Murzyn zalicza pokojówkę przy poręczach

Murzyn zalicza pokojówkę przy poręczach




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Murzyn zalicza pokojówkę przy poręczach


Robin Cook - Kryzys

Home
Robin Cook - Kryzys



Tytuł oryginału Crisis Copyright © 2006 by Robin Cook Ali rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 20...

Tytuł oryginału Crisis Copyright © 2006 by Robin Cook Ali rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2007 Redaktor Zofia Zawadzka Opracowanie graficzne serii i projekt okładki AFISZ Jacek Pietrzyński Fotografia na okładce Masterfile

Wydanie I

ISBN 978-83-7301-960-7

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań teł. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl

Gdańsk, tel. 0-58-347-64-44

Podziękowania

Jak zwykle podczas pisania moich powieści opartych na faktach nie potrafiłem się obejść bez przyjaciół i znajomych, zadręczając ich niezliczonymi pytaniami. W przypadku Kry­ zysu ich pomoc miała szczególne znaczenie, gdyż akcja książki łączy dwa terytoria - medycyny i prawa. Dziękuję wszystkim, którzy byli łaskawi mi pomóc. Oto ci, którym jestem winien szczególną wdzięczność (w kolejności alfabetycznej): John W. Bresnahan, inspektor, Division of Professional Licen­ sure, stan Massachusetts Jean R. Cook, psycholog Joe Cox, specjalista prawny od spraw podatkowych i nieru­ chomości Rose Doherty, wykładowczyni akademicka Mark Flomenbaum, dr med., szef Inspektoratu Medycyny Sądowej stanu Massachusetts Peter C. Knight, doktor prawa, specjalista od spraw o odszko­ dowanie za błąd lekarski Angelo MacDonald, doktor prawa, specjalista od spraw kar­ nych, były prokurator Gerald D. McLellan, adwokat, specjalista od prawa rodzinnego, były sędzia Charles Wetli, dr med., szef Inspektoratu Medycyny Sądowej powiatu Suffolk, stan Nowy Jork

Tę książkę poświęcam współczesnemu medycznemu profesjonalizmowi, propagowanemu w Karcie Lekarza, z nadzieją, że się zakorzeni i rozkwitnie... Prowadź, Hipokratesie!

Prawa sumienia, o których powiadamy, iż pochodzą z natury, rodzą się ze zwyczaju. Montaigne* * Michel de Montaigne, Próby, tłum. T. Żeleński (Boy), PIW 1985, t. 1, str. 233 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Prolog

8 września 2005 roku Jesień to cudowna pora roku, mimo że często używana w metaforach nadchodzącej śmierci i umierania, a jej rześka atmosfera i feeria barw nigdzie nie urzekają z taką mocą jak w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Wraz z początkiem września kontury pejzażu Nowej Anglii zyskują na ostrości. Odchodzą gorące i wilgotne dni, powietrze staje się krystalicznie przejrzyste, suche i chłodne, lazur niebios nabie­ ra głębi - właśnie tak, jak 8 września 2005 roku. Od Maine do New Jersey niebo było czyste, bez chmurki, a w asfaltowym labiryncie Bostonu i betonowej siatce ulic Nowego Jorku pa­ nowały przyjazne temperatury, słupek rtęci nie przekraczał dwudziestu pięciu stopni w skali Celsjusza. Przypadek sprawił, że pod wieczór, o tej samej porze w obu wymienionych miastach zaszło identyczne zdarzenie. Rozdzwo­ niły się telefony komórkowe dwóch lekarzy. Obaj sięgnęli po nie z równym ociąganiem, a nawet niezadowoleniem, gdyż obawiali się, że dzwonki zwiastują kryzys wymagający ich profesjonal­ nych umiejętności i stawienia się w wyznaczonym miejscu. Byłby to niefortunny obrót wydarzeń, gdyż tego wieczoru obaj mieli w planach ciekawe towarzyskie wydarzenie. Niestety, te przeczucia okazały się słuszne, gdyż oba we­ zwania udowodniły, iż nie bez powodu jesień bywa metaforą śmierci. Telefon w Bostonie dotyczył kogoś, kto skarżył się na bóle w piersiach, poważne osłabienie oraz kłopoty z oddy­ ­­aniem i niebawem miał umrzeć, w Nowym Jorku - kogoś niedawno zmarłego. Dla obu wymienionych lekarzy był to 11

s t a n wyższej konieczności, nakazujący rezygnację z prywat­ nych planów. Jednakże żaden z nich nie wiedział, iż właśnie przeprowadzone rozmowy zainicjują wydarzenia, które w po­ ważnym stopniu wpłyną na ich życie i wytrącą ich z bezpiecz­ nych kolein codzienności, uczynią z nich zaciekłych wrogów, i że w świetle drugiej rozmowy sens pierwszej nabierze zgoła innego znaczenia!

Boston, stan Massachusetts 19.10 Doktor Craig Bowman opuścił na chwilę ramiona, aby rozluźnić obolałe mięśnie. Stał przed lustrem wiszącym po we­ wnętrznej stronie drzwi garderoby, walcząc z oporną muszką, która nijak nie chciała się ułożyć w kunsztowny węzeł. Do tej pory wkładał smoking tylko kilka razy w życiu, pierwszy raz na komers, ostatni na ślub, i zawsze korzystał z już zawiązanej, zapinanej muszki dołączanej do wypożyczonego ubrania. Ale teraz, w swoim nowym wcieleniu, chciał nosić prawdziwą mu­ chę. Kupił smoking i nie zamierzał się zadowolić byle śmieciem. Kłopot w tym, że t a k naprawdę nie wiedział, jak zawiązać złośliwy pasek materiału, a wstydził się zapytać sprzedawcę. Podczas zakupów zbagatelizował problem, założywszy, że pro­ ces wiązania muszki jest równie skomplikowany jak ułożenie sznurowadła w kokardkę. Niestety, okazało się, że ma do czynienia z przeszkodą znacznie wyższego rzędu, i mordował się z d r a ń s t w e m od dobrych dziesięciu minut. Na szczęście Leona, jego niedawno zaangażowana dynamiczna sekretarka i pracownica biuro­ wa, a przede wszystkim nowa towarzyszka życia, n a k ł a d a ł a makijaż i była nieświadoma jego bezradności. W najgorszym wypadku czekało go proszenie o pomoc, ale bynajmniej się do tego nie palił. Ich związek miał krótką historię i Craig w pocie czoła budował wizerunek wyrafinowanego dżentelmena, lęka­ jąc się, że gdy ten runie, on sam stanie się obiektem niewyszu­ kanych drwin. J a k orzekła jego tyleż korpulentna, co wyniosła 12

recepcjonistka i pielęgniarka, Leona miała niewyparzoną gębę. poczucie t a k t u nie wchodziło w poczet jej zalet. Craig zerknął ku Leonie. Drzwi do łazienki, w której obecnie królowała, były uchylone, ujawniając jedynie jej tylną wypu­ kłość okrytą lśniącym różowym jedwabiem, krągłą i jędrną, jak to u dwudziestotrzylatki. Frontowa wypukłość Leony wisiała nad umywalką, gdyż młoda osoba wspinała się na palce, niemal klejąc do lustra. Kiedy Craig wyobraził sobie, że po tych przygotowaniach niebawem ramię w ramię wkroczą do filharmonii, przelotny uśmieszek samozadowolenia pojawił się na jego ustach. Leona miała czym oddychać, co szczegól­ nie uwidoczniało się w tej wydekoltowanej sukni, na którą wykosztował się u Neimana Marcusa, i co wynagradzało jej... hm... niewyparzoną gębę. Był przekonany, że obróci się za nią wiele głów i że sporo innych czterdziestopięciolatków będzie spoglądać na niego z zazdrością. Zdawał sobie sprawę, iż tego rodzaju uczucia w najlepszym wypadku przystoją nastolatkowi, ale ponieważ nie doświadczał ich od chwili, w której po raz pierwszy włożył smoking, zamierzał cieszyć się nimi do woli. Uśmiech przygasł, gdy Craig zadał sobie pytanie, czy wśród publiczności nie będzie kogoś z kręgu wspólnych przyjaciół jego i żony. Pojawiając się w publicznym miejscu z młodziutką kobie­ tą, bynajmniej nie zamierzał nikogo poniżać ani ranić. J e d n a k tak naprawdę nie spodziewał się obecności znajomych, gdyż ani on, ani jego żona nigdy nie bywali na koncertach muzyki po­ ważnej, podobnie jak ich szczupłe grono przyjaciół, przeważnie składające się z równie przepracowanych lekarzy. Styl życia tej szczególnej grupy zawodowej wykluczał uczestnictwo w wy­ darzeniach kulturalnych miasta. Nie chodziło o brak środków finansowych, tych mieli pod dostatkiem, j e d n a k stojąc przed dylematem: Puccini czy pacjenci, nie mieli wyboru. Craig przeprowadził separację z Alexis pół roku temu, t a k więc było naturalne, iż znalazł nową towarzyszkę życia, przy czym nie uważał, by różnica wieku stwarzała jakiś problem, jego wybranka przecież nie była smarkulą z college'u. Przy jego obecnym, aktywnym trybie życia było równie n a t u r a l n e , że Wcześniej czy później, tu czy tam, pojawi się gdzieś w damskim 13

towarzystwie. Poza tym, że stał się regularnym bywalcem filharmonii, zaczął chodzić do klubu sportowego, do teatru, na balet i wszędzie tam, gdzie uczęszczali normalni wykształceni obywatele światowej metropolii. Takie były zwyczaje nowego Craiga, jednakże od samego poczęcia tej interesującej osobo­ wości Alexis niezmiennie odmawiała dostosowania się do jej jakże ciekawego modus vivendi. W tej sytuacji uznał, że jego święte prawo bywania gdzie chce rodzi następne - bywania z kim chce. Nie miał zamiaru zrezygnować ze swoich aspiracji. Nawet wykupił abonament do muzeum sztuki i z przyjemno­ ścią oczekiwał otwarcia sezonu, mimo że do tej pory nigdy nie uczestniczył w wernisażach i wystawach. Podczas dziesięciu lat dorosłego życia wychodził ze szpitala tylko po to, żeby się przespać, i usilnie starając się zostać lekarzem - możliwie najlepszym lekarzem - coraz bardziej odsuwał się od świata, zwłaszcza świata kultury. A potem, gdy skończył specjalizację w ramach interny i otworzył gabinet, miał jeszcze mniej czasu na osobiste zainteresowania, w tym, niestety, życie rodzinne. Stał się archetypowym, intelektualnie zapyziałym pracoholikiem, który nie miał czasu dla nikogo poza pacjentami. Ale to wszystko ulegało zmianie, a żal i poczucie winy, szczególnie związane z życiem rodzinnym, musiały poczekać. Nowy doktor Craig Bowman zostawił za sobą z góry zaprogramowane, pełne pracy i pośpiechu, nie dające satysfakcji, pozbawione podniet kulturalnych życie. Wiedział, że niektórzy nazwaliby jego dą­ żenia kryzysem wieku średniego, ale on miał na to inne miano. „Odrodzenie" lub, dokładnie rzecz biorąc, „przebudzenie". W ciągu ubiegłego roku Craig zaczął przywiązywać coraz większą uwagę do tego, by przemienić się w ciekawszą, szczę­ śliwszą, pełniejszą i lepszą osobę - i tym samym w lepszego lekarza. Niemal zatrącało to o obsesję. Na biurku w jego mieszkaniu w centrum piętrzyła się sterta katalogów z różnych lokalnych uczelni, w tym z Harvardu. Zamierzał uczęszczać na wykłady z wiedzy humanistycznej, może na jeden lub dwa kursy w semestrze, aby nadrobić utracony czas. I co najlepsze, dzięki swojej przemianie mógł wrócić do ukochanych badań naukowych, które całkowicie zaniedbał, kiedy zajął się prak14

tyką. To, co na początku studiów medycznych służyło mu wyłącznie jako źródło skromnego dochodu - wykonywanie prac laboratoryjnych dla naukowca badającego kanały sodowe w komórkach mięśniowych i nerwowych - stało się pasją, gdy osiągnął poziom stypendysty. Jako student medycyny, a potem lekarz rezydent*, Craig nawet napisał wspólnie z kolegami kilka bardzo chwalonych artykułów naukowych. Teraz wrócił do zajęć w laboratorium i z wielkim zapałem poświęcał im dwa popołudnia tygodniowo. Leona nazwała go człowiekiem renesansu i chociaż zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie cał­ kiem dorósł do tego miana, to uważał, iż po kilku latach starań może na nie w jakiejś mierze zasłuży. Początek tej metamorfozy osobowości nastąpił nagle, cał­ kowicie zaskakując samego Craiga. Zaledwie w ciągu jednego roku i absolutnie nieoczekiwanie jego życie zawodowe i prak­ tyka zmieniły się dramatycznie, przynosząc podwójną korzyść: znaczący wzrost dochodów i wzrost zadowolenia z pracy. Niespodziewanie zyskał możliwość praktykowania takiego rodzaju medycyny, jakiej uczył się na studiach. Potrzeby pa­ cjentów stały się dla niego ważniejsze niż zawiłe paragrafy umów ubezpieczenia zdrowotnego. Teraz, jeśli sytuacja tego wymagała, mógł poświęcić choremu całą godzinę. Możliwość niebawem stała się zasadą. Craig za jednym zamachem uwol­ nił się od podwójnej zmory - ograniczenia dochodów i wzrostu kosztów - co uprzednio zmuszało go do wciskania pęczniejącej liczby pacjentów w nierozkurczliwe ramy godzin przyjęć. Już nie musiał walczyć o honorarium z personelem ubezpieczalni, często nie mającym żadnego pojęcia o medycynie. Nawet jeździł z wizytami domowymi, gdy wymagało tego dobro pacjentów, rzecz nie do pomyślenia dla starego Craiga Bowmana. Ta zmiana była urzeczywistnieniem marzeń. Kiedy oferta nowej praktyki spadła jak z nieba, powiedział ewentualnemu dobroczyńcy, a obecnie wspólnikowi, że musi ją przemyśleć. * WUSA zazwyczaj okres od trzech do siedmiu lat (chociaż w niektórych tanach tylko rok), podczas których absolwent akademii medycznej zdobywa doświadczenie praktyczne w szpitalu, pod okiem lekarzy o wyższych kwalifikacjach; połączenie stażu i specjalizacji.

15

J a k mógł być t a k głupi, że nie zgodził się od razu? J a k mógł t a k lekceważąco potraktować uśmiech fortuny? Wszystko zmieniło się na lepsze, z wyjątkiem spraw rodzinnych, ale ten problem zrodził się dawno, gdy Craig u m a r ł dla świata, zajmując się wyłącznie pracą. W gruncie rzeczy to była jego wina. S a m to przyznawał. Uległ okolicznościom! Wymogi nowoczesnej praktyki lekarskiej dyktowały mu, jak ma żyć, i zubożały jego osobowość. Ale teraz nic go nie ograniczało, t a k więc niewykluczone, że w przyszłości rozwiąże rodzinne problemy; potrzebował tylko czasu. Niewykluczone, że prze­ kona Alexis, iż możliwe jest wzbogacanie życia ich obojga. Na razie postanowił się cieszyć wzbogacaniem własnego. Po raz pierwszy od wejścia w dorosłość Craig miał i wolny czas, i pieniądze na koncie. Właśnie uniósł ręce, po raz kolejny zamierzając ujarzmić diabelską muszkę, gdy zadzwoniła komórka. Na ten dźwięk m i n a mu zrzedła. Spojrzał na zegarek. Dziesięć po siódmej. Koncert miał się zacząć o wpół do dziewiątej. Przesunął wzrok na komórkę. Dzwonił Stanhope. - Niech to diabli! - wykrzyknął ze złością. Kciukiem od­ chylił klapkę, przytknął komórkę do ucha i powiedział: - Halo? - Witam, doktorze Bowman! - powiedział k u l t u r a l n y m tonem rozmówca. - Dzwonię w sprawie Patience. Nie najlepiej z nią. Niestety, t y m razem m a m wrażenie, że naprawdę jest chora. - Co się dzieje, Jordan? - spytał Craig, zerkając w stronę łazienki. Leona usłyszała komórkę i patrzyła na niego. Powie­ dział bezdźwięcznie: „Stanhope". Skinęła głową. Wiedziała, co to oznacza, i Craig ujrzał, że i jej rzednie mina. Podobnie jak on zaczęła się obawiać, że wieczór stanie pod znakiem zapytania. Jeśli spóźnią się na koncert, wejdą na salę nie wcześniej niż podczas przerwy, co oznaczało, że mogą się pożegnać z czymś, na co oboje najbardziej liczyli - z rozkosznym dreszczykiem emocji podczas entree. - Nie wiem - powiedział Jordan. - Wydaje się niezwykle osłabiona. Nawet nie ma siły usiąść. - Jakie są objawy poza osłabieniem? 16

- Myślę, że należałoby wezwać karetkę i zawieźć ją do szpitala. Jest w bardzo złym stanie i bardzo się o nią niepokoję. - Jordan, jeśli ty się niepokoisz, to ja również - rzekł uspo­ kajająco Craig. - Jakie są objawy? Chodzi o to, że byłem u was dziś rano i wysłuchałem jej zwykłej wiązanki narzekań. Coś się zmieniło, czy jak? Chociaż Patience Stanhope nie była jedyną „kłopotliwą pacjentką", jak określał ten rodzaj podopiecznych Craig, to jednak stanowiła najgorszy przypadek w całej pięcioosobowej grupie. Każdy lekarz miał takich pacjentów, bez względu na to, jaką praktykę prowadził. W najlepszym wypadku byli uciąż­ liwi, w najgorszym potrafili doprowadzić do szału. Cały boży rok potrafili klepać litanię narzekań, które przeważnie miały charakter psychosomatyczny lub były z gruntu urojeniami. Nie pomagała żadna terapia, z alternatywną medycyną włącznie. Craig próbował wszystkiego. Bez skutku. Z reguły pacjenci ci pochłaniali niewspółmiernie wiele czasu w stosunku do au­ tentycznych potrzeb. Byli zazwyczaj w depresji, wymagający, irytujący, a obecnie dzięki Internetowi niesłychanie twórczy w opisach domniemanych objawów, niespożycie wylewni i spra­ gnieni opieki z trzymaniem za rękę włącznie. Kiedy w dawnej pracy Craig ponad wszelką wątpliwość upewnił się, że ma do czynienia z hipochondrykiem, starał się go omijać najszer­ szym łukiem. Przeważnie umieszczał takiego osobnika pod skrzydłami wykwalifikowanej albo zwykłej pielęgniarki czy niekiedy specjalisty, zwłaszcza psychiatry, jeśli tylko udało mu się przekonać delikwenta, by skorzystał z dodatkowej pomocy. Ale w obecnych warunkach o takich wybiegach nie mogło być mowy, co oznaczało, że „kłopotliwi pacjenci" są i pozostaną jedynym utrapieniem jego nowej praktyki. Jak wynikało z wyliczeń księgowego, tworzyli drobne trzy procent ogólnej liczby pacjentów, a zajmowali ponad piętnaście procent czasu pracy. Pod tym względem Patience Stanhope była modelowym przykładem. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy odwiedzał ją przynajmniej raz w tygodniu, najczęściej popołudniem lub wieczorem. Jak często powtarzał żartobliwie personelowi, 17

wystawiała na próbę jego cierpliwość*. Ten komentarz nieza­ wodnie wywoływał śmiech. - Tym razem to zupełnie i n n a p a r a kaloszy - wyjaśnił Stanhope. — Tego, na co się skarży, nie można porównać z ni­ czym, o czym mówiła wczoraj wieczorem i dziś rano. - To znaczy? - spytał Craig. - Możesz mi podać jakieś konkrety? Chciał jak najdokładniej ustalić, co się dzieje, przy czym, chociaż w tym wypadku nie bardzo chciało mu się w to wierzyć, na siłę powtarzał sobie w duchu, że hipochondrycy od czasu do czasu faktycznie chorują. Prawdziwy kłopot z kłopotliwymi pacjentami polegał na tym, że obniżali twój poziom czujności, j a k pastuszek z bajki, który dla ż a r t u wzywał pomocy przed wilkami, by nie otrzymać jej w potrzebie. - Bóle objawiają się w innych miejscach. - Dobra, to już coś - powiedział Craig. Wymownie wzruszył ramionami, dając Leonie znak, co o tym myśli, i ponaglił ją. - Rano miała bóle w odbytnicy i dole brzucha. - Pamiętam! - rzekł Craig. J a k mógłby zapomnieć? Pa­ tience j a k nakręcona z obrzydliwą dokładnością skarżyła się na wzdęcia, gazy i zaparcia. - Gdzie ją teraz boli? - Mówi, że w klatce piersiowej. Wcześniej nigdy nie skar­ żyła się na takie bóle. - To nie do końca prawda, Jordan. W zeszłym miesiącu kilka razy miała bóle w klatce piersiowej. To dlatego poddałem ją próbie wysiłkowej. - Masz rację! Zapomniałem. Nie nadążam za jej wszyst­ kimi objawami. To t a k jak ja, chciał powiedzieć Craig, ale ugryzł się w ję­ zyk. - Myślę, że powinna jechać do szpitala - powtórzył Stan­ hope. - Odnoszę wrażenie, że ma jakieś kłopoty z oddychaniem. Nawet z mówieniem. Wcześniej zdołała wybełkotać, że ma bóle głowy i mdłości. - Na okrągło ma jedno i drugie - wtrącił Craig. * Patience - „cierpliwość".

18

- Ale tym razem trochę zwróciła. Powiedziała też, że ma takie wrażenie, jakby unosiła się nad posłaniem i straciła czucie w ciele. - To pierwszy raz słyszę! - Mówię ci, tym razem to coś całkiem innego. - Czy ból jest trzewny i tępy, czy ostry i przerywany jak przy skurczach? - Nie potrafię powiedzieć. - Mógłbyś ją zapytać? To może być istotne. - W porządku, nie rozłączaj się! Craig usłyszał stukot odkładanej słuchawki. Leona wyszła z łazienki. Była gotowa. Craig uznał, że wygląda tak, jakby spłynęła ze lśniącej okładki luksusowego magazynu. Okazał uznanie, unosząc kciuk. Uśmiechnęła się i powiedziała bez­ głośnie: „Co się dzieje?" Craig wzruszył ramionami, trzymając słuchawkę przy uchu, ale odsuwając ją od ust. - Chyba będę musiał jechać z wizytą domową. Leona skinęła głową, po czym spytała: - Nie wiesz, jak zawiązać muszkę? Craig niechętnie skinął głową. - Zobaczmy, co się da zrobić - zaproponowała. Craig uniósł podbródek, ułatwiając niezbędne manipulacje. Jordan znów się odezwał: - Mówi, że ból jest potworny. Mówi, że boli ją na wszystkie sposoby, które opisałeś. Craig skinął głową. To była cała Patience. Nie miał wyj­ ścia. - Czy ból osiąga maksimum w określonym miejscu, na przykład w ramieniu, szyi czy gdzieś indziej? - Och, na Boga...! Nie wiem. Zapytać ją? - Proszę. Leona po kilku zręcznych manewrach ściągnęła kokard­ ki muszki i wymodelowała węzeł. Parę drobnych poprawek i cofnęła się. - Nieładnie się chwalić, ale nieźle mi wyszedł - oświad­ czyła. 19

Craig spojrzał w lustro i nie mógł się z nią nie zgodzić. Zawiązała muszkę z dziecinną łatwością. W słuchawce rozległ się głos Stanhope'a: - Mówi, że dokładnie z klatki piersiowej. Czy myślisz, że ma atak serca? - Nie możemy go wykluczyć - oznajmił Craig. - Pamię­ tasz, powiedziałem ci, że wynik
Napalony chłopak szybko zdejmuje spodnie
Szybkie spotkanie w hotelu
Amator

Report Page