Mocno zlane twarze

Mocno zlane twarze




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Mocno zlane twarze
Poruszenie w autobusie. Kierowca zbiera od wszystkich po 5$. Rodzaj biletu przewoźnego na towary zalegające w bagażnikach, pod siedzeniami, nad głową i wszędzie tam, gdzie można cokolwiek upchać. W drugą stronę granicy jadą puste bagażniki. Za to pod spódnicami, w spodniach i stanikach, żołądkach, ustach, torebkach i butach jadą papierosy, spirytus, złoto, ikony i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Handel wymienny. Kafelki za spiryt, buty za papierosy, cement za ikonę. Kierowca omija nas bez słowa. Pokrótce rozmawia z celnikiem przytulając się do niego marynarką. Chwila i mijamy polską odprawę. Nikt nic nie widzi. Ja siedzę na kafelkach łazienkowych. Maciek ma gorzej. Pod siedzeniem cement i coś tam jeszcze. W tą stronę nikt się nie okleja papierosami ani alkoholem, więc dwudziestolatki nie wyglądają jak wielkie cebule na zgrabnych nogach. Popijamy piwo jak chyba wszyscy łącznie z kierowcą, upał zniechęca do myślenia. Sprawa kłopocze się na odprawie ukraińskiej. Nieprzewidziana zmiana wartowników, trzeba wznowić zbiórkę przecież i ci muszą jakoś żyć. I tym razem od nas się niczego nie wymaga. Każą wsiadać do pojazdu i ruszamy. Ukraina.
Prosta jak tory, ale wyboista droga. Pędzimy rozklekotanym autobusem wznosząc tumany kurzu. Młoda para prowadzi weselników do świątyni, powolne stado krów drepta wzdłuż drogi, przejazd kolejowy, małe przysadziste domki. Krajobraz trochę podobny do tego, który znam z Pogórza Jasielskiego albo może Bieszczadów. Wyprzedza nas radiowóz i z włączonymi światłami zatrzymuje autobus. Jakoś nie pasuje ten epizod do sennej atmosfery tej podróży. Czyżby jakaś łapówka? Niespotykane to jednak poza przejściem granicznym. Powoli jak fala, podnosi się wrzask oburzenia pasażerów od czoła, aż do tyłu pojazdu. Wybiegam, bo nie wytrzymam dłużej nacisku na pęcherz. Maciek wyjaśnia mi, że chyba pogubiliśmy bagaże. Otwarta klapa bagażnika, autobus bezwstydnie ujawnia swoje puste wnętrze. Oprócz dobytku miejscowych, pogubiliśmy również bagaże turystów z Polski. Tylko ci ostatni, słusznie poniekąd, awanturują się o swoje prawa. Na szczęście nasze toboły nie zmieściły się do bagażnika...
–Chlapci, wsje budiet dobre- komentują zdarzenie pozostali.
Ukraińcy szybko pogodzili się ze stratą. Ustalają, że każdemu mogło się przydarzyć ustalają, że podzielą się jakoś tym co zostało. Jestem głęboko poruszony tą organizacją i podejściem do tych, którzy najwięcej stracili. Oburzenie szybko opada. Wsiadanie do pojazdu odbywa się równie sennie ja cała podróż. ”Wsie budjet dobre” - esencja filozofii życiowej.
Poranek jest piękny, bezchmurne niebo, ukośnie padające słońce, wydłuża cienie za oknem. Coraz liczniejsze przerwy w pasie zarośli odsłaniają przepiękny krajobraz. Sielski ale zupełnie nowy dla oczu. Linia kolejowa biegnie to doliną, to szczytem bardzo niziutkich wzgórz. Być może jest to płaskowyż porozcinany dolinkami, nie wiem, z perspektywy okna pociągu nie sposób tego określić. Pomiędzy zielonymi wzgórzami sadowią się domki osad i wsi wpół jeszcze uśpione. Dymy z kominów , pastwiska, dróżki polne, piętrowe domki, skupione na nieprawdopodobnie małym obszarze tworzą rodzaj gniazd. Wąziutkie dróżki wdzierają się niemal do izb. Rejestruję te obrazy w ułamkach sekund, ale w zachwycie nieziemskim. Wręcz przecieram oczy ze zdziwienia. Za kilka godzin przejedziemy wybrzeżem morza Azowskiego. Egzotycznie i wręcz nieprawdopodobnie brzmiąca dla mnie nazwa. Morze Azowskie, lekcja geografii, pokazuję na mapie nauczycielowi małą plamkę. Bez wiary zupełnie że coś takiego istnieje. Wiary w szkołach uczą, nie wiedzy.
Komandir przechodząc koło naszego przedziału zatrzymuje się na sekundę i wskazuje brodą pustą przestrzeń w przedziale. Pół minuty mija, wiemy, że zaraz będzie odprawa graniczna. Wiemy, że komandir nieprzypadkowo zatrzymał się obok przedziału. Wchodzi oficer straży granicznej, lustruje nas badawczo, wychodzi. Wchodzi inny, wyższy rangą, wielka okrągła zielona czapa. Dysk nakrycia głowy oś symetrii ma poziomy, dodaje więc około 15-20 cm wzrostu swojemu właścicielowi.
-Bagaże gdzie- Pytanie jest nieprzyjemne, to pytanie jest z typu świdrująco-poniżająo-oskarżające. Matacz zachowuje jakiś niesamowity spokój, wskazuje bez słowa, łóżko i wnękę przy suficie. Ja nieświadomy obowiązku okazania należnego szacunku leżę na górze, choć nerwy trudno utrzymać na wodzy. Spokój i nawet lekceważenie trochę zbija z tropu naszego prześladowcę. Wychodzi. Wraca drugi, młodszy stopniem. Wyciąga papiery i zaczyna pytać.
-Są- odpowiada Matacz, nastaje dziwne milczenie, oficer wbija w nas ni tępe, ni zdziwione spojrzenie… milczenie.
-Primuz, znaczy się, wybuchowy- prostuje Maciek z uśmiechem. Napięcie opada. Zaangażowanie oficera również.
-Gdzie. Po co. Co to za pieczątka w paszportach. Zawodowo? Co robić będą. Pokazać aparaty. Nie wysiadać nie ruszać się. Nie oddychać. Nie odzywać się – Wychodzi
-Wy-wskazuje na Maćka i wychodzą na korytarz.
Po mnie przyszedł młodszy stopniem. Czuję się trochę niedoceniony niższą rangą prześladowcy.
-Po ile u was dolar-pyta mnie młodszy.
-Dawaj-z naciskiem rzuca propozycję oficer.
Druga runda: rozpoczął rozmowę w identycznych słowach. Dodać muszę, że dłoń trzymał na rękojeści pistoletu, ale chyba szukał chłodu metalu bo upał niemiłosierny. Dodawał również, że nie wolno nam wjechać bo nie mamy właściwych papierów (nie mieliśmy rzeczywiście ale nie wiedzieliśmy, że nie mamy, więc waliłem głupa autentycznie. Przekonanie o słuszności naszego punktu widzenia świadczyło jednak na naszą korzyść)
- to po ile u was dolar-pyta ponownie.
Oficerowie wymieniali spojrzenia przez szybę drzwi dzielących wagon od przejścia, w którym stał Matacz ze Starszym. Przeciągały się negocjacje. Świadomość wyłożenia 50$ nie uśmiechała się zwłaszcza, że w innej sytuacji mogło nam to życie uratować, głupio pozbyć się funduszy. Znane mi są przypadki rewizji doszczętnej. Połączone z niszczeniem sprzętu i konfiskata pieniędzy. Czasy te albo minęły, albo zbyt mało bezczelni byli ci strażnicy. Strach już minął, zastąpił go upór i złość na tych ludzi. Czepili się, miałem nad moim przewagę psychiczną. To on teraz przyciszał głos a ja wiodłem, jakby to ująć jakąś sadystyczną grę udając raz, że nic nie rozumiem to odpowiadając na pytania. W końcu dali spokój. Starszy nawet nie pofatygował się po podwładnego. Gwizdnął i odwołał swojego pupila. Maciek wrócił.
-Chciał mi wmówić, że to obowiązek dać im w łapę- rzucił wzdychając. Raczej z ulgą. 
Jest to trzeci dzień dobrej, słonecznej pogody. Owego wieczora, gdy piliśmy wódkę z pogranicznikami, warstwa chmur zaczęła pękać i przerzedzać się. Pierwsze promienie słońca ukazały nam góry odbierając świadomość co się działo. Ci którzy czekali na rozpogodzenie, wyruszyli już dawno. Ci którzy nie wytrzymali trudów huraganu, burz i gradobicia wracają właśnie z gór. Każdy krok sprawia ból i wyjaławia organizm z ostatków sił. Potykają się i z trudem utrzymują równowagę, padają i zasypiają tam gdzie usiedli (w butach, ubraniach, na kamieniach albo trawie, niektórzy na karimatach) To tu, to tam ktoś śpi wygrzewając się w słońcu, ubiór wskazuje przebyta drogę. Postanawiamy wrzucić wszystko do namiotu i podbiec na najbliższą przełęcz: 4500m n.p.m. Droga nie jest trudna, pomijając obsypujący się piarg. Szczyty są wolne od lodu, nie ma się on bowiem gdzie uczepić. Niepokój budzi ubiór tych, którzy stamtąd schodzą. Specjalistyczne obuwie, kompletny ubiór alpinistyczny, czekany i zlane potem twarze, rozpięte kurtki i ciepłe zimowe bluzy. Nasze podkoszulki, krótkie spodnie budzą rozbawienie. Upewniam się skąd schodzą. Postanawiamy w obliczu oznak trudności przejawiających się wyglądem Rosjan, iść tylko do miejsca do którego da się dojść. Wejście na szczyt nie było jednak trudne. Kilkadziesiąt metrów po śniegu, lekka wspinaczka bez ryzyka, i osiągamy cel. Przeżywam tutaj rodzaj panicznego strachu. Przełęcz wycięta jest w niewiarygodnie zerodowanych skałach. Pionowo sterczące ogromne płyty są luźno ułożone jedna na drugiej. Przełęcz od strony południowej zwieńczona jest stromym piargiem, od północy pionową ścianą od której dzieli mnie kilkadziesiąt centymetrów. I właśnie bliskość tej wyciętej w górach, niekończącej się otchłani, wywołuje zawroty głowy i niewytłumaczalny strach. Mam wrażenie, że wszystko zaraz runie a ja razem z tym. Siedzę na maleńkim kamieniu, jak najbliżej ziemi, czuję się jak na chwiejącej się łódce, każde uderzenie porywistego wiatru może mnie zepchnąć. Plątaninie krawędzi nie ma końca. Powoli przymuszam się do spojrzenia w dal nad przepaścią. Majaczą tam samotne wyspy skalistych szczytów sterczące ponad gęstą warstwą śnieżnobiałych chmur. Nad głównym pasmem Kaukazu wiatr burzy powietrze, podrywają się wielkie granatowe obłoki i mkną ponad góry tworząc drugi masyw zasłaniający całe góry. Rozrywają się szczyty w mętnącym powietrzu, rozrywają się chmury we fioletowym błękicie. Mózg oswaja się z wysokością, prostuję nogi, czuję jak niewyobrażalne napięcie ustępuje ze ściśniętych mięśni, czuję zimno na mokrym ciele. Pierwszym bodźcem jest zapach. Świeże, bardzo zimne, pachnące wilgocią powietrze wypełnia całą czaszkę aż do zawrotów głowy, słońce ogrzewa zmarznięte policzki wywołując napięcie skóry narażonej na skrajne bodźce. Góry się już nie chwieją, odczuwam stopami twardość skał. Maciek rusza pierwszy, zjeżdża po piargu w stylu narciarskim, chmura pyłu podrywa się i pędzi w moim kierunku. Odczekuje chwilę i podpierając się kijkami naśladuję Maćka. Prędkość jest zawrotna, lotny i miękki piarg składa się z bardzo drobnych kamyków i żwiru. Pod drobnicą są grube kamyki. Obsuwa się jedynie cieniutka warstwa piasku po której płynę nie niewyczuwalnie dotykając podłoża butami.
Huragan wznosi na wysokość metra kamyki wielkości paznokci. Schylanie się po cokolwiek jest obciążone ryzykiem utraty oka. Z Uralu (nazwa pomniejszego masywu) wróciliśmy bardzo zmęczeni. Poniżej wypłaszczenia moreny znajdujemy niszę pomiędzy głazami w której ustawiamy kuchenki i przygotowujemy posiłek. Ciepły makaron, trochę słoniny i ser wnoszą do wnętrza ciała potrzebne ciepło i energię. Zasłaniam kurtką kocher przed opadającym kurzem i żwirem. Wiatr stał się szkwalisty, uderzenia nawałnicy coraz mocniejsze wypróbowują wytrzymałość sprzętu. Nie możemy już przenieść namiotu w inne miejsce, złożenie a potem rozkładanie przy takich warunkach jest niemożliwe. Szmata ta służy mi już kolejny rok niezawodnie. W zamieci i ulewie, mrozie i upale. Nigdy jednak nie wiało tak jak dzisiaj. Nie sposób utrzymać równowagi stojąc w pozycji wyprostowanej. Posiłek trochę mnie rozleniwił. Zamykam oczy, ubrany ciepło, wciśnięty w szczelinę czuje się błogo i bezpiecznie, nagle świsnęło wiatrem, słyszę brzęk lecących garnków, nad głową przeleciały powłoki dwóch namiotów, karimaty, odzież rozsypały się po okolicznych kamieniach. Patrzymy po sobie i jednocześnie wykrzykujemy „namiot!!”. Podrywamy się, wieje niesamowicie. Podobnie jak inni rozbiliśmy się na wygodnym, ale zupełnie odsłoniętym od wiatru terenie. Z niepokojem szukam żółtej szmaty. Jest, stoi na swoim miejscu. W obozowisku gorączkowa krzątanina, ci trzymają namioty, tamci zbierają rozwiany na wszystkie strony sprzęt. Nasz szczęśliwie się ostał. Budujemy kamienny murek i przysiadamy na krawędzi doliny. W dole kotłuję się chmury, raz po raz z szaro grafitowej masy odrywa się obłok pędzący w naszym kierunku, kręci się i rozrywa na mgiełki mijające nas w zawrotnym pędzie. Na zachodzie czerwień nieba zapowiada rychły odpoczynek.
Budzi co chwila mnie łopotanie namiotu, niepokój czy materiał wytrzyma i uderzenie powłoki w twarz, gdy stelaż wygina się ku ziemi do granic wytrzymałości.
Rano wiatr nieco zelżał. Widok obozowiska przypomina wysypisko śmieci. Porozrzucane ubrania, trzepoczące łachy namiotów, wszystko pokryte szarobrunatnym kurzem. Oglądamy namiot, na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, jednak stelaż pogięty jest w fantazyjne esy floresy. Rozginamy sprężyste rurki śmiejąc się i dowcipkując na każdy temat. Słoneczny dzień, szum wiatru w uszach. Wywiało nam z głowy wszystkie niepotrzebne myśli, roztrzepane włosy, piasek w ustach i uszach, przykurzona sztywna odzież.
Do napisania tego cyklu skłonił mnie przypadek mojego koleżki miłego, wyprawowego, który mniej więcej co roku, na wyprawie jesiennej (długie wieczory) zadaje mi to samo pytanie: a jak ty robisz zdjęcia? Oczywiście to niewinne pytanie motywowane jest utrzymaniem miłej atmosfery w namiocie, gdy kiblowanie się przedłuża, perspektywy widokowe niezbyt wyraziste, a już omówiliśmy sprawy rodzinne, przeszłość, przyszłość, politykę, gospodarkę, kredyty, kumpli, dzieci, starość, sprzęt wyprawowy, sprzęt fotograficzny, psucie się samochodów, smaki wódek, sensowność palenia fajki przy zamkniętej wentylacji w namiocie (fajka to takie drewniane coś zakończone zgrubieniem w którym tli się żar tytoniu, a nie to co się pali w kiblu). Jednym słowem jest to temat rzeka, dobry nawet na najgorszą pogodę. Jeśli dodam, że ja jestem CANONiarzem a kumpel NIKONiarzem, to jest to mniej więcej temat Amazonka albo przynajmniej temat Nil.
Pytanie traktuję jednak poważnie, gdyż kumpel najwyraźniej słabo pochłania wiedzę; nader często dochodzi chrapanie z jego śpiworka zanim skończę temat. Nie czuję się wprawdzie specjalistą czy autorytetem w dziedzinie kompozycji kadru, ale udało mi się opanować jedną technikę, niezwykle przydatną w krajobrazie. A zatem proponuję Koleżce memu miłemu i Wam wszystkim krótki kurs fotografii krajobrazowej. Dla uproszczenia pomijam aspekty koloru w fotografii, a skoncentruję się na fotografii czarno-białej.
Temat: "jak ty robisz zdjęcia" zaczął się u mnie od tematu: "jak On robi zdjęcia", On czyli Ansel Adams. W epoce, gdy Internet raczkował (była taka epoka) a grafika 100 kb uznawana była za mega wielką, siedząc w akademiku natknąłem się na zdjęcie, które mnie powaliło.OTO ONO:
fot. ANSEL ADAMS cena elektronicznej kopii około 250$! Czyli warto robić dobre zdjęcia.
Urocze nieprawdaż? I ta krówka:-) Ale dlaczego jest tak wyjątkowe? Właśnie, bo ta kompozycja (da się zrobić, znaczy skopiować kadr Tatrach), bo ta chwila (poczekamy i zrobimy, krówka musi mieć spuszczony łeb) i jeszcze coś: na zdjęciu jest wszystko co niezbędne: ani trochę za dużo, ani trochę za mało. Tego niestety nie udawało mi się uzyskać za skarby. Po prostu zawsze na moich (nieudacznych) kopiach było czegoś za dużo, albo zawsze czegoś za mało. Dzisiaj znalezienie materiałów o technice Adamsa to żadna sztuka, więc łatwo mógłbyś Czytelniku w sieci znaleźć wskazówki jak robić zdjęcia, jednak pod koniec lat 90. kiedy tego się uczyłem nie było GOOGLA. Można było jedynie szukać po wyszukiwarkach dostawców Internetu (ja szukałem w AOL) przeglądając kolejno zasoby jak indeks w bibliotece. Tak więc zmarnowawszy masę czasu, a potem materiału światłoczułego, w końcu zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Ale do rzeczy: wyjątkowy w tym zdjęciu jest KONTRAST, co utożsamimy z pojęciem rozpiętości tonalnej zdjęcia. Zauważcie, że na zdjęciu jest BIEL i CZERŃ i wszystkie tony pomiędzy. Właśnie to jest klucz do zdjęć. I na tym można zakończyć wykład ;-) jednak miał być cykl wykładów więc jeszcze parę postów będzie w tym temacie. 
(na którymś z następnych wykładów wytłumaczę, dlaczego obydwa zdjęcia są identyczne a różnią się tylko rozmieszczeniem TYCH SAMYCH pikseli)
3. naświetlamy tak jak chcemy (a nie jak chce światłomierz)
4. wywołujemy tak, aby idealnie dopasować się do naświetlenia. 
Tutaj już pomału oddzielamy "ziarna od plew". Tak szczerze, kto dzisiaj w epoce cyfrówek zastanawia się nad punktem 1. a co dopiero nad następnymi punktami? Samo przeczytanie czterech pozycji zajmuje około 10-12 strzałów migawki, więc gdzie czas na zastanowienie? Moja rada, jeśli nie stosujesz pierwszego punktu, nie czytaj dalej. 
No i wreszcie pogoda łaskawa pozwoliła wyskoczyć na baldy w okolice Błędnych Skał (tzw. rejon Machov). Mocno rozchorowany nawet nie włożyłem butów ale koledzy to dopiero pokazali klasę. Mi za tu udało sie zrealizować kilka zamysłów fotograficznych, które przedstawiam poniżej. 
Zdjęcia nie są, jakby to ująć, "starannie dobrane", chciałem po prostu mieć kila typowych ujęć w kolekcji. Cóż, niektóre są mocno wytarte, a nawet podpatrzone u innych mistrzów (radlakos.blogspot.com) ale ja chę i już ;-) , zresztą trudno chyba we wspinaczce znaleźć kadry zaskakujące i nowatorskie. Dodam jeszcze, że plener uzmysłowił mi w pełni możliwości wykorzystania lampy młotkowej w fotografii dziennej (poza oczywiście wybijaniem stopni w lodzie i śniegu na podejściach).
Pod niektórymi fotami, no nie mogłem się powstrzymać, powpisywałem komentarze. 
-jak to nic, to co tam jest pod kamieniem?
-Mrozek chwyta plose pana, psygruntowy
Po dłuższym pobycie w Kaukazie (obym tam jeszcze wrócił), należało, wzorem prawdziwego obieżyświata, objechać kraj wzdłuż, a przynajmniej wszerz. Wybraliśmy się zatem, nad senne we wrześniu wybrzeże i zahaczyliśmy o skalne miasta. Pomysł takiego objazdu napawał mnie wizją nudy i straconego czasu. Niepotrzebnie. Okazało się (no nie spodziewałem się) , że Gruzja jest niezwykle fotogeniczna. 
W czasie podróży spotkała mnie bardzo nieprzyjemna przygoda: zakładając kolejny folder na karcie padła mi karta pamięci. Sprawa tym bardziej dziwna, że dało się uratować z karty foty usuwane ale te, które zostawiłem w czasie wstępnej selekcji, się nie ostały, ślad zaginął. Przepadły więc targowiska, całe Batumi (tam fotograf oszaleje z rozkoszy) i jeszcze trochę podróży po skalnych miastach. Z drugiej strony trzeba tam będzie ponownie pojechać, poprawić błędy oprogramowania aparatu, zdobyć jakiś szczyt. Tak więc zdjęcia poniżej są drugiego sortu: wyciągnięte z kosza ale całkiem przyjemne ;-) 
Niektóre ze skalnym miast są ciągle częścią jakichś miejscowości lub maleńkich osad. Najczęściej pełnią funkcję kultu. Vardzia jest imponująca budowlą a o jej świetności nie powinno świadczyć to, co jest udostępnione do zwiedzania, ale to co widać na całych ścianach doliny, niemal w każdym załomie skalnym są ślady budowli, dziury, schody, kapliczki i resztki murów. Całość ciągnie się kilometrami.
Batumi zmieniło się w ciągu dosłownie kilku lat. Z małego ,portowego (zrujnowanego) miasta, stało się kurortem pełnym blichtru i kiczu, cóż, taka kolej rzeczy. Jeśli nie lubisz klimatu kurortu ,warto wybrać się po sezonie na senne i puste plaże przy granicy Turcji. Udany plener fotograficzny gwarantowany:
PS. wiem że ta ostatnia fota do lanszaft mdlący, ale jakoś te sarenki na tle chmury nastroiły mnie melancholijne więc nie potrafiłem się powstrzymać...
WAŻNA SPRAWA: wiem, że to słabe wizerunkowo wyznanie, jednak szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się takiego zainteresowania blogiem. WIELKIE DZIĘKI i bywajcie tutaj dalej ;-) W podzięce stawiam wszystkim małe piwko (poniżej, po oryginał lub towar zastępczy zgłaszać się osobiście ;-) )

PRAWA AUTORSKIE PRZYJACIELU SZANUJ. Motyw Rewelacja. Obsługiwane przez usługę Blogger .

zwierzyna leśna: DZIK ( Sus scrofa)
Świetne wyczucie pojęcia "doskonałej konkurencji", Batumi.


Przeznaczona w starszej formie rytu rzymskiego na XV
Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego kolekta brzmi w oryginale:

Ecclesiam tuam,
Domine, miseratio continuata mundet et muniat : et quia sine te non potest salva
consistere; tuo semper munere gubernetur. Per Dominum.

Co przetłumaczymy na polski następująco:

Panie, niech ciągłe zmiłowanie
oczyszcza i wzmacnia Twój Kościół; a ponieważ bez Ciebie nie może trwać
zachowany od zepsucia, niech będzie rządzony zawsze Twoim darem. Przez Pana.

Niesłychanie bogata jest ta starożytna oracja, obecna po kolei
we wszystkich głównych źródłach liturgii rzymskiej – i występująca także w
mszale Pawła VI, choć tam relegowana na poniedziałek w trzecim tygodniu
Wielkiego Postu. To, co w wielu innych modlitwach opisuje jednostkową kondycję
chrześcijanina – chrześcijanina w świecie – zostało tutaj odsłonięte jako
Młoda cipka poznaje faceta w parku
Złapała go za krocze
Całuje jej słodkie ciało

Report Page