowiązku, wdzięczności, tych niezliczonych węzłów, które dzień każdy, rok każdy zacieśniał! Nie jestże to krzywdą, krwawą krzywdą?
Róża Dartle usiłowała znów ją uspokoić. Daremnie.
— Mówię ci, nie przeszkadzaj mi, Różo! Jeśli taką cenę przywiązywał do mnie, zobaczymy. Niech sobie jedzie, gdzie chce, niech co chce robi, ma po temu dawno macierzyńską mą zapobiegliwością nagromadzone środki. Jeśli sądzi, że zmięknę pod grozą długiej jego nieobecności, myli się bardzo i nie zna swej matki. I ja mam wolę. Przyjmę go z otwartymi ramionami, ale wówczas tylko, gdy się wyrzeknie tej nędznej igraszki! Tak albo nie. Jeśli nie, nie zbliży się do mnie, żywy czy konający, ręczę za to, że dopóki będę miała siłę odepchnąć go, odepchnę, chyba że się pozbędzie raz na zawsze tego dziewczęcia, zerwie z nią, upokorzy, przeprosi mnie. Mam prawo tego wymagać i wie on dobrze, że ani na jotę nie ustąpię. Oto jaki powstał pomiędzy nami rozdział! Nie jestże to krzywdą, krwawą krzywdą?
Mówiąc to w uniesieniu, z dumą patrzyła na pana Peggotty, a mnie się zdawało, że widzę syna jej mówiącego te słowa. Cała znana mi jego porywczość, duma, lekceważenie odbijały się na twarzy i w głosie matki, dostarczając mi klucza do tak długo zagadkowej dla mnie, źle skierowanej, nieokiełzanej energii, która mnie zawsze w przyjacielu uderzała.
Uspokoiła się i zwracając się do mnie, zauważyła, że zbyteczne jest przedłużanie rozmowy, którą pragnie jak najprędzej zakończyć. Powstała z godnością, chcąc opuścić już komnatę.
— Nie zatrzymuję pani i nie przeszkadzam — powiedział jeszcze pan Peggotty — nic więcej nie mam do powiedzenia. Przybywając tu żadnej nie miałem nadziei i bez nadziei odchodzę. Dopełniłem obowiązku, wiedząc z góry, że to do niczego nie prowadzi. Z domu tego zbyt wielkie na mnie i na moich spadło nieszczęście, abym mógł się czegoś lepszego spodziewać.
Powiedziawszy to, wyszedł. Panią Steerforth pozostawiliśmy stojącą, z ręką opartą na poręczy fotela, wyniosłą, piękną i dumną, niewzruszoną jak posąg kamienny.
— Czy kochasz mnie jeszcze, Doro?! — zawołałem, czując dobrze, że jej serce bije dla mnie.
— Czy kochasz mnie jeszcze, Doro?! — zawołałem, czując dobrze, że jej serce bije dla mnie.
— O tak! Kocham! — rzekła. — Nie strasz mnie tylko.
— Nie mów mi o ubóstwie, o tej ciężkiej pracy — szeptała, tuląc się do mnie.
— Najdroższa moja! Chleb zapracowany…
— O! Wiem, lecz nie chcę słuchać o tym chlebie. Jip musi mieć przecie co dzień o południu kawał pieczonej baraniny. Zdechłby, biedaczek.
Zachwycony byłem jej naiwnością i wdziękiem pieszczotliwym. Upewniłem, że nie pragnąłem śmierci Jipa i że praca moja zapewni mu baraninę, do której przywykł. Kreśliłem obraz szczęśliwego, skromnego bytowania, opisywałem domek w Highgate, z pokojem na górce dla ciotki.
— Czy cię straszę teraz, Doro? — spytałem.
— O nie! Nie straszysz mnie już — mówiła — ale ciotka, spodziewam się, najczęściej będzie przesiadywać w swym pokoju! Nie jest starą gderaczką, prawda?
Kochałem Dorę szalenie, lecz zauważyłem, że jest raczej niepraktyczna, i bolało mnie, że nie mogłem przelać w nią mego zapału. Nie dawałem jednak za wygraną. Gdy się zupełnie uspokoiła i zaczęła bawić się targaniem uszu leżącego na jej kolanach Jipa, ozwałem się z wielką powagą:
— Chcę ci jeszcze coś powiedzieć, najdroższa!
— Byle nie o tych praktycznych rzeczach — odpowiedziała, grymasząc — to mnie straszy!
— Duszko — rzekłem — nic w tym nie ma strasznego. Chciałbym właśnie, abyś się na to inaczej zapatrywała, abyś była dzielna i odważna.
— Mylisz się, najdroższa! Wytrwałość i silna wola pozwalają nam znosić o wiele gorsze rzeczy.
— Ależ ja nie mam wytrwałości ani silnej woli — wyznała, wstrząsając lokami. — Jip! Ty wiesz, że nie! Pocałuj Jipa i nie mówmy już o tym.
Jakże tu było nie pocałować Jipa, gdy mi go podnosiła, nadstawiając zarazem pąsowe swe usteczka. Jakże tu było nie pocałować Jipa, w sam nosek, jak tego chciała? Spełniłem jej zlecenie, licząc na nagrodę, której mi też udzielono. Nie wiem już, gdzie, się podziała cała powaga, w którą się zbroiłem! Przypomniałem ją sobie po niejakim czasie i rzekłem:
— Ale, Doro! Luba! Chciałem ci coś jeszcze powiedzieć.
Najsurowszy pustelnik padłby jej ofiarą, widząc, jak składa rączęta, abym jej znów nie przestraszył.
— Nie, nie będę cię straszył — upewniałem — chcę tylko, abyś czasem, choć rzadko, myślała o tym, żeś się związała słowem z człowiekiem bez funduszu…
— Dosyć, dosyć! — wołała. — Boję się tego!
— Nie masz się czego obawiać — upewniałem. — Chcę cię po prostu prosić, abyś, pomnąc na to, przykładała się nieco do domowego gospodarstwa, nauczyła się na przykład prowadzić rachunki.
Westchnęła i skrzywiła się. Biedna moja mała!
— Przyda to nam się kiedyś bardzo — ciągnąłem. — Gdybyś coś obiecała mi przestudiować, choć jedną kucharską książkę, uszczęśliwiłabyś mnie nieskończenie. Widzisz, Doro, luba, droga naszego życia nie jest równa i szeroka, musimy wiele usunąć z niej cierni, wywalczyć sobie szczęście, przełamać wiele trudności.
Dużo miałem jej jeszcze do mówienia o tym, lecz mi nie dała. Wystraszyła się znów. Gdzież była Julia Mills! Och! Ona chciała Julii Mills! A ja? Ja mogłem iść sobie i koniec. Głowę traciłem, biegając tam i z powrotem po salonie. Możem ją zabił
— Kto to uczynił? — zawołała, niosąc pomoc przyjaciółce.
— Moje to dzieło — odrzekłem. — Ja to jestem tym zbrodniarzem, potworem! — mówiąc to, zagrzebałem twarz w poduszkach kanapy.
Wciąż jednak snem mi się to wszystko zdawało. Wieczór przeszedł wesoło, przyjemnie, tylko ja nie...
Wciąż jednak snem mi się to wszystko zdawało. Wieczór przeszedł wesoło, przyjemnie, tylko ja nie mogłem w pełni cieszyć się swoim szczęściem, trawiony wewnętrznym jakimś niepokojem, podniecony tak, jak gdybym nie spał kilka nocy z rzędu. Zdawało mi się, że to nie dziś, lecz co najmniej przed miesiącem dostałem z Commons spoczywające w bocznej kieszeni mego surduta świadectwo.
Nazajutrz udaliśmy się wszyscy razem na oględziny naszego, to jest Dory i mego, domu. Nie mogłem sobie wyobrazić siebie w nim jako gospodarza, czułem się raczej intruzem, zdawało mi się, że gospodarz wylezie gdzieś z kąta. Domek był śliczny, nowy, wszystko w nim lśniło czystością. Kwiaty dywanów wyglądały jak świeżo zerwane, tak samo gałązki na tapecie; białe firanki, różowe mebelki dodawały uroku. Przy lustrze wisiał ulubiony przeze mnie słomkowy kapelusz Dory z niebieskimi wstążkami, a w kącie stała gitara, każdy zaś wchodzący potrącał dzwonki pagody Jipa, za dużej, co prawda, w szczupłym mieszkaniu.
Otworzyłem. Spotkały mnie błyszczące oczy Dory. Panna Lawinia przymierzała jej ślubną suknię. Objąłem mą narzeczoną. Panna Lawinia krzyknęła. Mogłem zgnieść woal. Dora śmiała się i płakała zarazem… Snem mi się to zdawało.
— Czy ci się to podoba, Doady? — pytała Dora.
— Czyś tylko pewien, że mnie kochasz, ale to bardzo kochasz?
Odpowiedź groziła woalowi, więc panna Lawinia zaczęła mi tłumaczyć, że Dora jest teraz tylko do patrzenia, że mam tylko z dala patrzeć i podziwiać ją. Dora stała chwilę przede mną jak święta z obrazka, a potem zrzuciła szybko woal i zaczęła skakać dokoła pokoju, pytając Jipa, czy jej do twarzy w ślubnym stroju, i czy się Jip na nią nie gniewa, że wychodzi za mąż. Następnie zaś kazała mu służyć, zastawiając go słynną naszą kucharską książką.
Wróciłem do domu, pytając siebie, sen li to czy jawa. Nazajutrz wcześnie bardzo pojechałem po ciotkę.
Nigdy przedtem nie widziałem jej tak wyglądającej! Odziana w jedwabną żółtą suknię i biały kapelusz wygląda przedziwnie; ubierała ją Janet. Peggotty była już gotowa, ponieważ także wybierała się do kościoła. Pan Dick, który obiecał prowadzić mą narzeczoną do ołtarza, kazał się ufryzować. Był równie rozpromieniony jak Traddles, który niebawem nadszedł.
Pamiętam to wszystko, chociaż zdaje mi się, że nic wówczas nie widziałem. A jednak prawdą to było, jawą, i odczuwałem pewną litość dla tych przechodniów, którzy śpiesząc do codziennych swych zajęć, w szczęściu mym nie mieli uczestniczyć.
Przez całą drogę ciotka nie wypuszczała ręki mej ze swych dłoni. Gdyśmy się zatrzymali przed kościołem, uścisnęła mi ją silnie, całując mnie jednocześnie.
— Niech cię Bóg błogosławi, chłopcze, dziecko moje — rzekła. — Cały ranek myślę o biednej twej matce!
— I ja też myślę o niej, ciotko, a i o tym, co ci zawdzięczam — rzekłem.
— Sza! — przerwała i podała dłoń Traddlesowi, który z kolei uściskał pana Dicka, pan Dick mnie, po czym weszliśmy do kościoła.
Cicho tam było i spokojnie, uciekłbym jednak jak przed wybuchem piekielnej machiny, tylko że już było za późno!
Snem — przybycie ich wraz z Dorą, snem — kobieta, co nam nasze wskazywała miejsca. Myślałem przy tym, pamiętam, dlaczego otwieranie kościelnych ławek jest specjalnością bab, i to jakich bab! Myślałem, dlaczego ścieżki Pańskie takimi porastać mają chwastami.
Weszli księża. W kościele było kilku rybaków, a najbliżej mnie stojący marynarz zaprawiał powietrze zapachem araku. U ołtarza rozpoczęto nabożeństwo. Słuchaliśmy z przykładną pobożnością.
Panna Lawinia w roli dodatkowej drużki płakała, poświęcając zapewne szlochy te pamięci nieboszczyka Ridgera; panna Klarysa szukała flakonika z solami; Agnieszka zdawała się całkowicie zajęta Dorą, a ciotka moja usiłowała zachować niewzruszony wygląd, chociaż łzy ciekły jej po twarzy. Dora, cała drżąca, mówiła szeptem.
Klęczeliśmy obok siebie. Powoli Dora zdawała się uspokajać, lecz nie wypuszczała ręki Agnieszki. Ceremonia skończyła się. Wszyscyśmy po sobie spojrzeli, uśmiechając się poprzez łzy, jak wiosennym dżdżem spłukane słońce. Dora w zakrystii rozpłakała się na dobre, wołając swego „ojczulka, kochanego ojczulka”.
Uspokojono ją, wpisaliśmy się w parafialne księgi. Poszedłem po Peggotty, pragnąc, by też się podpisała jako świadek. Peggotty uściskała mnie i, ocierając łzy, mówiła, że była na ślubie mych rodziców.
Pamiętam, wiodąc prześliczną mą żonę, przechodziłem wśród dwóch rzędów ciekawskich, dwóch rzędów ławek, posągów, organów i kościelnych okien, a w myśli majaczyły mi dawne, z dzieciństwa uniesione wspomnienia kościoła w Blunderstone.
Dokoła rozlegały się szepty. Podziwiano młodość naszą i urodę oblubienicy. Jadąc z powrotem w powozach gwarzyliśmy wesoło. Zofia upewniała, że gdym zapotrzebował od Tradd
Sex Kam - Solo
Wyruchana analnie dojrzała kobieta - Monique Alexander, Mamuśka
Nastolatka wrzeszczy podczas minetki

Report Page