Młoda wywłoka dała się nagrać

Młoda wywłoka dała się nagrać




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Młoda wywłoka dała się nagrać
mek4 Obserwuj Dokumenty 6 660 Odsłony 266 600 Obserwuję 230 Rozmiar dokumentów 11.2 GB Ilość pobrań 190 819
Made in Warsaw · Copyright 2016 · All rights reserved - webshark.pl Regulamin Polityka Prywatności Kontakt
Akceptuję regulamin Zarejestruj się
dziewice,do boju!
Monika Szwaja
Szanowni Czytelnicy Płci Obojga!
Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania
POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych
ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie
(dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta
WYMYŚLONA!
- Co chciałabyś robić wieczorem?
- Dziecko.
Michalina usłyszała, co powiedziała i wbrew sobie zapłoniła się jak
osiemnastowieczna panienka na wydaniu. Było już jednak za późno.
Słowo uleciało.
Czyżby Grzegorz w tym momencie też dostał wypieków?
Michalina prawie się roześmiała. Chlapnęła tak bezmyślnie, bo
właśnie ten temat za nią chodził... od jakiegoś czasu zastanawiała
się, czy w jej przypadku nie jest już za późno. Czterdziestka u
bram.
Z drugiej strony jednak - jeśli mieć dziecko, to przecież tylko z nim!
I łaska boska, że w ogóle udało jej się go w życiu spotkać.
Grzegorz opanował własne emocje, zwłaszcza że należało wyjaśnić
seksownej kelnerce, na jakie desery ostatecznie się zdecydowali.
Trwało to jakiś czas, bo dziewczę nie bardzo mogło pojąć, jak to
jest, że ktoś może chcieć deser lodowy Ambrozja Ze Śmietaną bez
śmietany. Ostatecznie udało się jej to wytłumaczyć (przez ten czas
ładnie zbledli) i można było wrócić do poprzedniego wątku.
Okazało się to niełatwe. Po mniej więcej dwóch minutach milczenia
głębokie rumieńce wróciły na twarze obojga. Po kolejnych
kilkunastu sekundach, długich jak wieczność, Michalina i Grzegorz
spojrzeli sobie głęboko w oczy i jednocześnie parsknęli
śmiechem.
- No i coś się tak spłoszył? - spytała Michalina tonem lekko
prowokacyjnym. - Dorosły facet, podobno lekarz i nie wie, skąd
się biorą dzieci?
- Lekarz, ale psychiatra, a nie ginekolog położnik. A tobie, moja
droga, chodziło o dziecko czy tylko o proces twórczy?
Michalina westchnęła.
- Powiem ci prawdę, bo i tak ją ze mnie wydusisz... prędzej czy
później. Proces twórczy jest bardzo w porządku... ale tym razem
myślałam o dziecku. Grzesiu, to chyba nie jest dobre miejsce na
takie poważne rozmowy...
Grzegorz poczuł nowy napływ gorąca i gdzieś tam z tyłu głowy
pojawiła mu się refleksja, że jeśli tak mają kobiety przechodzące
klimakterium, to on im serdecznie współczuje.
- Nie, nie, kochana. Jak już zaczęłaś, to teraz musisz mi powiedzieć
wszystko. Zanim znajdziemy lepsze miejsce na tę zasadniczą
rozmowę, to ja dostanę zawału. Myślałaś o dziecku, naprawdę?
Michalina pokiwała głową powoli.
- Myślałam o paru rzeczach. Po pierwsze, czy nie jestem za stara na
pierwsze dziecko...
- To co ja mam powiedzieć o sobie? - Ty nie będziesz w ciąży.
- Niby nie, ale jest jeszcze kwestia wychowania. Kiedy nasze małe
dochodziłoby do pełnoletności, ja byłbym już po siedemdziesiątce.
- Chyba nie zamierzasz być niedołężnym umysłowo staruszkiem?
Grzegorz zachłysnął się wodą mineralną bez gazu.
- Nie zamierzam, ale kto wie?
- Przestań. Teraz jest pełno starych rodziców. Podobno moda. Mnie
się podoba.
- Ta moda?
-Ta moda. A poza tym za dwa lata może w nas rąbnąć jakaś
kometa, świat szlag trafi i nigdy się nie dowiemy, jak to jest z tym
rodzicielstwem. Wiesz co, Grzesiu, pierwszy raz w życiu chciałabym
mieć dziecko. Nigdy przedtem nie chciałam. Może dojrzałam, trochę
późno. A może teraz chcę dlatego że... no, że mam ciebie. I co ty
na to?
Przez jakiś czas wydawało się, że Grzegorz nic nie odpowie na to
proste pytanie. Zmobilizował jednak siły i przestał się dławić tym
czymś, co mu stanęło w gardle.
- To może zaryzykujmy - powiedział bardzo miękkim głosem. -
Jedno jest prawie pewne: że małe będzie rude jak wiewiórka. Oraz
inteligentne, zdolne, urocze, śliczne i strasznie kochane. Misiu, czy
to, co widzę w twoim prawym oku, to jest może łezka?
- Do łezki łezka - prychnęła Michalina, niezadowolona z możliwości
spłynięcia kunsztownego makijażu, który zrobiła specjalnie na
spotkanie z Grzegorzem. - Aż będę niebieska! Nie patrz tak na
mnie, Grzesiu, bo naprawdę się rozmażę!
- Nie rozmazuj się teraz! Chodźmy stąd jak najszybciej, będziesz
mogła się mazać w kochających cię ramionach...
Michalina wstała z fotela dość gwałtownie.
- Masz rację. Chodźmy stąd. Czy ramiona mogą być kochające?
- Moje tak - rzekł stanowczo Grzegorz. - O, nasz deser...
- Chrzanię deser. Zapłać przy barze i wynośmy się. Ciebie chcę, a
nie jakieś głupie lody!
Niemal biegiem udali się do baru, zostawiając przy swoim stoliku
zdumioną kelnerkę z tacą, na której stały dwie potężne porcje
lodów z owocami. Na każdej z nich pyszniła się góra bitej śmietany.
***
Marcela Heska, jeszcze niedawno łudząca się, że zmieni nazwisko
na „Heska-Firlej", nie miała tych wątpliwości, które dręczyły jej
przyjaciółkę wraz z absztyfikantem i przyczyniły się do zmar-
nowania dwóch porcji Ambrozji Jednak Z Bitą Śmietaną. Marcela
już miała dziecko.
Dziecko leżało właśnie w łóżeczku, najedzone i zadowolone, a jego
niebieskie i lekko kiksujące oczka błądziły po kolorowych
firaneczkach zawieszonych u wezgłowia. Ziewało przy tym strasz-
liwie i widać było, że za chwilę zapadnie w głęboki sen.
Jego matka wrzuciła do zmywarki miseczkę po jakiejś niemowlęcej
papce i buteleczkę po mieszance mlecznej, jednym spojrzeniem
skontrolowała sytuację w łóżeczku i sięgnęła po papierową torbę
zadrukowaną w granatowe gwiazdy i księżyce. Wyjęła z niej dwie
jednakowe figurki, z grubsza wyglądające na parę aniołów, amety-
stową kulę i kilka sporych wisiorków z kryształu górskiego, wyszli-
fowanego w liczne fasetki - najwyraźniej po to, by odbijały światło i
tworzyły tęcze. Ametyst i kryształy umieściła w szklanej misie i
postawiła na stole, anioły zaniosła w kąt pokoju.
- Wyglądacie, jakbyście mieli kaca po trzydniowej imprezie
- mruknęła, stawiając je na półce. - Nie mam wam tego za złe.
Chciałabym, żeby mnie ktoś zaprosił na trzydniową imprezkę.
Stójcie tu i róbcie swoje.
„Swoje" oznaczało w tym przypadku obowiązek dostarczenia jej,
Marcelinie, życiowego partnera. Według zasad feng shui, którą to
sztuką Marcelina zajmowała się ostatnio w chwilach wolnych od za-
jęć domowych (albo zamiast zajęć domowych), ta część salonu była
strefą związków męsko-damskich. Należało w niej ustawić jakieś
rzeczy parzyste. Stały tu już dwa jednakowe wazoniki i dwie
cynowe kaczuszki. Skacowane anioły powinny wzmocnić efekt.
Nieźle byłoby jeszcze umieścić tu gdzieś zdjęcia swoje i pewnej
osoby - choć feng shui nic o tym nie wspominało, jednak Marcela
była pewna, że to mogłoby zadziałać - niestety, nie posiadała fotki
owej osoby.
Może by tak mu ją strzelić za pomocą komórki?
Z łóżeczka dobiegło śmieszne piśniecie, oznaczające, że dziecko
zasypia. Marcelina z przyzwyczajenia zajrzała do łóżeczka i
uśmiechnęła się.
Mała Krzysia-Marysia nie sprawiała matce prawie żadnych kło-
potów. Wymagała, naturalnie, codziennej, systematycznej obsługi,
jak to niemowlak, ale nie chorowała, nie wrzeszczała po nocach, nie
domagała się bezustannego noszenia. Marcela wiedziała, że
powinna się tym cieszyć, nie bardzo jednak jej to wychodziło. Udało
jej się wprawdzie przezwyciężyć początkową obojętność i chłód, jaki
wobec własnej córeczki odczuwała; miłość macierzyńska rozkwitła
w jej sercu, tylko że to była jakaś dziwna miłość. Miłość na teraz.
Hic et nunc. Zapewne doświadczenia ostatnich miesięcy de-
finitywnie pozbawiły Marcelinę dziecięcej wiary w świetlaną przy-
szłość Robiła, co mogła, powtarzała różne mantry i wieszała w za-
kątkach domu szlifowane kryształy, mające jej tę przyszłość zapew-
nić Gdyby ktoś za pytał ją, jak wyobraża sobie dzień jutrzejszy,
opowiedziałaby go z detalami.
Opowiedziałaby, bo zawsze umiała pisać wypracowania na tak
zwane „wolne tematy".
Tylko że tego jutra nie czuła. W jej świadomości jutro tak naprawdę
nie istniało. Życie kończyło się zawsze dziś wieczorem, kiedy kładła
Krzysię do łóżeczka, otulała kocykiem, a sama układała się na
tapczanie stojącym obok. Jutro miało o poranku zacząć się od nowa
i trwać do kolejnego wieczora. Coś takiego jak „za tydzień" albo „w
przyszłym miesiącu" stanowiło kompletną abstrakcję.
Nie zdradzała się ze swoim stanem uczuć. Kiedy przyjaciółki z
niezawodnego Klubu Mało Używanych Dziewic odwiedziły ją dwa
czy trzy razy, prezentowała im niezachwianą pogodę i optymizm
życiowy. Kiedy wychodziły, starała się pozostawać w tym nastroju
nadal, przynajmniej pozornie, wychodząc z założenia, że myśl jest
twórcza i udawanie w końcu samoczynnie przekształci się w
rzeczywistość.
Tym bardziej trzymała fason, gdy w jej wielkim domu pojawiał się
notariusz Jerzy Brański, niezastąpiony wybawca i opiekun, który
sam sobie przydzielił etat sir Galahada, obrońcy dam i rycerza bez
skazy.
A pojawiał się stosunkowo często. Niestety, nie udało się Marceli
zwabienie go na wspólną, kameralną Wigilię (na co bardzo liczyła),
bo miał zobowiązania wobec własnych rodziców, z którymi spędzał
od zawsze każde Boże Narodzenie. Dla sędziego Andrzeja
Brańskiego było absolutnie oczywiste, że w Wigilię cała rodzina
zbiera się w domu seniorów, dziadków Jerzego, na starym
Pogodnie. Ani Jerzy, ani jego młodszy brat Karol nie wpadliby nigdy
w życiu na pomysł urwania się z rodzinnych świąt. Karol przybywał
z Poznania wraz z żoną i dwiema córkami, z Warszawy i Krakowa
dojeżdżali studiujący tam prawo (a cóż innego mogli studiować
młodzi Brańscy?) synowie Jerzego, Andrzej Junior i Jerzy Junior.
Zaproszono także jego byłą żonę, ale ona demonstracyjnie
oświadczyła, że z radością pojedzie z nowym przyjacielem na narty
do Szwajcarii i wreszcie nie będzie musiała uczestniczyć w tym
dorocznym zgromadzeniu kauzyperdalnych nietoperzy - użyła
takiego właśnie określenia. Uwolniło to obu Juniorów od rozterki,
czy w święta wykazać się lojalnością wobec ojca czy wobec matki.
Tak naprawdę, podobnie jak rodziciel, szalenie lubili te rodzinne
zjazdy, podczas których, wyjąwszy śpiewanie kolęd, tematy
prawnicze dominowały absolutnie (córki Karola, Ewa Młodsza i Julia
Młodsza, pobierały nauki na wydziałach prawa uniwersytetów w
Lublinie i we Wrocławiu). Dziadek Andrzej przebąkiwał zresztą o
konieczności stworzenia całkowicie nowej kolędy... na temat
prawnych aspektów konfliktu Nowo Narodzonego z Herodem oraz
wszystkich możliwych implikacji tegoż, ma się rozumieć, z punktu
widzenia kodeksu karnego. Wtedy rodzina nie musiałaby się już
rozpraszać
Przyjaźń z Marceliną notariusz Jerzy Barański chwilowo przed
familią przemilczał. Nawet się kiedyś zastanawiał, czy by o niej nie
opowiedzieć w formie lekkiej i anegdotycznej, ale coś go
wstrzymywało. Ojciec wiedział tylko tyk, że Jerzy odwiedzał kiedyś
w szpitalu jakąś klientkę, którą wyciągnął z rowu, i że: w szpitalu
tym pracuje Joasia Kruczkówna, obecnie pani profesor |
Fiszer, jego licealna sympatia. Joasię Fiszer zapamiętał, a nawet do
niej zatelefonował, o klientce Jurka zapomniał.
Notariusz w domu był Jurkiem. Nikt spoza ścisłego grona fa-
milijnego nie wpadłby na pomysł zdrabniania jego imienia.
Marcelina też na to nie wpadła, chociaż w drugie święto Bożego
Narodzenia, kiedy Jerzy urwał się wreszcie tej zaborczej rodzince,
sprytnie wytworzyła taki nastrój, że zaproponowanie przejścia na ty
stało się absolutnie naturalne. Notariusz jej propozycję przyjął z
pełnym wdziękiem. Żadne z nich jednak nie pchało się do
zdrobnień. Marcelinie, przez kilka lat zasypywanej czułostkowymi
zdrobnieniami przez Mikołaja wcale na tym nie zależało, Jerzy się
nad tą sprawą nie zastanawiał.
Przyniósł jej „w prezencie od Mikołaja" przepiękny i potwornie drogi
album poświęcony ogrodom świata. Jako fachowiec doceniła, ale
jako kobieta poczuła pewien niedosyt. Mógłby pomyśleć o jakimś
niezobowiązującym flakoniku perfum... przekonałaby się, jaki ma
gust w tej dziedzinie... wiadomo, że faceci dają kobietom
takie perfumy, jakie sami chcieliby na nich wąchać.
Widocznie Jerzy jeszcze nie chciał jej wąchać.
Do czasu - pomyślała i ofiarowała mu śliczny stary kolorowany
sztych, przedstawiający myśliwych na polowaniu w stylu
angielskim. Sztych znalazła na strychu domu po ciotce Jabłońskiej i
uznała, że może nim dysponować. Jerzy był zachwycony i
postanowił powiesić obrazek nad własnym biurkiem.
I na tym się chwilowo zaparła sprawa integracji między Marceliną a
Jerzym Brańskim.
Co ciekawe - w stosunku do niego Marcelina, sama z siebie i bez
przymusu, snuła pewne plany sięgające dalej niż do wieczora lub
do dnia następnego. W jakimś sensie był jedynym ogniwem
łączącym ją z przyszłością.
Może to lepiej, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Swoją drogą,
mężczyźni bywają w pewnych sprawach potwornie niespostrze-
gawczy.
***
Spostrzegawczość Agnieszki Borowskiej zawsze była ponad-
przeciętna. Uczestnicząc w przygotowaniach do przeprowadzki
awanturniczej staruszki, pani Róży Chrzanowskiej, która to prze-
prowadzka miała miejsce późną jesienią ubiegłego roku, prezeska
Klubu M.U. Dziewic poczyniła pewne obserwacje i postanowiła
zrobić z nich użytek. Świeżo przeflancowaną Różę należało jednak
przez jakiś czas zostawić w spokoju, żeby się dobrze zakorzeniła na
nowym miejscu, Agnieszka więc nie spieszyła się z realizacją swojej
nowej misji. Po drodze zresztą były święta i Nowy Rok, trzeba było
samej to jakoś przeżyć.
Dla Agnieszki Boże Narodzenie był to zazwyczaj okres, w którym
odmawiała przyjmowania jakichkolwiek, nawet najżyczliw-szych,
zaproszeń do cudzych domów, zaszywała się we własnym, w
towarzystwie kota Rambo i oddawała się świętowaniu. Na czym to
świętowanie polegało, nie wiedział nikt.
Tym razem należało uwzględnić w planach świątecznych panią
Różę. Agnieszka odwiedziła ją w Wigilię, wpadła na godzinkę w
pierwsze i drugie święto. Stara dama zauważyła,
że jej opiekunka była mizerniejsza niż zwykłe.
- To dlatego, że nie chciało mi się malować, pani Różo - machnęła
ręką Agnieszka. - Poza tym uczulił mnie nowy tusz do rzęs i dobrze
się składa, że są te wolne dni, dam oczkom odpocząć.
Spojrzenie rzucone przez rozmówczynię było nader wymowne.
Agnieszkę mało to obeszło. Rozmowa się nie kleiła, a ona chciała
jak najszybciej wracać do własnego mieszkania.
Mądra stara czarownica zauważyła to i oczywiście nie czyniła
żadnych przeszkód, nie zagadywała na siłę, a w pewnej chwili
wręcz zaczęła udawać, że sama chętnie położyłaby się na chwilę...
- Ta pogoda źle działa na sercowców, zobaczy pani, pani Agnieszko,
ile będzie dzisiaj zawałów. Nie, nie, o mnie niech się pani nie boi,
mnie się po prostu spać chce, wczoraj do nocy oglądałam telewizję,
zresztą nie pamiętam, co dawali, nudne była
Niech już pani idzie i zajdzie do mnie jutro, może będzie lepszy
nastrój do pogadania.
Następnego dnia nastrój wcale nie był lepszy, w drugie święto
również. Kolejny dzień, na szczęście, był już powszedni.
- Może by pani kiedyś wpadła do nas do szkoły - zagadnęła
Agnieszka, lejąc herbatę z uroczego dzbanuszka, który w towarzy-
stwie dwóch filiżanek stanowił jej prezent gwiazdkowy dla pani
Róży. - Zdaje się, że nieźle się pani dogadywała z moimi
dzieciakami.
- Mogę wpaść, dlaczego nie - zgodziła się starsza pani bez protestu.
- Tylko nie wiem po co. Dzieciaki były bardzo sympatyczne i nawet
mnie ubabciowiły... A co, szykuje się jakiś dzień babci staruszki i
trzeba komuś dać kwiatki? I powiedzieć wierszyk?
- Nie. Żadne wierszyki, żadne akademie ku czci. Zastanawiałam
się, czy nie zrobić z nimi takich zajęć... kiedyś to się nazywało
lekcja wychowawcza...
- No i chyba w większości szkół dalej tak się nazywa?
- Możliwe. U nas nie. Czasem sobie rozmawiamy o życiu.
Pani Róża znieruchomiała z kawałkiem makowca w ręce.
- Mam z nimi rozmawiać o życiu? To chyba dosyć szeroki temat.
- Zawęzilibyśmy. Na początek może do sensu bycia przyzwoitym
człowiekiem, pani Róż. Co, dobry temat do poważnych rozmów?
Pani Róża odłożyła makowiec na talerzyk.
- Nie powinnam tego jeść, bo potem nie mogę się pozbyć maku. Z
zębów. Niech się pani nie śmieje, przekona się pani, jak bardzo
zmienia się świat, kiedy instalujemy sobie sztuczną szczękę. Na
niekorzyść, Pani zdaniem warto być przyzwoitym, pani Agnieszko?
- Tak mi się wydaje. Pani nie?
- Mnie też w zasadzie. Czasem jednakowoż trzeba drogo płacić za
ten luksus. Jednak zjem ten kawałek, do diabła ze szczęką.
- Noo, płaci się, owszem. Pani płaciła?
- Zdarzało się. Ja już długo żyję i wciąż mogę bez obrzydzenia
patrzeć w lustro. Odkąd przyzwyczaiłam się do zmarszczek, ma się
rozumieć. Dobrze, że te święta już się skończyły, nieprawdaż?
- Jeszcze Sylwester.
- To już drobiazg. Trochę postrzelają i będzie pani mogła spokojnie
wrócić do roboty, to pani ulży.
Agnieszka roześmiała się i ukroiła sobie spory kawałek sernika
kupionego w zaprzyjaźnionej cukierni i prawie-jak-domowego.
- Ktoś pani mówił, że jest pani czaro... dziejką?
- Czarownicą, chciała pani powiedzieć. Sama wiem. Od tego jest się
wiedźmą, żeby wiedzieć.
***
Czwarta matka założycielka Klubu Mało Używanych Dziewic w
początku roku dwa tysiące siódmego znajdowała się na znaczącym
zakręcie życiowym. Niespodziewanie wcześniej niż planowała,
porzucała oto spokojną i bezpieczną przystań zawodową, jaką był
doskonale prosperujący państwowy bank, w którym ceniono ją jako
doskonałą specjalistkę w dziedzinie tak zwanej bankowości
prywatnej. Lubiła tę pracę i - co stanowiło wartość samą w sobie -
stabilizację, jaką praca jej dawała.
- Masz pietra, mama?
Stosunki wzajemne Aliny i jej córki, przez wiele miesięcy mocno
nadwerężone, ostatnimi czasy jakby zaczynały wracać do normy.
Nie było jeszcze między paniami dawnej serdeczności, natomiast
rozmawiały z sobą normalnie, Jaga nie trzaskała drzwiami, a jej
matka nie sztywniała i nie traciła przy tym daru mowy. Któregoś
dnia Alina opowiedziała córce o swoim wolontariacie szpitalnym i
onkologicznych, łysych dzieciach. Jaga była wstrząśnięta - nie
spodziewała się po swojej chłodnej rodzicielce takiego poświęcenia.
- Ja się nie poświęcam - wyjaśniła jej wtedy rodzicielka. - Po-
czątkowo było mi trudno, ale się ich nauczyłam i nauczyłam się im
pomagać.
- O matko, ja bym nie mogła...
- O córko, mogłabyś. A może zresztą i nie? Tak naprawdę nie
wiemy o sobie różnych rzeczy, dopóki nie sprawdzimy się w praniu.
Słuchaj, co byś powiedziała, gdybym odeszła z banku?
- Do szpitala?!
- Do szpitala, ale nie tego. Nie państwowego. Ten mój ordynator
zakłada własną klinikę i chce mnie zatrudnić jako etatową ciocię.
Oraz etatowego doradcę podatkowego. Płaci przyzwoicie, więc nie
musiałybyśmy obniżać standardu życiowego, za przeproszeniem.
- Za przeproszeniem, mama, ty nie masz pojęcia o standardach
życiowych!
Alina uniosła brwi, ale zaraz się roześmiała. Rzeczywiście, odkąd
Jaga zaczęła pobierać nauki w ekskluzywnym prywatnym liceum,
do którego uczęszczały dzieci szczecińskich elit - finansowych
również - obracała się wśród standardów zdecydowanie wyższych
niż ich domowy. Jakimś cudem nie zaszkodziło jej to wcale. Alina
była skłonna przypuszczać, że to głównie dzięki Agnieszce
Borowskiej, dyrektorce tegoż liceum oraz wyjątkowo przytomnym
pedagogom, których Agnieszka zatrudniała.
Dyskusja o standardach nie miała dalszego ciągu, bowiem Jaga
przede wszystkim chciała się dowiedzieć czegoś więcej o nowym
miejscu pracy własnej matki. A zwłaszcza o jej nowym pracodawcy.
- Mama, oczy ci się świecą, kiedy o nim mówisz!
Alina opanowała się z pewnym trudem i wzruszyła ramionami.
- Lubię go. Podoba mi się jego podejście do życia. Cieszę się, że mi
zaproponował pracę u siebie.
- On ma żonę?
Alina roześmiała się całkiem szczerze. - I troje dzieci. Czy ty
przypadkiem nie próbujesz się mieszać do mojego życia
uczuciowego? - A co w tym złego?
- Wszystko. Pchasz nos w coś, co jest sprawą intymną. Ale tu nie

Uczennica Porno
Amatorka nie wie, jak się za niego zabrać
Amatorskie lizanie cipki

Report Page