Narwana kleptomanka

Narwana kleptomanka




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Narwana kleptomanka


Возможно, сайт временно недоступен или перегружен запросами. Подождите некоторое время и попробуйте снова.
Если вы не можете загрузить ни одну страницу – проверьте настройки соединения с Интернетом.
Если ваш компьютер или сеть защищены межсетевым экраном или прокси-сервером – убедитесь, что Firefox разрешён выход в Интернет.


Firefox не может установить соединение с сервером www.you-books.com.


Отправка сообщений о подобных ошибках поможет Mozilla обнаружить и заблокировать вредоносные сайты


Сообщить
Попробовать снова
Отправка сообщения
Сообщение отправлено


использует защитную технологию, которая является устаревшей и уязвимой для атаки. Злоумышленник может легко выявить информацию, которая, как вы думали, находится в безопасности.




豆瓣


读书


电影


音乐


同城


小组


阅读


FM


时间


豆品





首页


浏览发现




话题广场





Witold Gombrowicz Opętani 1 Pożytek z niepowodzenia „Opętani” wydają się chować sekret podobny do tego, o jakim pisze Henry James w opowiadaniu „Obraz w dywanie”. Ów sekret zasadza się na tym: w jaki sposób nieudana, „zła książka” może stać się modelem, podług którego ukształtuje się w przyszłości wielkie dzieło. Chociaż Witold Gombrowicz przyznał się do autorstwa „Opętanych” (powieści drukowanej przed samą wojną w odcinkach pod pseudonimem Z. Niewieski) dopiero w 1969 roku — pisząc swą notę biograficzną dla poświęconego mu specjalnego zeszytu L’Herne — kilku wtajemniczonych wiedziało o tym od dawna. Pytałem go o to kiedyś, lata całe przed jego wyznaniem i nie przeczytawszy zresztą powieści, o której sądzono iż jest zaginiona, ale umknął przed tym pytaniem, z czego wywnioskowałem, że nie przywiązuje żadnej wagi do tego młodzieńczego dzieła, że napisał je najwidoczniej tylko dla wysokich honorariów, jakie zapewniał swoim autorom (popularnym i dobrze sprzedającym się powieściopisarzom pozbawionym całkowicie ambicji literackich) wielki dziennik wieczorny Warszawy Kurier Czerwony. W swym obrazowym i aroganckim języku, warszawianie nazywali tę popularną gazetę Czerwoniakiem (co można by przetłumaczyć jako czerwony urwis), bo była to gazeta bazująca na sensacji, krwią ociekających morderstwach, skandalach w wyższych sferach. W swych „Wspomnieniach polskich”, małej książeczce napisanej w Argentynie, którą dopiero co opublikowała Kultura paryska w języku oryginału, autor „Opętanych” mówi o niektórych przedwojennych pisarzach polskich, że ich powieści „były zwyczajną tandetą, pisaną pod gust Czerwoniaka”. Sprawa jest jednak nieco bardziej skomplikowana, bo Gombrowicz sam kiedyś marzył o napisaniu „złej powieści”. Dwukrotnie próbował tego w młodości i zniszczył obydwa rękopisy — nie dość były dobre? czy raczej nie dość złe? Opisał te nieudane próby we „Wspomnieniach polskich”, w taki sposób definiując swój zamiar: „(…) Dzisiaj skłonny jestem przypuszczać, że ten pomysł »złej powieści« był szczytowym momentem całej mojej kariery literackiej — nigdy nie nawiedziła mnie, ani przedtem ani potem, idea bardziej twórcza. Cóż bowiem oznaczał ów program, którego ja wówczas nie byłem w stanie sformułować dokładnie? Pisarz, choćby najbardziej oderwany od świata, zawsze pisze dla kogoś, dla urojonego choćby czytelnika. Oczywiście, inaczej się pisze dla kulturalnego odbiorcy, czy nawet dla krytyka, a inaczej dla pospolitego pożeracza zadrukowanego papieru. Ale, jak dotąd, nawet tworząc dla maluczkich pisało się »z wysoka« — pisarz wprawdzie zniżał się na poziom masy, ale o tyle tylko, o ile mu na to pozwalała jego kultura, jego literackie dobre wychowanie. Mój projekt był w tym sensie niesłychanie radykalny: oddać się masie, stać się gorszym, niższym — nie tylko opisywać tę niedojrzałość, lecz nią właśnie pisać — była to, słowem, idea, którą w późniejszym wieku określiłem jako postulat, że w kulturze nie tylko niższy powinien być stwarzany przez wyższego, ale i na odwrót — wyższy przez niższość”. 2 Zamiar był piękny, lecz trudny do realizacji. Dzisiaj do oczywistości należy twierdzenie, że „dobra zła książka” jest lepsza niż „zła dobra książka” i każdy rozsądny czytelnik woli dobrze zrobioną powieść z „Serie noire” od przeciętnej nagrody Goncourtów. Ale rozważania Gombrowicza dotyczyły czasów dawno minionych, gdy wierzono jeszcze w jakąś hierarchię „gatunków” literackich i podejrzewam teraz, że niechęć Gombrowicza do „Opętanych” brała się po części z jego poczucia niepowodzenia: w gruncie rzeczy, ta powieść napisana, zdawałoby się, pod tandetny gust Czerwoniaka, z dawien dawna przeznaczona była do publikacji w odcinkach w Le Monde. Wydaje mi się, że napisana dla „masy”, przebrana w kostium horroru i upodobniona w ten sposób do niezliczonych książek anonimowych autorów o mrożących krew w tyłach tytułach, jakie sprzedawano na straganach Warszawy, powieść „Opętani” stanowi pierwszy przejaw podejścia, jakie odtąd będzie Gombrowicz stosował we wszystkich swoich powieściach. Gdy „Ferdydurke” (jedyna powieść poprzedzająca „Opętanych”) jawi się z miejsca jako dzieło „awangardowe”, wydaje się, że Gombrowicz z poronionego zamiaru napisania „złej powieści” wyprowadził wniosek, który tak kapitalnie sformułował w przedmowie do francuskiego wydania „Pornografii”: „Coraz częściej się skłaniam do przedstawiania tematów, które wydają mi się najbardziej skomplikowane, w postaci prostej, wręcz naiwnej. »Pornografia« napisana jest jak gdyby w sposobie polskiej »powieści prowincjonalnej«: to tak jakbym wiózł na drabiniastym wozie jady »ostatniego krzyku« (bólu, oczywiście, nie mody)”. Równie proste modele posłużyły mu do „Trans– Atlantyku” (epopea wiejska Mickiewicza znana każdemu polskiemu uczniowi) czy do „Kosmosu” (powieść detektywistyczna). Można by powiedzieć, że przygoda Gombrowicza podobna jest w jakimś sensie do przygody Krzysztofa Kolumba, który szukając Indii odkrył Amerykę. Nic lepiej nie mogło wówczas służyć formule „złej powieści” niż powieść gotycka (dopiero niedawno odzyskała ona prestiż literacki) ze swym decorum zamków, w których straszy, i podziemnych przejść, i obsadą różnych „femmes fatales”, zdegenerowanych arystokratów, pałających zemstą bękartów i dobroczynnych czarodziejów. Otóż ta powieść odcinkowa pisana z dnia na dzień, jak gdyby wstydliwie, wysnuwa na przekór autorowi zupełnie inną osnowę polegającą na tajemniczych pokrewieństwach i znakach, intuicjach z pogranicza fizyczności i psychiki. Znajdujemy tu już parę młodych, których urok rozbraja monstrualność (urok i zbrodnia są ze sobą powiązane), parę, którą odtąd odnajdywać będziemy w dziele Gombrowicza. Niewątpliwie znajdują się tu już wszystkie składniki jego dzieła, jeszcze nieporządnie rozrzucone. Wystarczy mu wprawić je w ruch przy pomocy zmyślnych mechanizmów, by móc konstruować owe „machiny piekielne”, które Sartre odkrywał w jego późniejszych powieściach. „Zapomnienie” Gombrowicza stało się w ten sposób zrozumiałe, bo nie udało mu się w tej książce „nie tylko opisywać niedojrzałość, lecz nią właśnie pisać”, a z drugiej strony nie mógł wtedy jeszcze uznać starodawnego „wozu drabiniastego” za idealny wehikuł do przewożenia swej przewrotnej kontrabandy. Jak żałuję, że nie dane mu było przeczytać jeszcze raz „Opętanych”! 3 Konstanty A. Jeleński Przełożył Jerzy Lisowski La Quinzaine Littéraire, 1 — 15 kwietnia 1978 4 Rozdział I — Czy pan nie widzi, że tu jest tabliczka z napisem „Nie wychylać się”? Czy dla pana zakaz władz jest niczym? Taką uwagę zwrócił młodzieńcowi, który wychylał się przez okno, starszy, wyblakły pan w binoklach. Działo się to w pociągu, gdzieś za Lublinem. Młody człowiek wycofał głowę z okna i odwrócił się. — Nie wie pan, jaka teraz będzie stacja? — zapytał. — Jeżeli ja pana zapytuję, czy znany panu jest zakaz wychylania się z okna pociągu będącego w ruchu, to należałoby chyba naprzód odpowiedzieć na pytanie, a dopiero potem samemu zadawać pytania — rzekł ostrzej formalistyczny jegomość o rybiej twarzy i szczecinowatych włosach, ze złotą dewizką w okolicy żołądka. Młodzieniec odpowiedział natychmiast łatwo i lekkomyślnie: — A przepraszam. Ta łatwość i lekkomyślność jeszcze bardziej zirytowały rybiego pana. Radca Szymczyk niezmiernie lubił pouczać i musztrować ludzi, ale nie znosił jeśli uwagi jego przyjmowane były nie dość poważnie. Obrzucił niechętnym wzrokiem swoją ofiarę. Był to ciemny blondyn, lat może dwudziestu, o budowie wyjątkowo zręcznej. Aczkolwiek lato miało się ku końcowi i wieczory bywały chłodne miał na sobie tylko niebieską siatkową koszulkę bez rękawów, szare spodnie i pantofle tenisowe na gołych nogach. — Kto by to mógł być? — myślał radca. — Wiezie ze sobą aż dwie rakiety, więc może syn jakiego obywatela z tych stron? Ba, ale ręce ma zgrubiałe, o źle utrzymanych paznokciach, jak od fizycznej pracy. Zresztą włosy niezbyt wypielęgnowane i głos raczej gminny. Więc proletariat? Nie, proletariat nie miałby ta kich uszu i oczu. Ale znowu usta i podbródek nieomal ludowe… i w ogóle jest w nim coś podejrzanego… jakaś mieszanina. Inni pasażerowie musieli być tego samego zdania, gdyż również przyglądali się spod oka młodzieńcowi, który stał plecami oparty o ścianę. Radca Szymczyk wreszcie tak się zaciekawił, że postanowił zrezygnować na razie z dalszej polemiki w przedmiocie nie dość poważnego przyjmowania wskazówek i nauk, udzielanych przez ludzi kompetentnych. Przystąpił do ustalania personaliów nieznajomego, co zresztą przyszło mu tym łatwiej, że nawet na urlopie czuł się zawsze urzędnikiem, przyzwyczajonym do wypełniania rubryk w formularzach. — Pan czym się trudni? — zapytał. 5 — Trener tenisowy. — Wiek? — Dwadzieścia. — Dwadzieścia? — Co — dwadzieścia? Dwadzieścia lat? Proszę odpowiadać wyraźnie! — zniecierpliwił się i zirytował. — Dwadzieścia lat. — A dokąd pan jedzie? — zapytał podejrzliwie radca. Coraz mniej podobał mu się ten osobnik. Czuł zawsze pewną podejrzliwość w stosunku do osób, które zbyt pośpiesznie i ulegle odpowiadają na pytania, długoletnia praktyka biurowa nauczyła go, iż zazwyczaj takie indywidua albo mają już coś na sumieniu, albo zamierzają mieć… Chłopak odparł: — Jadę tu niedaleko, do jednego majątku, gdzie jestem zgodzony Jako trener. — A — zawołał radca — to może pan jedzie do Połyki Ochołowskich? Co? Oczywiście! Domyśliłem się od razu, gdyż panna Ochołowska to podobno zawołana, panie, tenisistka. Pan tam na długo? — Nieeee… A zresztą nie wiem jak wypadnie. Mam wyreperować rakiety, odświeżyć kort i ćwiczyć z tą panną, bo podobno nie ma z kim grać. — Ja też tam jadę — uznał za stosowne wyjawić radca i wyciągnąwszy dłoń rzekł abstrakcyjnie: — Szymczyk. Na co trener odpowiedział z ukłonem: — Walczak. W tej chwili zbliżył się do nich czerstwy staruszek, który od początku z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. — Co, panowie do Połyki? — zawołał. — A to świetnie się składa, bo ja też tam jadę. Pozwoli pan się przedstawić — zwrócił się do radcy. — Skoliński jestem, Czesław, profesor, a właściwie historyk sztuki. Skoliński! Pan pewnie do pensjonatu, co? Upewniam pana, że doskonale pan trafił, dwór w Połyce to raj, panie, nie pensjonat, czasem doprawdy cieszę się, że ziemiaństwo bankrutuje i musi zakładać po dworach pensjonaty, bo nigdzie człowiek tak nie wypoczywa, jak na wsi. Siedzę tam już ze dwa tygodnie, a teraz tylko na chwilę wpadłem do Warszawy i znowu wracam. Świetna miejscowość, panie! A propos! Panna Maja Ochołowska, pańska przyszła partnerka — wykrzyknął w stronę młodego trenera — też jedzie tym pociągiem. Pozwoli pan, Skoliński jestem, profesor, a właściwie historyk. Przedstawiłbym jej panów, ale nie chcę być niedyskretny, bo jedzie z narzeczonym… to jest właściwie narzeczony jej jedzie 6 z księciem Holszańskim — wie pan, ten książę z Mysłoczy, to też obok Połyki — otóż jej narzeczony, pan Cholawicki, jedzie w jednym przedziale z księciem, którego jest sekretarzem, ona zaś, biedaczka, jedzie w drugim przedziale obok. Książę jest trochę… tego… — dotknął palcem czoła — i sekretarz nie może go odstępować. Ale w każdym razie lepiej nie przeszkadzajmy młodej parze. Pociąg pędził z jednostajnym kołysaniem poprzez krainę smutną, o zachodzącym słońcu — ciemnozieloną i płaską. Coraz częściej lasy wypełzały z obu stron — coraz częściej pociąg przerzynał w pędzie drobne, sosnowe zagajniki. Obaj panowie zagłębili się w rozmowę, a Marian Walczak, trener klubu „Zespół” w Lublinie, pogwizdywał, spoglądając na mijające krajobrazy. Nudziło mu się. W ogóle często się nudził. Czasem napadała go taka nuda, że wprost nie mógł wytrzymać. Ruszył na spacer po pociągu. Wagon pierwszej klasy, przez który teraz przechodził, był prawie pusty, ale jeden z przedziałów wzbudził jego zainteresowanie. — To pewnie ten książę jedzie — pomyślał i niby przeczesując się w ściennym lusterku, zajrzał do środka. Widok był rzeczywiście szczególny. Olbrzymie walizy wielce starożytnego wyglądu zalegały półki; otwarty neseser pamiętający chyba jeszcze czasy Napoleona, spoczywał dostojnie na tanim, ordynarnym pledzie, fabrycznego wyrobu. Laska z inkrustacjami z kości słoniowej obok parasola, mocno podniszczonego, a wszędzie naokoło — masa paczek, torebek z wiktuałami, pudełeczek, co wszystko razem przypominało nieomal epokę dyliżansów. Pośród tych luksusowych i tandetnych przedmiotów rozrzuconych w nieładzie, mały, drobny, chuderlawy staruszek drzemał, głowę wsparłszy na haftowanej poduszce, w ubraniu nieprawdopodobnie starym, z wielką łatą na prawym kolanie; ale twarz jego przy całym, wzbudzającym politowanie, zdziecinnieniu miała w rysach coś tak władczego i wykwintnego, że każdy na pierwszy rzut oka musiał zrozumieć, iż naprzeciwko siedzący elegancki pan w doskonale skrojonym garniturze mógł być co najwyżej sekretarzem i podwładnym tej majestatycznej osobistości. Sekretarz ten trzymał w ręku otwartą książkę, ale nie czytał — tylko patrzył przez okno w zamyśleniu. Nagle dostojny starzec kichnął i otworzył oczy — a otworzywszy ujrzał młodzieńca zagapionego w siebie — i naraz wybałuszył i wytrzeszczył te małe swoje, niebieskawe oczka, jakby na widok ducha. Twarz mu poczerwieniała. Spróbował coś powiedzieć, poruszył wargami i naraz cienko wykrzyknął: — Franio! Franio! Wyciągnął ręce przed siebie. Ale towarzysz jego odwrócił się od okna i jednym pociągnięciem zapuścił story na drzwiach. 7 Walczak nie bardzo rozumiejąc, co się stało, uznał jednak za właściwsze oddalić się i zajrzał do następnego przedziału. Tutaj odkrył widok nie mniej interesujący, a nawet pod pewnym względem podobny do tego, który przed chwilą mu zniknął, ale znowu pod innymi względami biegunowo odmienny. Mianowicie w przedziale siedziała młoda dziewczyna — i spała. — Aha — pomyślał — to pewnie ta panna Ochołowska. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, gdyż zakrywała się ramieniem, ale zdziwił go sposób w jaki spała — to elegancko ubrane, smukłe i delikatne ciało rzucone było w kąt, nogi założone na przeciwległą ławkę, wysoko zgięte w kolanach, tułów przechylony na bok, głowa, prawie poniżej nóg — gdyby ktoś chciał wybrać możliwie najniewygodniejszą pozycję do snu, nie mógłby się ułożyć w sposób bardziej ekscentryczny, a nawet bardziej brutalny. Chciało się po prostu potrząsnąć ją za ramię i krzyknąć: — Jak pani śpi! — Ale też śpi bez żadnej dbałości o siebie — mruknął. Jakby siebie nie szanowała. Jakby jej było wszystko jedno, czy głowę ma niżej od nóg, czy nogi niżej… A przecież elegancka… Pociąg sunął z monotonnym hukiem, wszystko się trzęsło i podskakiwało i trzęsła się też śpiąca panna. Przyglądał się jej z taką ciekawością, iż zapomniał w ogóle gdzie jest i dokąd jedzie. Właściwie niezbyt mu się podobała, wolał kobiety starsze, bardziej rozłożyste, ale coś w niej było takiego, że nie mógł oczu oderwać. Aż wreszcie zrozumiał. — Przecie ona śpi tak samo, jak ja! — zdumiał się. Rzeczywiście, ilekroć zdarzyło się, że zbudził się w nocy, to właśnie w podobnej pozycji — jego sen był zupełnie taki sam i nieraz nawet wyśmiewali go z tego powodu koledzy. No, dobrze, że on tak spał, to zrozumiałe — ale że ta elegancka panna spała w ten sposób bez szacunku… — Śpi, jak w komisariacie, na ławce — uprzytomnił sobie. — Ciekawym, czy to ta Ochołowska? Jej płaszczyk wisiał na wieszaku tuż koło drzwi. Z kieszeni palta wyzierała biała koperta. Zawahał się, ale ciekawość przemogła skrupuły — wyciągnął list i zerkając na śpiącą, zaczął czytać. Tak, to była ona. List adresowany do Maji Ochołowskiej brzmiał, jak następuje: Kochana moja Majeczko! Jeżelibyś chciała posiedzieć jeszcze parą dni w Warszawie, to możesz śmiało, gdyż ja tutaj doskonale dają sobie radą, a gości — niestety — bardzo mało. To straszne, że musimy przyjmować obcych ludzi w naszym poczciwym starym domu. Cóż robić! Oby 8 przynajmniej to się nam opłaciło! Ale o czym innym chcą do Ciebie napisać. O zaręczynach Twoich z panem Henrykiem. Moje dziecko najdroższe, wiesz o tym, jak bardzo pragną Twojego szczęścia. Zostawiam ci zupełną swobodą decyzji, gdyż wiem, że i tak byś mnie nie posłuchała, ale twoja skrytość męczy mnie okropnie. To śmieszna rzecz, że Ci to piszą w liście gdy przecież za parą dni będziemy razem, ale wyznają szczerze, że nie umiem z Tobą rozmawiać. Czyż to nie jest przykre dla matki — nie móc porozumieć się z córką w najważniejszych i najbardziej poufnych sprawach. A jednak tak się ułożyły stosunki między nami, że prędzej z kimś zupełnie obcym mogłabym omówić niektóre rzeczy, nit z Tobą. Moja córeczko kochana, nie gniewaj się, że Ci to piszą. Wiem, że mnie kochasz, i ty wiesz, że ja za ciebie życie bym oddała, ale brak nam wspólnego języka. Wyzyskują więc fizyczną odległość między nami i spróbują listownie powiedzieć Ci coś, co mi leży na sercu. Przyjmij to do wiadomości i nie będziemy o tym mówić, dobrze? Od pewnego czasu boją się o Ciebie tak bardzo, że mi to zatruwa każdą swobodniejszą chwilą. Boją się Twojej urody, Twojej młodości, wolałabym żebyś była mniej pewna siebie… Jak to powiedzieć? Wyczuwam w Tobie zawziętość, ambicją, nienasycone pragnienie szczęścia. Wydaje mi się, że jesteś tak głodna świata, te tak dolecenie wystarcza Ci nasza nieco monotonna egzystencja wiejska, iż gotowa byłabyś na wszystko, aby uzyskać dostąp do życia bogatego i wielkomiejskiego. Czy myślisz, że Henryk zapewni Ci to wszystko? Czy naprawdę jesteś do niego przywiązana, czy też idzie Ci tylko o to, żeby się wyrwać stąd przy jego pomocy? Może nawet już obliczyłaś sobie, te rzucisz go po paru latach?… A zresztą jeżeli nawet odczuwasz do niego jakąś skłonność, to czy nie jest ona oparta na pokrewieństwie waszych natur w tej właśnie nienasyconej żądzy użycia ? Czasem mam takie wrażenie, te ani on Ciebie nie szanuje, ani ty jego — te to jest po prostu wyrachowanie i spółka życiowa dwojga zupełnie dzikich zwierząt. Bo — te, co ja piszą! Ale niech już tak zostanie. Jeżeli się mylą, jeżeli to jest tylko brak zrozumienia dla was młodych takiej starej kobiety, jak ja, wychowanej w innych czasach i innymi ideałami tyjącej, to nie miej mi tego za złe. Pojmujesz jednak, jak muszą męczyć takie przypuszczenia. Świat dzisiaj z każdym dniem robi się bardziej straszny i bardziej zagadkowy dla mnie. Nie macie godności i nie szanujecie ani siebie ani drugich — to jest najgorsze. Pieniądze które podjęłaś w Warszawie możesz w całości wydać, gdyż otrzymałam nieoczekiwanie 1.300 zł z tytułu rozrachunków z Lipkowskim. Tak odwykłam od większych pieniędzy, że doprawdy boją się przechowywać w domu taką sumą! Umieściłam je tymczasem w lewej szufladzie, w Twojej szafie. Proszę Cię, nie licz się 9 zupełnie z wydatkami, spraw sobie z garderoby wszystko, co potrzebujesz, bo na to zawsze się znajdzie, musi się znaleźć! To okropność, że ja sama pracują nad tym, żeby rozwijać w Tobie i podtrzymywać pot
Długa podróż na skróty
Profesor nie ma majtek
Suka z dziurki szczęścia

Report Page