Noga do góry, suczko!

Noga do góry, suczko!




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Noga do góry, suczko!
Alle Titel TV-Folgen Prominente Unternehmen Stichwörter Erweiterte Suche
Vollständig unterstützt English (United States) Teilweise unterstützt Français (Canada) Français (France) Deutsch (Deutschland) हिंदी (भारत) Italiano (Italia) Português (Brasil) Español (España) Español (México)
Füge eine Handlung in deiner Sprache hinzu
Hinterlasse als Erster eine Rezension
Hinterlasse als Erster eine Rezension
Bearbeitung vorschlagen oder fehlenden Inhalt hinzufügen
By what name was Auf dem Kopf stehen (1983) officially released in Canada in English?
The Best Movies and Shows to Watch in August
Fall TV Guide: The Best Shows Coming This Year
Sie haben keine kürzlich angezeigten Seiten.
Melde dich an für Zugriff auf mehr Inhalte
Melde dich an für Zugriff auf mehr Inhalte



Robert Ludlum Strategia Bancrofta

Home
Robert Ludlum Strategia Bancrofta



ROBERT LUDLUM
STRATEGIA BANCROFTA Przekład TOMASZ WILUSZ
Redakcja Bożenna Maria Fedewicz Ilustracja na okładce Getty...

ROBERT LUDLUM

STRATEGIA BANCROFTA Przekład TOMASZ WILUSZ

Redakcja Bożenna Maria Fedewicz Ilustracja na okładce Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber

Redakcja techniczna Andrzej Witkowski

Korekta

Jolanta Kucharska

Magdalena Kwiatkowska Skład Wydawnictwo Amber Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Tytuł oryginału The Bancroft Strategy Copyright © 2006 by Myn Pyn LLC. All rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-2792-4 Warszawa 2007. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

Zawarłem przymierze z ludźmi sumienia, zdolnymi uleczyć całe zło tego świata. Thomas Otway A Plot Discovered (1682)

PROLOG Berlin Wschodni, 1987

Jeszcze nie padało, ale ołowiane niebo zapowiadało bliską ulewę. Nawet powietrze jakby zastygło w oczekiwaniu. Młody mężczyzna przeszedł z Unter den Linden na Marx-Engels-Forum, gdzie gigantyczne brązowe posągi germańskich ojców socjalizmu patrzyły ku centrum miasta niewidzącymi, nieruchomymi oczami. Kamienne fryzy za nimi ukazywały radość życia w komunizmie. Wciąż ani kropli deszczu. Ale już niedługo. Lada chwila oberwie się chmura. To konieczność historyczna, pomyślał mężczyzna, zjadliwie przywołując język socjalizmu. Był myśliwym i zbliżył się do tropionej zwierzyny bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Tym ważniejsze było nieokazywanie narastającego w nim napięcia. Wyglądał jak miliony innych w tym samozwańczym robotniczym raju. Ubrania kupiono mu w Centrum Warenhaus, wielkim domu towarowym przy Alexanderplatz, bo tak marnych łachów nie kupiło by się byle gdzie. Do wschodnioberlińskiego robola upodabniał go jednak nie tylko strój, ale i chód - powolny, ociężały, apatyczny. Nikt by nie poznał, że zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej przyjechał z Zachodu, i jeszcze przed chwilą był pewien, że nie przyciąga niczyjej uwagi.

Skóra napięła mu się od skoku adrenaliny. Kroki za jego plecami brzmiały podobnie jak te, które słyszał, kiedy włóczył się po Karl-Liebknecht-Strasse. Rytm był jakby znajomy. Wszystkie odgłosy kroków są takie same, a zarazem zupełnie inne: jedne cięższe, inne lżejsze, jedne szybsze, drugie wolniejsze, różne w zależności od materiału zelówki. Kroki to solfeż miasta, mówił jeden z jego instruktorów; tak zwyczajne, że nie zwraca się na nie uwagi, ale dla wprawnego ucha niepowtarzalne jak głosy. Czy Belknap rozpoznał je właściwie? Nie mógł sobie pozwolić na to, by ktoś go śledził. Musiał się mylić. Albo będzie musiał coś z tym zrobić. Pracownik supertajnego wydziału amerykańskiego Departamentu Stanu, zwanego Wydziałem Operacji Konsularnych, Todd Belknap zyskał sobie reputację specjalisty od znajdowania ludzi, którzy nie chcieli, by ich znaleziono. Jak większości tropicieli, najlepiej pracowało mu się w pojedynkę. Gdy zadanie polegało na obserwacji, optymalnym rozwiązaniem było wysłanie w teren ekipy - im większej, tym lepiej. Kiedy jednak człowiek znikał, standardowa obserwacja nie wchodziła w grę. W takich sytuacjach angażowano oczywiście w poszukiwania wszystkie środki. Mimo to szefostwo wydziału dawno przekonało się, że dobrze jest też dać wolną rękę samotnemu, uzdolnionemu agentowi. Pozwolić mu podróżować po świecie samemu, nieobarczonemu kosztowną świtą. Dać swobodę podążania za niejasnymi przeczuciami. Zdania się na swój nos.

Nos, który, jak dobrze pójdzie, doprowadzi go do zwierzyny, amerykańskiego agenta zdrajcy Richarda Lugnera. Już kilkanaście razy gonił za fałszywym tropem, ale teraz był pewien, że zwietrzył właściwy. Czyżby jednak ktoś wpadł na jego trop? Czy tropiciel sam stał się zwierzyną? Gdyby nagle się odwrócił, wzbudziłby podejrzenia. Przystanął więc, ziewnął i rozejrzał się, jakby podziwiał ogromne posągi, gotów błyskawicznie ocenić zagrożenie. Nie zobaczył nikogo. Siedzący Marks z brązu, stojący Engels: masywni, patrzący groźnie znad zaśniedziałych bród i wąsów. Dwa rzędy lip. Rozległy zapuszczony trawnik. Po drugiej stronie ulicy pokraczne, długie, szklane pudło w kolorze miedzi, znane jako Palast der Republik, niczym trumna przygotowana dla ludzkiego ducha. Plac jednak wydawał się pusty. Niewielka pociecha - ale czy na pewno się nie przesłyszał? Wiedział, że w chwilach napięcia umysł płata figle, widzi rzeczy, których nie ma. Musiał opanować niepokój: podenerwowany agent może popełnić błędy w ocenie sytuacji, przeoczyć rzeczywiste zagrożenia i skupić się na fałszywych. Pod wpływem impulsu ruszył w stronę złowieszczo połyskującego Palast der Republik, reprezentacyjnego gmachu reżimu. Mieścił się tam nie tylko parlament NRD, ale i sale widowiskowe, restauracje i niezliczone biura grzęznące w zalewie podań. Nikt nie odważyłby się wejść za nim do środka, nie ośmieliłby się tam pokazać żaden cudzoziemiec - trudno o lepsze miejsce, by sprawdzić, czy jest sam, jak na to liczył. Mógł to być przebłysk geniuszu albo błąd żółtodzioba. Wkrótce się okaże. Przybrał znudzoną, pewną siebie minę i przeszedł obok strażników o twarzach jakby wykutych w granicie. Zerknęli obojętnie na jego podniszczony dowód osobisty. Ruszył dalej przez toporne drzwi obrotowe i długi, półokrągły hol pachnący środkami dezynfekującymi, pod wykazem niezliczonych gabinetów i pomieszczeń, wywieszonym w górze jak tablica przylotów i odlotów. Nie zatrzymuj się, nie rozglądaj; zachowuj się, jakbyś wiedział, co robisz, a inni w to uwierzą. Mogli wziąć go za... kogo? Urzędnika wracającego z późnego obiadu? Interesanta, który przyszedł po dokumenty nowego wozu? Skręcił za jeden róg, potem następny, aż trafił do wejścia od strony Alexanderplatz. Oddalając się od Palast, dokładnie przyglądał się odbiciom w lustrzanych szybach. Chudy facet w butach roboczych, z pojemnikiem na drugie śniadanie. Cycata Frau z napuchniętymi od kaca oczami. Dwaj urzędnicy w szarych garniturach, o równie szarej cerze. Nikogo nie rozpoznał; nikt nie budził niepokoju. Ruszył dalej, na imponującą stalinowsko-neoklasycystyczną promenadę znaną jako Karl-Marx-Allee. Przy szerokich ponad miarę jezdniach wznosiły się siedmiopiętrowe budynki niekończący się ciąg kremowych płytek ceramicznych, wysokich okien, pseudorzymskich kolumienek nad poziomem sklepów. Rozmieszczone w odstępach ozdobne płytki przedstawiały zadowolonych robotników, takich jak ci, którzy budowali promenadę trzydzieści kilka lat temu. Z tego, co pamiętał z

historii, ci sami robotnicy w czerwcu 1953 roku podnieśli bunt przeciwko socjalistycznemu porządkowi - zryw bezlitośnie zmiażdżony przez sowieckie czołgi. Ulubiony „cukierniczy" styl architektoniczny Stalina miał gorzki smak dla tych, którzy musieli go wypiekać. Promenada była pięknym kłamstwem. Za to kłamstwo Richarda Lugnera było ohydne. Sprzedał swój kraj, i to sprzedał drogo. Zrozumiał, że słabnący tyrani z Europy Wschodniej są zdesperowani jak nigdy, a ich desperacja dorównuje jego chciwości. Nie mogli przepuścić takiej okazji - oto ktoś oferował im amerykańskie tajemnice, w tym nazwiska agentów głęboko zakonspirowanych w ich własnych gabinetach. Dogadał się z każdym krajem bloku wschodniego z osobna. Kiedy dostarczona „próbka" okazała się autentyczna - mogła to być tożsamość amerykańskiego agenta, którego brano pod lupę, a następnie aresztowano, torturowano i zabijano - Lugner podawał cenę. Nie każdy handlarz utrzymuje dobre stosunki z klientami, ale Lugner najwyraźniej się zabezpieczył: musiał im wmówić, że ma jeszcze w zanadrzu parę atutów, że zapasy amerykańskich sekretów się nie wyczerpały. Biorąc to pod uwagę, takiego człowieka należało chronić. Nic więc dziwnego, że zamieszkał wśród funkcjonariuszy Stasi i NRD-owskiej nomenklatury w jednym z domów nazwanych niegdyś szumnie „robotniczymi", choć prawdziwi robotnicy musieli gnieździć się w nijakich blokach z betonowych płyt. Oczywiście, Lugner nie miał w zwyczaju przebywać za długo w jednym miejscu. Półtora miesiąca wcześniej, w Bukareszcie, Belknap rozminął się z nim o kilka godzin. Nie mógł ryzykować, że to się powtórzy. Przepuścił kilka zdezelowanych skod i przeszedł na drugą stronę bulwaru tuż przed skrzyżowaniem, gdzie zachwalał swoje towary zapyziały sklep żelazny. Czy ktoś wejdzie za nim do środka? Czy tylko mu się zdawało, że jest śledzony? Tanie drzwi z pleksiglasu i emaliowanego aluminium trzasnęły za nim i posępna siwowłosa kobieta z małym wąsikiem spojrzała nań ponuro zza lady, jakby był intruzem, który przychodzi nie w porę. Ciasne pomieszczenie wypełniał zapach oleju maszynowego; regały były zawalone przedmiotami, które - co było widać na pierwszy rzut oka - nikomu się do niczego nie przydadzą. Posępna kobieta, Eigen-tumer sklepu, nie rozchmurzyła się, kiedy Belknap wybrał to, co potrzebne do prac konserwacyjnych w blokach mieszkalnych: wiadro, pojemnik prefabrykowanej zaprawy, tubkę fugi i szeroką szpachlę. W tym mieście wszystko wymagało remontu, narzędzia wytłumaczą więc jego obecność niemal wszędzie, gdzie się pojawi. Kobieta za ladą posłała mu jeszcze jedno nieprzychylne spojrzenie, mówiące „klient zawsze się myli", ale łaskawie przyjęła pieniądze, jak odszkodowanie za doznaną krzywdę. Dostanie się do bloku było dziecinnie proste. Jak na ironię, taka była zaleta życia w państwie policyjnym. Zaczekał, aż dwie mocno wyperfumowane Hausfrau z płóciennymi torbami pełnymi zakupów wejdą w drzwi oznakowane „Haus 435", i wsunął się za nimi. Narzędzia zapewniły mu nie tylko wiarygodność, ale i milczącą aprobatę. Wysiadł na 7 Stock, piętro nad nimi. Jeśli się nie mylił -jeśli chudy informator z tłustymi włosami był godny zaufania - tylko metry dzieliły go od zwierzyny.

Serce zaczęło walić mu jak młotem, napięcie było nie do wytrzymania. Nie tropił zwyczajnej zwierzyny. Richard Lugner wymykał się dotąd z każdej zasadzki; nic w tym dziwnego, skoro sam wiele takich wymyślił, gdy jeszcze pozostawał w służbie Stanów Zjednoczonych. Przez ostatnie półtora roku amerykańscy oficerowie wywiadu dostali całą masę zgłoszeń od osób, które go rzekomo widziały, i tylko nieliczne traktowali poważnie. Sam Belknap w ciągu ostatnich trzech miesięcy miał dziesiątki fałszywych alarmów i teraz szefostwo interesowała jedynie „bezpośrednia i pewna identyfikacja" poszukiwanego. Tym razem jednak nie obserwował baru, kafejki czy lotniskowej poczekalni; tym razem miał adres. Czy prawdziwy? Gwarancji nie było. Mimo to instynkt - nos - podpowiadał mu, że karta się odwróciła. Uderzył na oślep i trafił. Następne chwile będą decydujące. Od mieszkania Lugnera - na oko dużego, bo z oknami wychodzącymi na główną ulicę i wąską, boczną Koppenstrasse - dzielił go jeden długi i jeden krótki korytarz. Belknap podszedł do drzwi mieszkania i postawił wiadro na podłodze; z daleka będzie wyglądał jak robotnik, który przykleja brakującą płytkę w posadzce. Sprawdził, czy korytarze są puste, ukląkł przy klamce - gałki były w tym kraju niespotykane - i wsunął do dziurki od klucza mały fiberoskop. Jeśli dokona bezpośredniej i pewnej identyfikacji, będzie mógł nie spuszczać Lugnera z oka, dopóki nie przyślą właściwego zespołu. No właśnie, jeśli - choć z tym świeżym tropem Belknap wiązał duże nadzieje. Zaczęło się od nocnej wizyty w ubikacji na dworcu Friedrichstrasse, gdzie przemógł się i zaczepił jednego z tak zwanych Bahnhof Boys, męskich prostytutek, stałych bywalców takich przybytków. Szybko stało się jasne, że informacje udostępniają o wiele mniej chętnie niż ciała, i za dużo wyższą cenę. Belknap od dawna był przekonany, że zdrajcę zdradzą te same upodobania, które skłoniły go do przejścia na drugą stronę. Apetytu na młodzieńcze ciała nie da się zaspokoić łatwo i na długo; gdyby Lugner pozostał w Waszyngtonie, ta słabość wcześniej czy później wpędziłaby go w kłopoty. Za to jako uprzywilejowany gość państw bloku wschodniego mógł liczyć na tolerancję, a może nawet i pomoc. Z drugiej strony, życie w państwie policyjnym zmuszało Bahnhof Boys do trzymania się razem. Belknap założył, że jeśli któryś z nich „zabawiał" hojnego Amerykanina o dziobatej twarzy, gustującego w trzynastolatkach, to wieść o tym prawdopodobnie rozeszła się wśród jego kompanów. Kosztowało to wiele namów i obietnic, o pliku marek nie wspominając, ale chłopak w końcu poszedł zasięgnąć języka i po dwu godzinach wrócił ze świstkiem papieru i triumfalną miną na lekko pryszczatej twarzy. Belknap do tej pory pamiętał jego skwaśniały oddech i wilgotne dłonie. Ale ten świstek! Warto było. Przekręcił fiberoskop i powoli ustawiał go we właściwym położeniu. Nie miał zbyt wprawnych palców. A nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Usłyszał za sobą dźwięk, zgrzytliwy odgłos butów na posadzce, obrócił się i zobaczył wylot krótkiej lufy karabinka SKS. A potem człowieka, który go trzymał: w ciemnym niebieskoszarym mundurze ze stalowymi guzikami, z krótkofalówką pod prawą pachą.

Stasi. Wschodnioniemiecka tajna policja. Niewątpliwie przydzielony do ochrony znamienitego Herr Lugnera. Musiał siedzieć w słabo oświetlonej, narożnej wnęce, niewidoczny z korytarza. Belknap powoli wstał z podniesionymi rękami i udawanym zdumieniem na twarzy. Myślał już, jak przejść do kontrataku. Strażnik warknął coś do beżowej krótkofalówki, twardo wymawiając spółgłoski jak rodowity berlińczyk. W drugiej ręce luźno trzymał broń. Skupiony na krótkofalówce, nie będzie przygotowany na nagły atak. Belknap miał pistolet w kaburze na kostce. Uda, że chce pokazać swoje przybory do szpachlowania, a wyjmie narzędzie o wiele bardziej śmiercionośne. Nagle usłyszał, jak drzwi mieszkania otwierają się za nim, poczuł ciepłe powietrze - i potężny cios w szyję. Silne ręce powaliły go na podłogę, rzuciły twarzą na drewniany parkiet w przedpokoju. Ktoś nadepnął mu na kark. Niewidoczne dłonie obszukały go i wyjęły mały pistolet z kabury na kostce. Wepchnięty do sąsiedniego pokoju, usłyszał za sobą głuchy trzask zamykanych drzwi. Pomieszczenie było zaciemnione, żaluzje opuszczone; jedynym źródłem światła było wąskie okno wykuszowe wychodzące na boczną ulicę, ale panujący za nim mrok nie mógł rozproszyć mroku wewnątrz. Minęło kilka chwil, zanim oczy Belknapa oswoiły się z ciemnością. Cholerny świat! Czyżby wiedzieli o nim od samego początku? Teraz mógł się już rozejrzeć. Znajdował się w pokoju urządzonym jak gabinet. Na podłodze leżał wyglądający na drogi turecki kilim. Na ścianie wisiało lustro w hebanowej ramie, a na środku stało duże biedermeierowskie biurko. Za którym stał Richard Lugner. Człowiek, którego nigdy nie spotkał, ale którego twarz rozpoznałby wszędzie. Wąska szpara ust, policzki z głębokimi śladami po ospie, kilkucentymetrowa łukowata blizna przecinająca czoło jak druga lewa brew: wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach. Belknap spojrzał w jego małe, złe, ciemnoszare oczy. I w dwie lufy potężnej strzelby w dłoniach Lugnera, wymierzone w niego jak druga para oczu. Dwaj inni uzbrojeni mężczyźni-dobrze wyszkoleni zawodowcy, o czym świadczyły ich postawa, sposób trzymania broni, czujne spojrzenia - stali po bokach biurka Lugnera i mierzyli do Belknapa. Ochroniarze - domyślił się od razu - fachowcy, na których lojalności Lugner mógł polegać, którym płacił i których los zależał od jego losu. Człowiekowi w jego sytuacji opłacało się zainwestować w gwardię przyboczną. Ci dwaj podeszli teraz do Belknapa z wycelowaną bronią. - Uparty z ciebie gnojek, co? - odezwał się wreszcie Lugner. Miał chrapliwy, nosowy głos. Przyczepił się jak kleszcz. Belknap milczał. Układ linii strzału był aż nadto wyraźny i profesjonalnie wytyczony; nie mógł

wykonać żadnego nagłego ruchu, który zmieniłby tę geometrię śmierci. - Matka wyciągała z nas kleszcze rozżarzonym czubkiem zapałki. Bolało jak cholera. Ale te małe ścierwa bolało bardziej. Jeden z ochroniarzy parsknął cichym gardłowym śmiechem. - Och, nie zgrywaj niewiniątka-ciągnął zdrajca.- Mój dostawca z Bukaresztu opowiedział mi o waszej rozmowie. Miał po niej rękę na temblaku. Nie był zbyt zadowolony. Byłeś niegrzeczny. Grymas ironicznej dezaprobaty. - Przemoc niczego nie rozwiązuje, nie uważałeś w siódmej klasie? Puścił do niego oko, ale wyglądało to groteskowo. - Szkoda, że cię wtedy nie znałem. Mógłbym cię paru rzeczy nauczyć. - Wal się - warknął głucho Belknap. - Nerwy, nerwy. Musisz panować nad emocjami, bo inaczej one zapanują nad tobą. No to mów, żółtodziobie, jak mnie znalazłeś? - Spojrzenie Lugnera stało się twarde. - Czy będę musiał udusić małego Ingo? - Wzruszył ramionami. - Cóż, dzieciak mówił, że lubi ostrąjazdę. Powiedziałem mu, że przy mnie pozna rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Następnym razem po prostu posuniemy się krok dalej. To będzie ostatni krok. Nie sądzę, by ktokolwiek się przejął. Belknap wzdrygnął się mimo woli. Najemnicy Lugnera tylko uśmiechnęli się złośliwie. - Nie martw się. - Głos zdrajcy dodawał mu fałszywej otuchy. - Ciebie też czeka niezła jazda. Strzelałeś kiedyś z mossberga kaliber 410? To znaczy, do człowieka. Boja tak. Niezapomniane przeżycie. Belknap przeniósł wzrok z mrocznej głębi lufy w mroczną głębię oczu Lugnera. Spojrzenie Lugnera powędrowało ku ścianie za plecami jeńca. - Nikt nam nie przeszkodzi, obiecuję. W tych blokach są wspaniałe, grube mury; kule z miękkiego ołowiu ledwie drasną je z wierzchu. No a poza tym wytłumiłem pokój. Pomyślałem, że lepiej nie niepokoić sąsiadów, gdyby jakiś Bahnhof Boy jęczał zbyt głośno. Odsłonił porcelanowe zęby w potwornej karykaturze uśmiechu. - Ale w ciebie dziś wsadzę coś innego. Widzisz, ten mossberg wyrwie ci spory kawał torsu. Zrobi dziurę, w którą będziesz mógł włożyć całą rękę, mówię ci.

Belknap próbował się poruszyć, ale trzymały go ręce jak ze stali. Lugner spojrzał na dwóch sługusów jak telewizyjny kucharz przed prezentacją zaskakującej techniki kulinarnej.

- Myślisz, że przesadzam? Pozwól, że zademonstruję. Więcej czegoś takiego nie przeżyjesz. Odbezpieczył broń z cichym szczękiem. - Już nigdy. To, co stało się w następnych sekundach, Belknap zrozumiał dopiero później. Głośny brzęk tłuczonej szyby; zaskoczony Lugner odwraca się w lewo, do okna wykuszowego; błysk z lufy pistoletu rozjaśniający mroczne wnętrze jak błyskawica, odbity w lustrach i metalowych powierzchniach i... Gejzer krwi z prawej skroni Richarda Lugnera. Rysy zdrajcy nagle zwiotczały, gdy ten runął na podłogę bez życia. Strzelba upadła razem z nim, jak laska ofiary wylewu. Ktoś z doskonałą precyzją strzelił mu w głowę. Ochroniarze rozbiegli się na boki i wymierzyli broń w wybitą szybę. Snajper? - Łap! - zawołał ktoś; niewątpliwie Amerykanin; i ku Belknapowi poszybował pistolet. Belknap złapał go odruchowo i wyczuł chwilę wahania ochroniarzy, niezdecydowanych, czy najpierw strzelić do więźnia, czy do... chudego nieznajomego, który wskoczył właśnie do środka przez rozbite cztery szyby okna. Belknap rzucił się na podłogę - kula świsnęła tuż nad jego ramieniem - i strzelił dwa razy do mężczyzny stojącego bliżej. Trafił w pierś. W sam środek masy: standardowa procedura przy strzelaniu w biegu. Tyle że nieskuteczna w tak ciasnym pomieszczeniu. Żeby zne
Creampie po latynosku
Młoda brunetka ze skaczącymi piersiami
Filmiki Erotyczne Mamuski - Syren De Mer, Ostre Ruchanie

Report Page