Niezła partia seks bomb

Niezła partia seks bomb




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Niezła partia seks bomb

Download & View Hillenbrand Laura - Niezłomny as PDF for free.

Laura Hillenbrand

Niezłomny Opowieść o przetrwaniu, sile ducha i wybawieniu

Co utkwiło ci w pamięci najtrwalej i najgłębiej? Czy osobliwe przerażenie, Czy zażarte potyczki, czy oblężenia straszliwe - co najgłębiej ci w sercu utkwiło? Walt Whitman, „Opatrujący rany”„‘ * Tłum. Z. Kubiak, cyt. za: W Whitman, Źdźbła trawy, Warszawa 1966, s. 141.

Prolog Gdziekolwiek spojrzał, widział tylko wodę. Był 23 czerwca 1943 roku. Gdzieś na bezkresnych połaciach Oceanu Spokojnego, na niewielkiej tratwie dryfującej na zachód, leżał celowniczy bombowca amerykańskich Sił Powietrznych Armii i biegacz olimpijski Louie Zamperini. Obok siedział zgarbiony sierżant, jeden ze strzelców samolotu. Na osobnej tratwie, przywiązanej do pierwszej postronkiem, leżał trzeci lotnik, z zygzakowatą raną ciętą na czole. Ich ciała, spalone przez słońce i pożółkłe od farby, którą pomalowana była tratwa, gasły w oczach. Wokoło sunęły leniwie rekiny, ocierając się grzbietami o tratwy1. Czekały. Rozbitkowie dryfowali od dwudziestu siedmiu dni. Niesieni prądem równikowym przebyli co najmniej tysiąc sześćset kilometrów i wpłynęli daleko na wody kontrolowane przez Japończyków. Tratwy z wolna zmieniały się w galaretkę i wydzielały kwaśny, palący smród. Ciała mężczyzn były upstrzone ranami od soli, a wargi tak opuchnięte, że uciskały im nozdrza i dotykały brody. Spędzali dni z oczami utkwionymi w niebo, śpiewając White Christmas i mamrocząc o jedzeniu. Nikt już ich nawet nie szukał. Byli sami na ponad stu sześćdziesięciu pięciu milionach kilometrów kwadratowych oceanu. Miesiąc wcześniej dwudziestosześcioletni Zamperini był jednym z najwspanialszych biegaczy na świecie. Wielu wróżyło, że jako pierwszy człowiek pokona barierę czterech minut w biegu na milę2, jedną z najsłynniejszych barier w świecie sportu. Teraz jego olimpijskie ciało zmarniało do niecałych czterdziestu pięciu kilogramów, a słynne nogi już go nie utrzymywały. Prawie wszyscy oprócz rodziny uznali go za zmarłego. Tamtego ranka, dwudziestego siódmego dnia, rozbitkowie usłyszeli dalekie, basowe brząkanie. Ten dźwięk znał każdy lotnik: tłoki silnika samolotu. Dostrzegli błysk na niebie wysoko nad ich głowami leciał samolot. Zamperini wystrzelił dwie race i wysypał na wodę sproszkowany barwnik, który otoczył tratwę jasno-pomarańczowym kołem. Samolot leciał dalej, stopniowo znikając z pola widzenia. Rozbitkom zamarły serca. Ale odgłos powrócił, a samolot pojawił się ponownie. Zostali zauważeni. Rozbitkowie machali rękami, z których zostały na dobrą sprawę same kości i zażółcona skóra, i krzyczeli osłabionymi od pragnienia głosami. Samolot zniżył lot i minął tratwy w niewielkiej odległości. Zamperini dostrzegł profile członków załogi, odcinające się

ciemno na jasnym błękicie. Rozbrzmiało przeraźliwe wycie. Zdawało się, jakby woda i same tratwy zaczęły kipieć. Znaleźli się pod ostrzałem z karabinów maszynowych. Nie był to amerykański samolot ratunkowy, lecz japoński bombowiec. Mężczyźni rzucili się do wody i utrzymywali się w niej pionowo pod dnem tratw, wzdrygając się, gdy kule przebijały gumę i wycinały pieniące się linie w wodzie dokoła ich twarzy. Karabiny prażyły ogniem, a potem ich charkot przycichł. Bombowiec przeleciał. Rozbitkowie wdrapali się z powrotem na jedną tratwę, która była ciągle w miarę sprężysta. Bombowiec przechylił się na skrzydło i zawrócił. Gdy wyrównał lot, Zamperini widział skierowane dokładnie na nich wyloty luf karabinów maszynowych. Popatrzył na swoich towarzyszy. Byli za bardzo osłabieni, by jeszcze raz wskoczyć do wody. Położyli się na dnie tratwy, zasłaniając głowy rękami, a Zamperini skoczył do wody sam. Gdzieś w głębi oceanu rekiny zakończyły oczekiwanie. Wyprężyły cielska i ruszyły z głębin na człowieka unoszącego się pod tratwą.

1. Jednoosobowa rebelia W ciemnościach przedświtu 26 sierpnia 1929 roku, w sypialni małego domku w Torrance w Kalifornii, siedział na łóżku, nasłuchując, dwunastoletni chłopiec. 2 zewnątrz dobiegał hałas, który narastał z każdą sekundą: potężny, ciężki podmuch przywodzący na myśl coś ogromnego, coś, od czego powietrze rozstępuje się jak kurtyna. Źródło dźwięku zdawało się znajdować bezpośrednio nad domem. Chłopiec zwiesił nogi z łóżka, zbiegł pędem po schodach, otworzył z impetem tylne drzwi i wybiegł susami na trawnik. Podwórko wyglądało jak nie z tego świata, skąpane w nienaturalnie gęstym mroku, rozedrgane od dźwięków. Chłopiec stanął na trawniku obok starszego brata, z głową odrzuconą do tyłu, zauroczony. Niebo zniknęło. Obiekt, który chłopiec widział tylko w eliptycznym zarysie, unosił się nisko w powietrzu nad dachem domu. Miał długość więcej niż dwóch boisk futbolowych i był wysoki jak miasto. Gasił gwiazdy na niebie. Tym, co zobaczył chłopiec, był niemiecki sterowiec „Graf Zeppelin”1. Mierzył blisko dwieście czterdzieści metrów długości, trzydzieści trzy metry średnicy i był największą kiedykolwiek zaprojektowaną maszyną latającą. Latem 1929 roku pretendował do miana cudu świata: oferował większe luksusy niż najbardziej ekskluzywny samolot, pokonywał bez trudu ogromne dystanse, a rozmach, z jakim został zbudowany, zapierał dech oglądającym. Sterowiec był o trzy dni od dokonania sensacyjnego wyczynu aeronautycznego: okrążenia globu ziemskiego. Jego podróż rozpoczęła się 7 sierpnia, kiedy odrzucił cumy w Lakehurst w stanie New Jersey, wzniósł się z przeciągłym westchnieniem i skierował w stronę Manhattanu. Tego lata na Piątej Alei miały się rozpocząć prace przy rozbiórce hotelu Waldorf-Astoria, który miał ustąpić miejsca drapaczowi chmur o niespotykanych dotąd wymiarach, Empire State Building. Na stadionie Jankesów w Bronksie gracze występowali po raz pierwszy w numerowanych koszulkach: „Lou” Gehrig z numerem cztery; „Babe” Ruth, który niebawem zaliczy pięćsetny home run, z trójką. Na Wall Street ceny akcji zwyżkowały jak nigdy dotąd w historii. Okrążywszy wolno Statuę Wolności, sterowiec wziął zakręt na północ, a chwilę później skierował się na wschód i pojawił nad Atlantykiem. Niebawem w dole ponownie ukazał się ląd: Francja, Szwajcaria, Niemcy. Statek płynął w powietrzu nad Norymbergą, gdzie ekstremistyczny polityk Adolf Hitler, którego partia NSDAP sromotnie przegrała

wybory w 1928 roku, wygłosił właśnie przemówienie na temat zalet selektywnego mordowania niemowląt2. Następnie zeppelin przeleciał na wschód od Frankfurtu, gdzie Żydówka Edith Frank opiekowała się swoją nowo narodzoną córeczką Anną. Potem pożeglował na północny wschód, nad Rosję. Syberyjscy wieśniacy, tak odizolowani od świata, że nigdy nie widzieli nawet pociągu, padali na jego widok na kolana. 19 sierpnia, witany przez cztery miliony Japończyków, którzy machając chusteczkami, krzyczeli „Banzai!”, statek okrążył Tokio i opadł na lądowisko. Cztery dni później, przy akompaniamencie hymnów Niemiec i Japonii, uniósł się wprost w objęcia tajfunu, który z zawrotną szybkością poniósł go nad Pacyfikiem, ku Ameryce. Wyglądający z okien gondoli pasażerowie widzieli tylko cień statku, sunący w ślad za nim po chmurach „niczym płynący w dole olbrzymi rekin”3. Gdy chmury się rozstępowały, pasażerowie spostrzegali ruszające się w morzu gigantyczne stworzenia, które wyglądały jak potwory4. 25 sierpnia zeppelin dotarł do San Francisco. Pozdrawiany przez wiwatujące tłumy, pożeglował w dół wybrzeża Kalifornii, odbił na wschód i prześlizgnął się między promieniami zachodzącego słońca, by wniknąć w ciemność i ciszę nocy. Wolno, niczym dryfujący powiew, przepłynął nad Torrance, gdzie jego jedyną widownią była garstka zaspanych dusz, wśród nich chłopiec w piżamie za domem przy Gramercy Avenue. Chłopiec stał jak zamurowany bosymi stopami w trawie, pod cielskiem maszyny. Widok był - jak powie później - „przerażająco piękny”5. Czuł, jak warkot silników orze powietrze, ale nie widział srebrnej skóry sterowca, jego rozłożystych żeber ani płetw ogona, a jedynie czerń zajmowanej przez niego przestrzeni. Nie było to wielkie coś, lecz raczej wielka nicość, geometryczny ocean ciemności, który zdawał się połykać samo niebo. Chłopiec nazywał się Louis Silvie Zamperini i był synem włoskich imigrantów6. Przyszedł na świat w Olean w stanie Nowy Jork 26 stycznia 1917 roku - ponad pięciokilogramowy noworodek o szorstkich jak druciana szczotka czarnych włoskach. Jego ojciec Anthony zarabiał na własne utrzymanie od czternastego roku życia, najpierw jako górnik i bokser, później jako robotnik budowlany. Jego matka Louise, drobna, figlarna piękność, wyszła za mąż jako szesnastolatka, a dwa lata później urodziła Louiego. W ich mieszkaniu, gdzie mówiło się tylko po włosku, Louise i Anthony nazywali swojego chłopca Toots. Od chwili gdy nauczył się chodzić, Louie nie cierpiał być ograniczany7. Jego rodzeństwo będzie wspominać, że brat był stale w ruchu i wszystko: florę, faunę, fotele, traktował jak przeszkodę do pokonania. Gdy Louise sadzała go na krześle i przykazywała siedzieć spokojnie, ulatniał się w jednej chwili. Jeśli akurat nie trzymała wiercącego się

chłopca w ramionach, zwykle nie miała pojęcia, gdzie jest. W 1919 roku dwuletni Louie, chory na zapalenie płuc, wydostał się przez okno swojej sypialni, zszedł piętro niżej i wybiegł nagi na ulicę8. Ścigał go policjant, a zdarzeniu przypatrywał się z niedowierzaniem tłum gapiów. Wkrótce potem, za radą pediatry, Louise i Anthony postanowili przeprowadzić się z dziećmi do cieplejszej Kalifornii. Gdy ich pociąg wyruszył z Grand Central Station, Louie odczekał chwilę, po czym rzucił się do ucieczki: przebiegł cały skład i wyskoczył z wagonu dla załogi. Starszy brat Louiego Pete, który wypatrywał go z zatrwożoną matką, gdy pociąg cofał w poszukiwaniu zagubionego chłopca, zauważył, że Louie spaceruje wzdłuż toru z niezmąconym spokojem. Gdy matka wzięła go na ręce, uśmiechnął się i oznajmił po włosku: „Wiedziałem, że wrócisz”. W Kalifornii Anthony zdobył pracę elektryka na kolei i kupił działkę o powierzchni dwudziestu arów na obrzeżach liczącego tysiąc osiemset mieszkańców miasteczka Torrance. Razem z Louise sklecili jednopokojowy barak bez bieżącej wody, z wychodkiem na tyłach i tak nieszczelnym dachem, że musieli trzymać na łóżkach wiaderka. Ponieważ drzwi zamykały się tylko na haczyki, Louise siadywała przy drzwiach frontowych na skrzynce po jabłkach z wałkiem do ciasta w ręce, gotowa rozwalić głowę każdemu, kto odważyłby się zagrozić jej dzieciom. Tam, podobnie jak w domu przy Gramercy Avenue, gdzie zamieszkali rok później, Louise radziła sobie z odstraszaniem intruzów, lecz nie potrafiła utrzymać w ryzach młodszego syna. Louie założył się z kolegami o to, kto szybciej przebiegnie ruchliwą autostradę i w czasie wyścigu omal nie został potrącony przez jakiegoś gruchota. W wieku pięciu lat zaczął palić papierosy, a właściwie pety znajdowane po drodze do przedszkola. Pić zaczął jako ośmiolatek, kiedy to pewnego wieczoru schował się pod stołem, podkradł kieliszki z winem, wychylił je duszkiem, wyszedł z domu chwiejnym krokiem i przewrócił się na krzak róży. Pewnego razu Louise odkryła, że Louie nadział sobie nogę na bambusową tyczkę; kiedy indziej musiała poprosić sąsiada o przyszycie Louiemu z powrotem oderwanego palca u nogi. Kiedy Louie wrócił do domu z ubraniem przesiąkniętym ropą naftową po tym, jak wdrapał się na wiertnię, skoczył do zbiornika z ropą i omal się nie utopił, trzeba było galonu terpentyny i długiego szorowania, zanim Anthony rozpoznał własnego syna. Louie uwielbiał przekraczać granice i był nieujarzmiony. Kiedy jego świadomość dorosła do nieprzeciętnie bystrego umysłu, zwykła brawura przestała mu wystarczać. W Torrance wybuchła jednoosobowa rebelia. Louie kradł wszystko, co tylko dało się zjeść. Przekradał się alejkami między domami,

mając w kieszeni zwój drutu służącego za wytrych. Gospodynie, które na chwilę wyszły z kuchni, po powrocie odkrywały, że kolacja zniknęła ze stołu. Ludziom wyglądającym przez okna na tyłach domu zdarzało się widzieć szybko oddalającą się sylwetkę długonogiego chłopca, który pędził co tchu z plackiem w dłoniach. Kiedy sąsiedzi nie uwzględnili Louiego na liście gości uroczystego obiadu, włamał się do ich domu, przekupił ich doga niemieckiego kością i wymiótł do czysta lodówkę. Z innego przyjęcia uciekł z całą beczką piwa. Gdy odkrył, że stoły do studzenia wypieków w piekarni Meinzera stały na wyciągnięcie ręki od tylnych drzwi, zaczął otwierać sobie drzwi wytrychem i wykradać ciasta. Najadał się do syta, a resztę odkładał do wykorzystania w charakterze amunicji w zasadzkach. Kiedy wyrosła mu konkurencja, wstrzymał się z kradzieżami do czasu, aż właściciele piekarni złapali sprawców na gorącym uczynku i stracili czujność, po czym rozkazał swoim kumplom okraść Meinzera ponownie. O tym, jak wyglądało dzieciństwo Louiego, świadczy sposób, w jaki zwykle kończył swoje opowieści o tamtych czasach: „...a potem wiałem jak szalony”. Ludzie, których okradał, często go ścigali, a co najmniej dwóch zagroziło, że go zastrzelą. Zeby policja, która stale deptała mu po piętach, znajdowała przy nim jak najmniej dowodów, rozmieszczał łupy w specjalnie przygotowanych miejscach, takich jak trzyosobowa jama, którą wykopał w pobliskim lesie. Pete znalazł kiedyś pod trybuną boiska liceum Torrance High schowany tam przez Louiego skradziony dzban z winem, a w nim setki upojonych mrówek. Louie umieścił papier toaletowy w kanale wrzutowym automatów telefonicznych w holu kina w Torrance. Wracał tam co kilka dni, wkładał do środka kawałek drutu zakończony haczykiem, wyciągał papier oraz zgromadzone w kanale monety i napełniał kieszenie. Handlarz złomu nigdy się nie domyślił, że uśmiechnięty włoski smyk, który do niego zachodził i sprzedawał mu naręcza miedzianego złomu, poprzedniej nocy ukradł go z jego składu. Gdy tarmosząc się z przeciwnikiem na widowni cyrku, Louie zorientował się, że dorośli dawali po ćwierć dolara bijącym się dzieciakom „na uspokojenie”, ogłosił rozejm i zaczął krążyć po mieście z dawnym wrogiem, inscenizując burdy przed nieznajomymi. Zeby zrewanżować się maszyniście kolejki, który nie zatrzymał się na przystanku, Louie nasmarował tory tłuszczem, a kiedy nauczycielka postawiła go w kącie za rzucanie kulkami z papieru, przebił wykałaczkami opony jej samochodu. Po ustanowieniu oficjalnego skautowskiego rekordu stanowego w krzesaniu ognia pobił własny rekord: namoczył krzesiwo w benzynie i wymieszał z główkami zapałek, powodując małą eksplozję. Zwędził sąsiadom rurkę od zaparzacza do kawy, urządził na drzewie stanowisko snajpera, napchał sobie usta jagodami drzewa pieprzowego i wypluwał je przez rurkę. Dziewczynki z

sąsiedztwa rozpierzchały się na wszystkie strony. Jego magnum opus stało się legendą. Którejś nocy Louie wdrapał się na wieżę kościoła baptystów, obwiązał kościelny dzwon strunami od pianina, przeciągnął struny do pobliskiego drzewa i postawił na nogi policję, straż pożarną i cale Torrance samoczynnym, jak się zdawało, dzwonieniem. Co bardziej naiwni mieszkańcy uznali to za znak od Boga. Wystraszyło go tylko jedno zdarzenie. Kiedyś, kiedy Louie wchodził w wiek młodzieńczy, w pobliżu Torrance wylądował samolot. Pilot zabrał go na przejażdżkę. Po tak nieustraszonym dziecku można byłoby się spodziewać euforii, ale prędkość i wysokość lotu przeraziły chłopca. Odtąd nie chciał mieć nic wspólnego z samolotami. W dzieciństwie wypełnionym przemyślnymi krętactwami Louie nie tylko psocił, ale przede wszystkim kształtował swój dorosły charakter. Nabierał pewności, że spryt, pomysłowość i odwaga wyratują go z każdej opresji. Kiedy porwie go wir wojny, ten prężny optymizm będzie jego znakiem firmowym. Louie był o dwadzieścia miesięcy młodszy od brata, który stanowił jego żywe przeciwieństwo. Pete Zamperini był przystojny, lubiany, nieskazitelnie ubrany i uczesany, uprzejmy dla starszych i dobroduszny wobec młodszych, gładki jak jedwab w stosunku do dziewcząt i obdarzony tak trzeźwym osądem, że rodzice już od jego najmłodszych lat zasięgali jego opinii przy podejmowaniu trudnych decyzji. Przy obiedzie prowadził matkę pod rękę do jej miejsca przy stole, chodził spać o siódmej wieczór i wkładał budzik pod poduszkę, żeby nie obudzić Louiego, z którym dzielił łóżko. Wstawał o drugiej trzydzieści, żeby w trzy godziny roznieść gazety po mieście, i deponował wszystkie oszczędności w banku, który z początkiem Wielkiego Kryzysu pożarł je do ostatniego centa. Miał piękny głos i szarmancki zwyczaj noszenia szpilek w mankietach spodni, na wypadek gdyby jego partnerce urwało się w tańcu ramiączko sukni. Kiedyś uratował dziewczynę przed utonięciem. Emanował łagodnym, acz stanowczym autorytetem, który sprawiał, że każdy, kogo spotykał, nie wyłączając dorosłych, przychylał się do jego opinii. Nawet Louie, który uczynił nieposłuszeństwo własną religią, spełniał każde jego polecenie. Louie ubóstwiał Pete’a, który z rodzicielską troską opiekował się nim i ich młodszymi siostrami, Sylvią i Virginią. Ale też pozostawał w cieniu starszego brata, o czym nie pozwalano mu ani na chwilę zapomnieć. Sylvia będzie wspominać, jak matka użalała się ze łzami w oczach, jaka to szkoda, że Louie nie jest bardziej podobny do brata. Czarę goryczy przelewał fakt, że reputacja Pete’a była po części mitem. Dostawał tylko odrobinę lepsze oceny od niedostatecznych Louiego, a jednak dyrektor szkoły uważał go za wzorowego ucznia. W nocy, kiedy nastąpił cud na dzwonnicy w Torrance, dobrze skierowane światło

latarki ujawniłoby nogi Pete’a zwisające z konara drzewa obok nóg Louiego. A Louie nie zawsze był jedynym chłopakiem Zamperinich, którego widywano gnającego ulicą z jedzeniem należącym do sąsiadów. Nikomu jednak nie przyszłoby na myśl podejrzewać o coś Pete’a. „Pete nigdy nie został przyłapany - wspominała Sylvia. - Zawsze obrywał tylko Louie”9. Louie nie pasował do innych dzieci pod żadnym względem. Był mizernym chłopcem i w pierwszych latach pobytu w Torrance jego płuca były nadal tak osłabione po zapaleniu płuc, że na urządzanych na piknikach wyścigach bez trudu dystansowała go każda dziewczynka. Poszczególne części jego twarzy, które później ułożą się w miłą dla oka całość, rosły w różnym tempie, przez co jego twarz wyglądała, jakby została zaprojektowana przez wewnętrznie skłócony komitet. Uszy sterczały mu ukośnie do głowy niczym pistolety w kaburach, a powyżej falowała koszmarnie bujna szopa czarnych włosów, której się okropnie wstydził. Traktował je rozgrzanym żelazkiem ciotki Margie, wpychał co wieczór do jedwabnej pończochy i wcierał w nie tyle oliwy, że w drodze do szkoły towarzyszyła mu asysta much. Nie pomagało. I jeszcze kwestia jego pochodzenia. Na początku lat dwudziestych obywatele Torrance mieli Włochów w takiej pogardzie10, że po przyjeździe Zamperinich złożyli w radzie miasta petycję o ich wydalenie. Louie, który do momentu rozpoczęcia nauki szkolnej znał raptem kilka słów po angielsku, nie potrafił ukryć swego rodowodu. Przebrnął przez przedszkole, trzymając buzię na kłódkę, lecz kiedy w pierwszej klasie podstawówki krzyknął na kolegę: „Brutte bastarde!”, nauczyciele się połapali i dołożyli mu cierpień, odmawiając promocji do następnej klasy. Jego inność prowokowała. Silniejsi chłopcy, licząc, że zmuszą go tym do przeklinania głośno po włosku, obrzucali go kamieniami, dokuczali mu, okładali pięściami i kopali. Próbował wkupić się w ich łaski, oddając im drugie śniadanie, ale ci i tak łoili go do krwi. Mógł położyć temu kres, uciekając przed prześladowcami albo wybuchając płaczem, ale nigdy tego nie robił. „Mogłeś go pobić na śmierć - opowiadała Sylvia - a nie jęknąłby ani nie zapłakał”11. Zasłaniał tylko dłońmi twarz i przyjmował ciosy. Po ukończeniu jedenastu lat dokonał zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Dumny i najeżony, czaił się na obrzeżach Torrance. Przyjaźnił się wyłącznie - niezbyt blisko - z łobuzami, którzy się na nim wzorowali. Dostał takiej fobii na punkcie zarazków, że nie dopuszczał nikogo do swoich kanapek. Potrafił być uroczy, ale częściej bywał rozdrażniony i zaczepny. Udawał twardziela, lecz w głębi serca przeżywa
Niesamowicie seksowna nastolatka prowokuje podczas ruchania
Azjatycka orgia na plaży
Zdzira zdzira zdzira zdzira zdzira

Report Page