Niegrzeczna lafiryndy

Niegrzeczna lafiryndy




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Niegrzeczna lafiryndy


Llosa V Mario Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki

Home
Llosa V Mario Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki



Mario Wargas Llosa Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki tytuł oryginału Travesuras de la Nina Mala przekład Marzena Chro...

Mario Wargas Llosa Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki tytuł oryginału Travesuras de la Nina Mala przekład Marzena Chrobak

X, na pamiątkę czasów heroicznych

1. Chilijeczki

To było bajeczne lato. Pérez Prado ze swoją orkiestrą dwunastu wspaniałych przyjechał grać na balach karnawałowych klubów Terrazas de Miraflores i Lawn Tenis de Lima, na placu Acho zorganizowano krajowe mistrzostwa w mambo, które cieszyły się ogromnym powodzeniem mimo groźby kardynała Juana Gualberta Guevary, arcybiskupa Limy, że ekskomunikuje wszystkie uczestniczące pary, a moja dzielnica, Barrio Alegre, czyli ulice Diega Ferré, Juana Flamminga i Kolumba, zmierzyła się podczas igrzysk olimpijskich w fulbito, kolarstwie, lekkiej atletyce i pływaniu z chłopakami z ulicy San Martín, no i oczywiście wygraliśmy.

Owego lata tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego wydarzyły się niezwykłe rzeczy. Dorsz Lańas oświadczył się po raz pierwszy dziewczynie – rudej Seminauel – a ta, ku zdziwieniu całego Miraflores, powiedziała „tak”. Dorsz zapomniał o tym, że kuleje, i chodził po ulicy, wypinając pierś jak co najmniej Charles Atlas. Tico Tiravante zerwał z Ilse i oświadczył się Lauricie, Víctor Ojeda oświadczył się Ilse i zerwał z Inge, Juan Barreto oświadczył się Inge i zerwał z Ilse. Dzielnica tak przegrupowała się uczuciowo, że chodziliśmy jak błędni, ludzie odkochiwali się i zakochiwali na nowo, a przy wyjściu z sobotnich imprez pary nie zawsze były te same co przy wejściu. „Co za nieobyczajność!” – gorszyła się moja ciotka Alberta, z którą mieszkałem po śmierci rodziców.

Fale kąpielisk Miraflores załamywały się dwa razy w oddali, pierwszy raz dwieście metrów od plaży, i aż tam dopływaliśmy, my, śmiałkowie, i lecieliśmy na ich grzbietach jakieś sto metrów, do miejsca gdzie zamierały, kotłowały się, rozpryskując w powietrzu, i rozbijały ponownie, a drugi przybój zanosił nas, mknących na falach, na kamyki plaży.

W owe niezwykłe lato na fiestach w Miraflores przestano tańczyć walce, corridos, bluesy, bolera i huarachas, ponieważ wszystkich porwało mambo. Mambo, trzęsienie ziemi, co wprawiło w ruch, w skok, w bryk, w wir wszystkie pary dziecięce, nastoletnie i dojrzałe na tańcach w dzielnicy. I z pewnością to samo działo się poza Miraflores, gdzieś w innym świecie, w tamtym świecie, w Lince, Breńa, Chorrillos czy w jeszcze bardziej egzotycznych dzielnicach La Victoria, w centrum Limy, Rímac i Porvenir, gdzie nigdy nie postała nasza miraflorska stopa i gdzie nie myśleliśmy, że kiedykolwiek postanie.

I tak jak od walczyków i huarachas, samb i polek przeszliśmy do mamba, tak samo przeszliśmy od wrotek i hulajnogi do roweru, a niektórzy, na przykład Tato Monje i Tony Espejo, do motoru, a nawet jeden czy dwóch do samochodu, jak najstarszy chłopak w dzielnicy Luchín, który czasem podprowadzał swojemu tacie chevroleta kabrio i zabierał nas na przejażdżkę po nadmorskich serpentynach, od klubu Terrazas po skałę Armendáriz, stówą na godzinę.

Ale najdonioślejszym wydarzeniem owego lata było przybycie do Miraflores, z dalekiego Chile, leżącego gdzieś za siedmioma górami, dwóch sióstr, których wyzywająca obecność i charakterystyczny sposób mówienia, trajkotki, szybciutko, z połykaniem ostatniej sylaby słowa i kończeniem zdania przydechem brzmiącym jak „phe”, zawróciły w głowie wszystkim nam, miraflorczykom, którzyśmy właśnie zmienili krótkie spodenki na długie. A mnie jeszcze bardziej niż innym.

Młodsza wydawała się starsza i vice versa. Starsza nazywała się Lily i była troszeczkę niższa od Lucy, młodszej o rok. Lily miała czternaście, najwyżej piętnaście lat, a Lucy trzynaście lub czternaście. Określenie „zwracająca uwagę” wydawało się stworzone dla nich, ale choć Lucy też taka była, to jednak nie tak jak jej siostra, nie tylko dlatego, że jej włosy nie były tak jasne i tak długie i że ubierała się skromniej niż Lily, lecz również dlatego, że rzadziej się odzywała, a gdy przychodziło do tańców, chociaż też wykonywała figury i gięła się w pasie ze śmiałością, na jaką nigdy nie zdobyła się żadna miraflorka, sprawiała wrażenie przyzwoitej, powściągliwej i niemal głupiej w porównaniu z tą trąbą powietrzną, tym płomieniem na wietrze, tym błędnym ognikiem,

w który przeradzała się Lily, kiedy płyty lądowały w pikapie, wybuchało mambo i ruszaliśmy do tańca.

Lily tańczyła w pysznym rytmie i z wielką gracją, uśmiechając się i nucąc słowa piosenki, podnosząc ręce, pokazując kolana i poruszając brzuchem i biodrami w taki sposób, że całe jej dziewczęce ciałko, modelowane co do jednej krągłości przez spódniczki i bluzki, jakie nosiła, zdawało się skręcać, wibrować i uczestniczyć w tańcu od stóp do głów. Ten, kto tańczył z nią mambo, zawsze bardzo się męczył, bo jak nadążyć, nie zaplątując się w ten diabelski wir skaczących nóg i rączek? Niemożliwe! Człowiek zostawał w tyle od pierwszych taktów, z pełną świadomością, że oczy wszystkich par są utkwione w Lily i że wszyscy śledzą jej mambowe wyczyny. „Co za dziewczynka! – oburzała się moja ciotka Alberta. – Tańczy jak Tongolele, ta rumbera z meksykańskiego filmu”. „No dobrze, nie zapominajmy, że pochodzi z Chile – wtórowała sama sobie. – Cnota nie jest mocną stroną kobiet z tego kraju”.

Ja zakochałem się w Lily po uszy, co jest najbardziej romantyczną formą zakochania się – mówiło się też „zabujać się na całego” – i owego pamiętnego lata poprosiłem ją o chodzenie trzy razy. Pierwszy raz w ostatnim rzędzie Ricardo Palma, tego kina w Parque Central w Miraflores, na poranku niedzielnym, a ona powiedziała mi, że nie, że jest jeszcze za młoda, żeby mieć chłopaka. Drugi raz na lodowisku, które otwarto właśnie tamtego lata pod Parque Salazar – tym razem powiedziała mi, że nie, że musi się zastanowić, bo chociaż ja się jej troszkę podobam, rodzice prosili ją, żeby nie miała chłopaka do czasu, gdy ukończy czwartą klasę, a jest dopiero w trzeciej. I ostatni raz, na krótko przed tym całym zamętem, w cukierni Cream Rica przy alei Larco, kiedy piliśmy waniliowy milkshake, i oczywiście znowu powiedziała, że nie, po co ma mi mówić, że tak, skoro i tak jest, jakbyśmy chodzili ze sobą. Czy nie robią z nas zawsze pary u Marty, kiedy bawimy się w dorosłych? Czy nie siadamy razem na plaży w Miraflores? Czy nie tańczy ze mną częściej niż z kimkolwiek innym na fiestach? To po co ma mi oficjalnie mówić, że tak, skoro całe Miraflores już myśli, że chodzimy ze sobą? Ze swoją buzią modelki, ciemnymi, szelmowskimi oczami i usteczkami o pełnych wargach, Lily była ucieleśnieniem kobiecej kokieterii.

„W tobie wszystko mi się podoba – mówiłem jej. – Ale najbardziej twój sposób mówienia”. Była dowcipna i oryginalna, ze względu na intonację i melodię, tak różne od mowy Peruwianek, a także ze względu na niektóre wyrażenia, słówka i powiedzonka, które zbijały z

tropu ludzi z dzielnicy, tak że ciągle staraliśmy się odgadnąć, co siostry mają na myśli i czy przypadkiem sobie nie kpią. Lily bez przerwy mówiła dwuznacznie, zadawała zagadki albo opowiadała dowcipy tak pieprzne, że dziewczynki z dzielnicy nie wiedziały, gdzie oczy podziać. „Te Chilijeczki są okrropne” – wyrokowała moja ciotka Alberta, zdejmując i wkładając okulary z tą swoją miną nauczycielki, zaniepokojona, że dwie cudzoziemki unicestwią miraflorską moralność.

Nie było jeszcze wysokich budynków w owym Miraflores z początku lat pięćdziesiątych – dzielnicy domków parterowych albo co najwyżej jednopiętrowych, ogródków z nieodzownymi akacjami, geranium, laurami, bugenwillami, trawnikiem i tarasami, po których wspinało się kapryfolium czy bluszcz, z fotelami bujanymi, gdzie sąsiedzi oczekiwali nocy, gawędząc i wdychając zapach jaśminu. W niektórych parkach rosły kolczaste ceibos o kwiatach czerwonych i różowych, przy prostych, czystych ścieżkach wznosiły się arbolitos de suche, żakarandy, morwowce, a kolorową nutę tworzyły, oprócz kwiatów rabatowych, żółte wózki lodziarzy D’Onofrio, odzianych w białe prochowce i czarne czapki, przebiegających ulice dniem i nocą i ogłaszających swoją obecność klaksonem, którego przeciągłe pohukiwanie wydawało mi się głosem barbarzyńskiego rogu, pochodzącego z prehistorii. Słychać było jeszcze śpiew ptaków w owym Miraflores, gdzie rodziny ścinały świerki, gdy dziewczęta osiągały wiek zamążpójścia, bo gdyby tego nie zrobiono, biedaczki zostałyby starymi pannami, tak jak moja ciotka Alberta.

Lily nigdy nie powiedziała mi „tak”, ale to prawda, że pomijając tę formalność, we wszystkim innym wydawaliśmy się parą zakochanych. Trzymaliśmy się za ręce na porankach w Ricardo Palma, Leuro, Montecarlo i Colina i chociaż nie można było powiedzieć, że w ciemności migdaliliśmy się jak pary o dłuższym stażu – „migdalić się” stanowiło formułę, w której mieściło się wszystko, od niewinnych całusków po te z językiem i po dotykanie różnych miejsc, z czego trzeba było się wyspowiadać w pierwszy piątek jako z grzechu śmiertelnego – Lily dawała mi się całować w policzki, w koniuszek uszka, w kącik ust, a niekiedy, przez sekundę, łączyła swoje wargi z moimi, po czym odsuwała je z melodramatycznym grymasem: „Nie, nie, co to, to nie, chudziaczku”. „Zgłupiałeś jak cielę, chudy, palma ci odbiła, chudy, owinęła cię wokół palca, chudy”, nabijali się moi kumple z dzielnicy. Nigdy nie mówili do mnie po imieniu ani po nazwisku – Ricardo Somocurcio – zawsze nazywali mnie „chudy”. Nie przesadzali ani trochę: byłem zakochany w Lily po uszy.

Dla niej owego lata dałem w zęby Luquenowi, jednemu z moich najlepszych kumpli. Zebraliśmy się kiedyś, dziewczyny i chłopaki z dzielnicy, na rogu Kolumba i Diega Ferré, w ogrodzie rodziny Chacaltana, a Luquen, chcąc okazać się dowcipny, oznajmił nagle, że Chilijeczki to lafiryndy, bo nie są prawdziwymi blondynkami, tylko tlenionymi, i że za moimi plecami w Miraflores zaczęli mówić na nie

„lafiry”. Posłałem mu prostego w szczękę, on zrobił unik i poszliśmy roztrzygnąć spór pięściami na rogu Reserva, obok urwiska. Nie odzywaliśmy się do siebie przez cały tydzień, aż na następnej imprezie dziewczyny i chłopaki z dzielnicy pogodzili nas.

Lily lubiła chodzić codziennie o zmierzchu na ten róg w Parque Salazar obsadzony palmami, floripondios i dzwonkami, gdzie z murku z czerwonej cegły patrzyliśmy na całą zatokę Limy, tak jak patrzy na morze kapitan statku z mostka. Kiedy niebo było bezchmurne – a przysiągłbym, że owego lata stale takie było i słońce świeciło nad Miraflores niezawodnie każdego dnia – widać było hen, na horyzoncie, na krańcach oceanu, tonącą w wodach Pacyfiku czerwoną słoneczną tarczę, płonącą, wysyłającą pożegnalne promienie i błyski, wyglądające jak ogień z odległego działa. Na buzi Lily malowała się wówczas taka sama skupiona żarliwość, z jaką szła do komunii na południowej mszy w kościele parafialnym w Parque Central, ze wzrokiem utkwionym w owej ognistej kuli czekała na moment, w którym morze pochłonie ostatni promyk, a wtedy wypowiadała w myśli życzenie, jakie gwiazda albo Bóg mieli spełnić. Ja też wypowiadałem życzenie, tylko w połowie wierząc, że się spełni. Zawsze to samo, rzecz jasna: żeby wreszcie powiedziała mi „tak”, żebyśmy zaczęli chodzić ze sobą jak zakochani, żebyśmy się migdalili, kochali, zaręczyli i pobrali i żebyśmy wyjechali do Paryża, i żyli tam, bogaci i szczęśliwi.

Od czasu kiedy zacząłem myśleć, marzyłem o tym, żeby mieszkać

w Paryżu. Winę za to ponosił prawdopodobnie mój tato – i książki Paula Fevala, Jules’a Verne’a, Alexandre’a Dumasa i tylu innych, które podsuwał mi do czytania, zanim zabił się w wypadku, a ja zostałem sierotą. Powieści te nabiły mi głowę przygodami i przekonaniem, że we Francji życie jest smakowitsze, weselsze, piękniejsze i wszystko lepsze niż gdziekolwiek indziej. Dlatego choć uczyłem się już angielskiego w Instytucie Peruwiańsko-Północnoamerykańskim, wymogłem na ciotce Albercie, żeby zapisała mnie jeszcze do Alliance Française przy alei Wilsona, dokąd chodziłem trzy razy w tygodniu, żeby studiować język żabojadów. Chociaż lubiłem bawić się z kumplami z dzielnicy, byłem trochę kujonem, miałem dobre oceny i uwielbiałem języki obce.

Kiedy pozwalało mi na to kieszonkowe, zapraszałem Lily na herbatkę – jeszcze nie weszło w modę wyrażenie „na lunch” – do Tiendecita Blanca, cukierni o śnieżnobiałej fasadzie, ze stoliczkami i markizami na chodniku, serwującej ciastka rodem z tysiąca i jednej nocy – lukrowane biszkopty, pierniczki z białym nadzieniem, piononos – u zbiegu alei Larco, alei Arequipa i alei Ricarda Palmy, ocienionej koronami gigantycznych fikusów.

Wyjść do Tiendecita Blanca z Lily na lody i kawałek tortu było przyjemnością prawie zawsze zaprawioną goryczą, aj, przez obecność jej siostry Lucy, którą także musiałem zapraszać na wszystkie randki. Lucy grała rolę przyzwoitki bez najmniejszego skrępowania, psując mi szyki i uniemożliwiając rozmowę sam na sam z Lily i powiedzenie jej tych

wszystkich miłych rzeczy, o których wyszeptaniu jej do uszka marzyłem. Ale nawet jeśli ze względu na obecność Lucy musieliśmy unikać w rozmowie pewnych tematów, i tak było rozkoszą siedzieć obok niej, patrząc, jak potrząsa grzywką za każdym ruchem głowy, widzieć szelmowski błysk w jej oczach barwy ciemnego miodu, słuchać, jak mówi w ten swój wyjątkowy sposób, i zaglądać od czasu do czasu, ukradkiem, za dekolt obcisłej bluzeczki, na zaczątek cycuszków, które rysowały się już całkiem wyraźnie, okrągłe, z drobniutkimi suteczkami, bez wątpienia jędrne i delikatne jak młode owoce.

„Nie wiem, co ja tu robię z wami jako przyzwoitka” – przepraszała niekiedy Lucy. Łgałem wtedy: „To żaden problem, cieszymy się z twojego towarzystwa, prawda, Lily?”. A Lily śmiała się, z szatańskim błyskiem w oku i tym wykrzyknikiem: „Tak, pheeeee...”.

Spacerowanie po alei Pardo, korytarzem z fikusów opanowanych przez armię rozśpiewanych ptaków, między domkami, gdzie po ogródkach i tarasach biegały dzieci pilnowane przez nianie w białych wykrochmalonych fartuszkach, było rytuałem tamtego lata. Jako że ze względu na obecność Lucy trudno mi było rozmawiać z Lily o tym, o czym bym chciał, kierowałem rozmowę na niewinne tematy: plany na przyszłość, na przykład, że po studiach prawniczych wyjadę do Paryża jako dyplomata – bo tam, w Paryżu, życie to jest życie, Francja to kraj kultury – albo może zajmę się polityką, żeby trochę pomóc temu biednemu

Peru stać się znowu państwem wielkim i zamożnym, w związku z czym będę musiał nieco odłożyć podróż do Europy. A one, co one chciałyby robić, jak będą dorosłe? Lucy, rozsądna, miała sprecyzowane cele: „Przede wszystkim skończyć szkołę. Potem zdobyć dobrą pracę, na przykład w sklepie z płytami – to dopiero musi być zabawa”. Lily myślała o agencji turystycznej albo liniach lotniczych, o posadzie stewardesy, gdyby udało jej się przekonać rodziców; w ten sposób mogłaby za darmo podróżować po całym świecie. Albo może zostanie aktorką filmową, ale nigdy nie pozwoli, żeby ją sfilmowano w bikini. Podróżować, podróżować, poznać wszystkie kraje świata, to by jej się najbardziej podobało. „No dobrze, przynajmniej znasz już dwa, Chile i Peru, czego więcej chcesz – mówiłem jej. – Porównaj to ze mną, który nigdy nie ruszyłem się poza Miraflores”.

Rzeczy, które Lily opowiadała o Santiago, wydawały mi się przedsionkiem paryskiego nieba. Z jaką zazdrością jej słuchałem! Tam – inaczej niż tu – na ulicach nie było biedaków ani żebraków, chłopakom i dziewczynom rodzice pozwalali zostawać na fiestach do świtu, tańczyć cheek to cheek, i nigdy nie widywało się, żeby – jak tutaj – starzy, mamusie i ciocie, szpiegowali młodych podczas tańca i strofowali ich, gdy przebrali miarę. W Chile chłopaków i dziewczyny wpuszczano na filmy dla dorosłych i po ukończeniu piętnastu lat mogli palić, nie kryjąc się z tym. Życie było tam bardziej rozrywkowe niż w Limie, ponieważ było więcej kin, cyrków, teatrów i spektakli, i tańców z orkiestrami, a ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdżały bez przerwy do Santiago rewie

łyżwiarskie, balety, muzycy, i w każdym zawodzie Chilijczycy zarabiali dwa albo trzy razy więcej niż Peruwiańczycy tutaj.

Ale skoro tak było, to dlaczego rodzice Chilijeczek porzucili ten cudowny kraj i przyjechali do Peru? Bo oni nie byli bogaci, ale, co rzucało się w oczy od razu, klepali biedę. Przede wszystkim nie mieszkali tak jak my, dziewczyny i chłopaki z Barrio Alegre, w domach z lokajami, kucharkami, pokojówkami i ogrodnikami, lecz w ciasnym mieszkanku w trzypiętrowym budynku przy ulicy Esperanza, naprzeciwko restauracji Gambrinus. A w Miraflores z owych lat, w odróżnieniu od tego, co nastąpiło później, gdy zaczęły tam wyrastać wieżowce i znikać domki, w blokach mieszkali tylko biedacy, ta niższa rasa ludzka, do której – aj, jaka szkoda – zdawały się należeć Chilijeczki.

Nigdy nie widziałem ich rodziców. Siostry nigdy nas nie zabrały, ani mnie, ani żadnej dziewczyny czy chłopaka z dzielnicy, do domu. Nigdy nie urządzały urodzin ani nie zorganizowały żadnej prywatki, ani nie zaprosiły nas na podwieczorek i pobawić się, jakby się wstydziły tego, że zobaczymy, w jak skromnych warunkach żyją. We mnie to, że klepią biedę i wstydzą się wszystkiego, czego nie mają, rodziło współczucie, wzmagało moją miłość do Chilijeczki i budziło altruistyczne myśli w rodzaju: „Kiedy Lily i ja pobierzemy się, zabierzemy do nas całą jej rodzinę”.

Ale moich przyjaciół, a szczególnie moje przyjaciółki mirafloryjskie, wkurzało, że Lucy i Lily zamykają przed nami drzwi swojego domu. „Aż tak umierają z głodu, że nie mogą zorganizować choćby prywatki?” – pytały. „Może nie z biedy, ale ze skąpstwa” – próbował bronić ich Tico Tiravante, pogarszając tylko sprawę.

Dziewczyny z dzielnicy zaczęły tymczasem obgadywać Chilijeczki, ich makijaż i ubranie, i wyśmiewać się z ich skromnej garderoby – wszyscy znaliśmy już na pamięć te spódniczki, bluzeczki i sandałki, które – by ukryć ich niedostatek – zestawiały ze sobą na wszelkie możliwe sposoby – a ja broniłem, przepełniony świętym oburzeniem: te kpiny to zawiść, czysta zawiść, gryząca zawiść, bo na tańcach nigdy nie podpierają ścian, wszystkie chłopaki ustawiają się w kolejce, żeby z nimi zatańczyć; „Bo kleją się do was, dlatego nie możecie się od nich odczepić” – odpowiadała Laura – na co ja, że kiedy się spotykamy w dzielnicy, na plaży albo w Parque Salazar, zawsze są ośrodkiem zainteresowania, wszystkie chłopaki cisną się do nich, a do innych...; „Bo odgrywają dorosłe i są bezczelne, i przy nich macie śmiałość opowiadać pieprzne dowcipy, na które my byśmy wam nie pozwoliły!” – kontratakowała Teresita – a ja na to, że Chilijeczki są super, nowoczesne, odważne, za to one stroją fochy, są zacofane, staromodne, świętoszkowate i pełne przesądów. „Bo my mamy nasz honor!” – odpowiadała Ilse, wykonując gest pogardy.

Ale chociaż wyśmiewały się z sióstr, dziewczyny z Barrio Alegre

nadal zapraszały je na tańce i całą ferajną chodziły się kąpać, na niedzielną mszę w południe, na poranki do kina i na obowiązkowe spacery po Parque Salazar od zmierzchu po pierwsze gwiazdy, które tego lata migotały na limeńskim niebie od stycznia do marca i żadnej nocy – głowę bym dał – nie skryły ich chmury, jakie wiszą zawsze nad tym miastem przez cztery piąte roku. Robiły to, bo my, chłopaki, prosiliśmy je o to i ponieważ w głębi ducha dziewczyny z Miraflores odczuwały wobec Chilijeczek fascynację, jaką wzbudza w ptaszku kobra, która hipnotyzuje go wzrokiem przed pożarciem, jaką wzbudza grzesznica w świętej, diabeł w aniele. Zazdrościły cudzoziemkom przybyłym z dalekiego Chile swobody, jakiej one same nie miały, chodzenia wszędzie i przebywania poza domem, na spacerze albo na tańcach, do bardzo późna bez konieczności błagania o jeszcze chwileczkę, bez taty, mamy, starszej siostry czy ciotki podglądającej przez okno, z kim i jak tańczą, albo zabieraj
Podglądanie stóp w restauracji
Wielkie dildo nie wystarcza
Fetyszystka w różowych pończochach

Report Page