Może być młoda, ale już jest suką

Może być młoda, ale już jest suką




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Może być młoda, ale już jest suką
Wiecie, jak to jest na początku. Obiad z dwóch dań, śniadanie do łóżka. Mieszkanko wymuskane, wysprzątane, byleby tylko nie wystraszyć faceta, który się pojawił w waszym życiu. Każda z nas, myślę, przynajmniej raz zrobiła z siebie taką wariatkę. Milutka, cichutka, uśmiechająca się na wszystkie jego propozycje i głupie żarty. Byleby tylko on poczuł się przy tobie wyjątkowo i już został, a ty byś mogła zakończyć poszukiwania samca, któremu ostatecznie dasz się zapłodnić.
Jasne, że tego nie pamiętamy. Bo później jak te pieluchy, nocne wycia, targanie wózka przychodzą, to tracimy poczucie czasu i kompletnie zaciera się czas, który był przed. Ale, UWAGA, on pamięta. I wtedy słyszysz: „Zmieniłaś się”, „Kiedyś byłaś inna”, „Gdzie jest ta dziewczyna, w której się zakochałem”. A ty myślisz: „Ku*wa, o czym on gada” walcząc z pralką, która właśnie, gdy postanowiłaś wyprać pościel, odmówiła posłuszeństwa. Ale masz jeszcze instynkt zachowawczy. Więc kompletnie poza swoją świadomością stajesz nad tymi garami z dziećmi uwieszonymi przy nogach. Sprzątasz chatę, latasz do pracy, odbierasz z przedszkola. Wpadasz w taki kołowrotek, że nawet nie wiesz, kiedy padasz na ryj.
Przyznaję się, ja tak miałam. I kiedy zaczynam mówić o tym otwarcie, inne kobiety też się do tego przyznają. Rozpuściłyśmy facetów jak dziadowski bicz. Chciałyśmy, by miał jak najlepiej i nie szukał już dalej, a później płacimy za to wysoką cenę.
Chcę wam coś opowiedzieć. To było kilka miesięcy temu. Po pracy odebrałam dzieci ze szkoły, porozwoziłam na zajęcia, w międzyczasie zrobiłam zakupy obmyślając obiadokolację na dwa dni do przodu, po dwóch godzinach zabrałam dzieciaki i wróciliśmy do domu. Weszłam i chciało mi się od drzwi ryczeć. Urwała mi się torba. Pękł słoik z buraczkami. A przedpokój, sprzątany przeze mnie wieczorem, po poranku wyglądał, jakby tornado po nim przeszło. W kuchni naczynia ze śniadania jak zostawiliśmy, tak stały, choć prosiłam męża, żeby ogarnął, bo wychodził chwilę po nas. Kot miauczy głodny. Dzieciaki kłócą się o jakieś pierdoły. A ja z wizją posprzątania, ugotowania, pomagania w lekcjach, chciałam uciec.
Uwaga – wchodzę do sypialni, a on śpi. Wyobrażacie sobie. Ku*wa śpi. Jak gdyby nigdy nic, bo udało mu się szybciej z pracy wyrwać. Pierwszy raz poczułam taki przypływ furii, że gdybym miała nóż, to bym zabiła. I nagle, jak jakiś rozbłysk świadomości, dotarło do mnie, że tak jest od zawsze. Ja zapie*dalam, a on ogląda mecz, leży na kanapie, owszem rzuca „Kochanie, pomóc ci”, ale nawet jak go o te durne naczynia z rana poproszę, to on i tak ma je w dupie. A później słyszę, że jestem małostkowa, że o bzdury się czepiam, że „czy naprawdę naczynia są w życiu najważniejsze”. No ku*wa nie są, ale ktoś o to, żeby były czyste musi zadbać.
Pękłam. Wtedy widząc go śpiącego w tej sypialni, który jak się przebudził ze zdziwieniem spytał: „O już jesteś? Co jest do jedzenia?”. Wiecie, co zrobiłam? Wyszłam. Wyszłam i szłam przed siebie kompletnie bez celu. Z pustką w głowie. Przez chwilę pomyślałam, że już nigdy tam nie wrócę, że to koniec, nie dam się dłużej tak traktować, nie mam siły. Tak, to było najsilniejsze: NIE MAM SIŁY. Moja babcia zawsze mi powtarzała: „Dziecko, pomyśl, co sprawia, że jesteś nieszczęśliwa, a później szukaj rozwiązania”. U mnie „nieszczęśliwa” równało się „mąż, który nie pomaga”. Zrobienie zakupów raz na miesiąc, nakarmienie kota, gdy nieustannie o to proszę i powieszenie prania po ośmiu SMS-ach nie mogę nazwać pomocą. Byłam taka głupia, że nawet na łeb wzięłam sobie płacenie rachunków! Dobra żona. Ku*wa!
Dość. Miałam tego wszystkiego serdecznie dość. Byłam samotna, z poczuciem, że wszystko jest na mojej głowie. I chociaż nie raz z mężem o tym rozmawiałam, moje prośby zmieniały sytuację na kilka dni, czasami na tydzień, a później niepostrzeżenie wszystko wracało do normy. Zaszła we mnie jakaś zmiana podczas tego spaceru. Poczułam się nagle silna. „Nikt nie będzie mnie więcej wykorzystywał. Ja też muszę odpocząć”. Żebym mogła odpocząć, on musi w końcu ruszyć dupę. I tak narodziła się we mnie żona-suka. Ja wiem, jak to brzmi, ja wiem, że to drastyczne, że dorośli ludzie powinni usiąść i pogadać. Ale na litość boską, przez 13 lat naszego małżeństwa ja już tyle razy rozmawiałam, że język mi się zmęczył. Wiem, że to ja popełniłam błąd. Że zamiast od samego początku postawić sprawę jasno, nie udawać, że na dłuższą metę frajdę mi sprawia nadskakiwanie i robienie wszystkiego samej, to szłam w zaparte, aż żyłka mi pękła.
Wróciłam oznajmiając, że to koniec. Koniec robienia wszystkiego samej. On trochę zaskoczony, ale zapewne z przekonaniem, że znowu mam TEN dzień, który zaraz minie, słuchał. Zrobiłam listę – on od dzisiaj płaci rachunki, dwa razy w tygodniu wozi dzieci na zajęcia, gotuje dwa razy w tygodniu, kiedy ja odbieram dzieci, wtedy też robi zakupy. Do niego należy czystość łazienki, przedpokoju i podłogi w całym mieszkaniu. I o praniu musi dwa razy w tygodniu pamiętać. Zastosowałam się do zasady, że facetowi trzeba prosto, jasno, na kartce, bez dodatkowego, według niego – zbędnego gadania.
Omówiliśmy, w jakie dni za co kto będzie odpowiedzialny. Cały rozpisany plan zawisł na lodówce. I… się zaczęło. Wtorek – dzwonią dzieci, kiedy po nie będę. „Dzwońcie do taty, dzisiaj jego dzień” – spóźnił się, bo zapomniał, został dłużej w pracy, żeby z kumplem pogadać. Cóż… Dzieci czekały. W czwartek już pamiętał. Za to w środę nie mieliśmy nic do jedzenia, bo zapomniał zakupów. Nie ruszyłam palcem. Zabrałam dzieci na pizzę. On miał sobie coś wykombinować.
„Widziałaś gdzieś moje czyste skarpetki?”. Spytałam, kiedy wstawiał pranie, bo minął tydzień i skoro on nie pamiętał o tym, żeby rzeczy wrzucić do pralki, ja przestałam prać jego ubrania, kiedy była moja kolej.
„Ku*wa, co ta podłoga się tak klei” – kolejne. Mój wzrok tylko szedł w stronę lodówki i wiszącym na niej podziale obowiązków.
Nie było mi łatwo. Uwierzcie, nie raz chciałam wziąć szmatę i ogarnąć mieszkanie, w łazience umyć zlew, wymienić ręczniki. Ale za każdym razem w pamięci przywoływałam ten pęknięty słoik buraczków i to, jak się wtedy czułam. Postąpiłam jak dorosły człowiek. Postawiłam sprawę jasno. Nie, że on się domyśli, że może zrozumie, że może zrobi. Nie – jasny podział obowiązków, do którego on musi się dostosować, bo nie będzie mieć co jeść, bo dzieci utkną w szkole, bo za chwilę nie zobaczy siebie w lustrze w łazience. Wysprzątał ją po dwóch tygodniach. Na błysk. Nie zapomniał o zakupach w kolejny poniedziałek. Po trzech tygodniach zadzwonił, czy mogę odebrać dzieci – nie mogę, bo robię zakupy i już nie mam siły. Odebrał
I wiecie co, to nie była chwila mojego triumfu, pokazania mu, kto tu rządzi. Za każdy razem wszystko, do czego się zobowiązał przyjmowałam bez słowa, tak jak przez lata on przyjmował to ode mnie, jakby mu się należało. Jasne, że momentami było mi go nawet szkoda. Jaka paranoja, prawda? Jemy nigdy mnie szkoda nie było.
Po sześciu tygodniach wiecie, co usłyszałam? „Przepraszam” – powiedział, kiedy już leżeliśmy w łóżku. „Przepraszam, ja tego zupełnie nie widziałem”… Popłakałam się jak dziecko. Puścił mi cały stres, całe napięcie, które towarzyszyło mi każdego dnia, żeby nie dać mu poznać, jak mi ciężko z tymi wszystkim emocjami, z byciem suką.
Minęły cztery miesiące. Kartka na lodówce trochę wyblakła. Ale ten eksperyment się udał. Jakkolwiek idiotyczny by się nie wydawał. Piszę wam o tym, żebyście nie dały się wpędzić, jak ja w poczucie osamotnienia w tym, że wszystko mogę sama, bo pewnego dnia z równowagi wybije was słoik z buraczkami albo kubek rozlanej śmietany. I co wtedy zrobicie? Posprzątacie i ugotujecie obiad?
Każdy z nas zna choć jedną osobę, której wiecznie jest zimno. A może sama jesteś jedną z nich? Wiesz, niezależnie od pogody (no chyba, że jest ponad 30 stopni) kręci nosem i opatula się, gdy tylko wiatr zawieje. Zimą ma lodowate dłonie i stopy i wystarczy, że chwilę posiedzi w bezruchu i już jest jej zimno. Sama o sobie mówi, że jest „zmarźluchem” i lubi ciepło, ale czy faktycznie „taka jej uroda”? Możliwe. Bardziej jednak prawdopodobne, że zmaga się z chorobą lub schorzeniem, o którym po prostu nie ma pojęcia. Jeśli jesteś jedną z tych osób, sprawdź, jakie mogą być przyczyny takiego stanu. 
Jeśli twoje dłonie i stopy są zawsze zimne, przyczyną może być niedokrwistość, wynikająca z niedoboru żelaza. Czerwone krwinki potrzebują żelaza, by przenosić tlen do krwi i dlatego niedobór może zaburzać prawidłowe krążenie. Zimne dłonie i stopy są wówczas charakterystyczne, ponieważ organizm kieruje krew do ważnych narządów, takich jak mózg czy serce. Co należy zrobić? Na pewno morfologię. A do tego zmodyfikować styl życia i dietę.
Jeśli to nie o żelazo chodzi, warto rozważyć niedobór witaminy B12. Objawia się uczuciem zimna, spadkiem energii, drętwieniem kończyn.  Podobnie jak żelazo, większość pokarmów bogatych w witaminę B12 to produkty pochodzenia zwierzęcego, więc wegetarianom może być trudno uzyskać wystarczającą ilość. Witamina B12 znajduje się w jajach, jogurtach i serach.
Gdy organizm nie wytwarza wystarczającej ilości hormonów tarczycy, dochodzi do zaburzenia metabolizmu. To z kolei daje uczucie chłodu. Jeśli dodatkowo cierpisz na zaparcia i zauważyłaś, że zaczęły wypadać ci włosy, sprawdź, czy nie cierpisz na niedoczynność tarczycy .
Jeśli w ostatnim czasie sporo schudłaś, możesz odczuwać zimno. Tkanka tłuszczowa po prostu pomaga utrzymać odpowiednią ciepłotę ciała, działa jak izolacja. Jeśli masz niedowagę, objawy się nasilą. Twój organizm jest sprytny i jeśli spożywasz mało kalorii, będzie pożytkował energię na podstawowe funkcję życiowe, a ogrzewaniem nie będzie się przejmował. Ważniejsza jest praca serca i mózgu.
Notoryczne niewyspanie prowadzi do spowolnienia metabolizmu, to udowodnione naukowo, dlatego też niedobór snu prowadzi do tycia. Jeśli siedzisz do późna, twój organizm głupieje i źle wykorzystuje energię.
Zauroczenie sprawia, że wielu spraw nie dostrzegamy w porę. Atrakcyjność fizyczna, pociąg seksualny, przypływ emocji – wszystko to może sprawić, że nie zauważymy tak zwanych czerwonych chorągiewek, znaków ostrzegawczych, że mamy do czynienia z Rezultatem jest złamane serce i poczucie winy wobec samej siebie.
Co on mówi: „Jesteś osobą, której szukałem przez całe życie”.
Wniosek :  Faceci tacy jak ten bardzo szybko stwierdzają, że się zakochali. Dają ci poczucie, że czekali na kogoś takiego jak ty i mówią ci o tym niemal natychmiast. Bombardują cię miłością, wysyłają milion SMS-ów, a to będzie miało oczywiście pozytywny wpływ na twoje poczucie własnej wartości. Wystarczy, że osiągną to, czego chcieli (intymna bliskość, twoje uczucie) i odchodzą, a ty zostajesz z pytaniem „Co zrobiłam źle?”
Co robić: To prawda, że ​​miłość od pierwszego wejrzenia jest możliwa … ale zawsze warto się najpierw upewnić, że nie padłaś ofiarą nałogowego uwodziciela. Nie wyjawiaj od razu swoich uczuć, obserwuj.
Co on mówi: „Chciałbym cię dziś zobaczyć.”
Kiedy to mówi: 22:30 w dni powszednie
Wniosek:  Mówi ci, że chce cię widzieć, ale przecież w dzień oboje jesteście zajęci: praca, obowiązki… Przychodzi weekend i nie udaje się wam spotkać – z jego powodu. Jeśli twój partner ma dla ciebie czas tylko późno w nocy – lub jedynie w niektóre dni tygodnia bez wyjaśnienia dlaczego tak właśnie jest – coś jest nie w porządku. Prawdopodobnie jest w związku lub chodzi mu tylko o seks.
Co robić:  Ktoś, kto naprawdę jest w tobie zakochany, sprawi, że staniesz się priorytetem. Odpuść. Seks jest świetny, ale prawdziwy związek wymaga czegoś więcej niż tylko bliskości fizycznej.
Co mówi następnego dnia: „Dlaczego jesteś taka czepliwa?”
Wniosek: Mówi, że mu zależy, a potem staje się niedostępny. Chce cię widzieć, a następnie pyta cię, dlaczego jesteś tak wymagająca / czepliwa / nachalna.
Co robić : Zamiast próbować dostosować się do jego oczekiwań, powiedz mu, czego chcesz i zobacz jak zareaguje. Nie zadowalaj się związkiem z kimś, kto jest w relacji na 50%.
Najczęstszy powód, dla którego mężczyźni traktują w ten sposób partnerki jest skoncentrowanie jedynie na własnych potrzebach. Jedynym rozsądnym wyjściem z takiej sytuacji jest… zmiana partnera.

LAIF © 2014 | Designed by Little Beetle Design & ADPR Grupa/Polska
Hej, informujemy ze magazyn Laif jest obecnie na sprzedaż. Zainteresowanych prosimy o kontakt na e-mail: ola@laif.pl lub przez naszego FB
Hi, Laif magazine is for sale. If you are interested , please contact via email : ola@laif.pl or send us PM on our FB .
Wydając przed trzema laty pierwszą płytę, „Places”, Lou Doillon wprawiła w konsternację swoich rodaków. „Jak to, ona śpiewa?”, „debiut w wieku 30 lat?” – dziwili się francuscy krytycy i media. Przez wielu kojarzona do tej pory głównie ze sławną rodziną – matką, Jane Birkin, siostrą, Charlotte Gainsbourg, brana za córkę Serge’a Gainsbourga (choć jak samo nazwisko wskazuje, jej ojcem jest reżyser Jacques Doillon), udowodniła, że ma znacznie więcej do zaoferowania niż bywanie na paryskich przyjęciach czy zasiadanie w pierwszych rzędach pokazów mody. Doillon próbowała aktorstwa i modelingu, jednak to tworzone w domowym zaciszu, przez długi czas ukrywane przed światem piosenki okazały się sukcesem. Płyta zdobyła we Francji status podwójnej platyny, a Doillon otrzymała nagrodę Victoire de la Musique dla najlepszej artystki roku. 9 października ukazał się jej drugi album, „Lay Low”, z mruczącymi, melancholijnymi balladami, podobny w klimacie do debiutu, jednak z widocznymi śladami współpracy z kanadyjskim zespołem Timber Timbre. Podczas spotkania Lou, delikatna i wrażliwa, a jednocześnie ciągle żartująca i wybuchająca zachrypniętym od wypalanych namiętnie paczek papierosów śmiechem, opowiada m.in. o zmaganiu się z albumem, który był jak zwariowana nastolatka, rysowaniu i pieczeniu ciast, spotkaniu z Patti Smith, o smutku i byciu czarną owcą. W ramach trasy koncertowej promującej nową płytę Lou zagra 12 marca w Warszawie (klub Proxima). Tekst: Dorota Groyecka, Milena Fik; Zdjęcia: mat. prasowe 
  Skąd pomysł na współpracę z Taylorem Kirkiem z Timber Timbre przy nowej płycie? Lou Doillon: Z kilku ważnych powodów. Po pierwsze uwielbiam ten zespół, miałam obsesję na punkcie ich kilku ostatnich płyt. Po drugie próbowałam wcześniej współpracy z kilkoma różnymi osobami, ale każda z nich miała zbyt określony styl – jedna była rock 'n’ rollowa, druga folkowa, jeszcze inna mocno soulowa. Żadna z nich nie była w każdym tych gatunków i w żadnym zarazem. A ja jestem królową sprzeczności, dosyć skomplikowaną i w swoim własnym kącie, ucieszyło mnie więc, kiedy dosyć szybko odkryłam, że Kirk także jest skomplikowany i niezbyt chętny do współpracy z innymi ludźmi. Na początku mi odmówił. Był bardzo miły, ale powiedział: „nie”. To dobrze na mnie podziałało – zapragnęłam tej współpracy jeszcze bardziej. W końcu zgodził się, oferując mi zaledwie kilka dni między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem w Kanadzie, gdzie kończył swoją trasę koncertową. Chyba zrobił to po to, żebym tym razem ja odmówiła, ale powiedziałam: „OK!”. Wzięłam swoją gitarę i wskoczyłam do samolotu. Już pierwszego dnia w studiu zakochałam się w muzyce, którą tworzyliśmy. On jest niezwykle utalentowanym facetem i ma wspaniały zespół. Nagrywaliśmy w niesamowitym Hotel2Tango – studiu Godspeed [Godspeed You! Black Emperor], które jest pod kuratelą Constellation Records. Było wspaniale… ale też ciężko. Ścieraliśmy się, ale na tym powinna polegać muzyka.
Miałaś wcześniej przygotowane utwory, a Kirk dodał swoje akcenty, szlify? Zrobił znacznie więcej. Komponuję piosenki na gitarę, jest tylko ona i mój głos. Istniała więc ogromna przestrzeń do uzupełnienia o wszystkie barwy tego albumu. On tak naprawdę odnalazł podstawowy rytm piosenek. Wszystko potoczyło się szybko i naturalnie. Nagrywaliśmy na żywo – gitara basowa, perkusja, keyboard. Próbowaliśmy wielu rzeczy, ale w bardzo prosty sposób. Ani on, ani ja nie przygotowujemy się za bardzo przed nagraniami, więc przychodziłam do studia, a on mówił: „zaśpiewaj jakąś piosenkę”. Śpiewałam, akompaniując sobie na gitarze, na co on mówił: „nie, nie podoba mi się to, spróbujmy inną” i prosił Simone’a [Trottiera], który gra na perkusji, żeby coś wykombinował. Wtedy ja narzekałam, że niezbyt mi to pasuje, aż w końcu wszystko było dobrze. Uwielbiałam, kiedy sam Taylor siadał za perkusją, ponieważ oboje czujemy wręcz panikę przed perfekcją i nie lubimy, kiedy perkusja brzmi jak perkusja, a gitara jak gitara. Dobrze się wtedy ze sobą bawiliśmy.
Zwróciłyśmy uwagę na Twoje zdjęcie ze studia z wielkim vintage’owym bębnem. Jaka wiąże się z nim historia? Ten ogromny bęben ciągle leżał gdzieś w pobliżu. Taylor mówił: „podejdź do bębna”, na co ja odpowiadałam: „nie, nie umiem bębnić”, na co on znowu mówił: „idź do bębna”, więc w końcu podchodziłam, myśląc: „och, pieprz się Taylor” (śmiech). To naprawdę duży instrument, musiałam być bardzo skoncentrowana na tym głębokim: buum! buum! Ale brzmiało to świetnie, potężna wibracja i bas – dźwięki których tak naprawdę się nie słyszy, są gdzieś w tle. Nie pamiętam już, czy użyliśmy go ostatecznie na płycie, ale takie eksperymentowanie było świetną zabawą. To studio jest szalone, mają porozkładane wszędzie stare rzeczy, Taylor też uwielbia starocie, więc jeśli oni czegoś nie mieli, to on to miał. Przynosił do studia najdziwniejsze instrumenty.
Kiedy stwierdziłaś, że masz już dosyć pierwszej płyty i zaczęłaś przygotowywać nowe materiały? Jeszcze w trasie koncertowej, w trakcie letnich festiwali, kiedy byłam już w drodze sześć czy siedem miesięcy. W takim okresie przechodzisz szalony proces ze swoimi piosenkami… Nie to, że jesteś zmęczona, bo każda noc jest inna, każdej nocy starasz się poprawić, można by więc grać tę samą piosenkę nawet dwa tysiące lat i wciąż znajdywać rzeczy do poprawy. Zwłaszcza, że my gramy naprawdę na żywo – i to też sprawia, że jesteśmy z Taylorem sobie bliscy. Teraz powstaje mnóstwo zespołów, które nawet jeśli grają live’a, to mają wiele dźwięków na jedno kliknięcie, więc niewiele się u nich może zmienić. U nas wszystko jest w ruchu, nigdy nie jest idealnie i prawie za każdym razem musimy coś popsuć. Nawet jeśli wykonamy 16 piosenek bezbłędnie, zdecydowanie w kolejnej ktoś coś spieprzy! (śmiech) Pod koniec trasy czułam ogromną miłość do mojego zespołu, utworzyła się między nami bardzo silna więź. Moja własna rodzina jest tak szalona, że nigdy nie miałam przy sobie kogoś każdego dnia osiem miesięcy z rzędu, więc zespół stał się dla mnie w pewien sposób taką niesamowicie stabilną rodziną zastępczą. Pod koniec trasy poranki były osobliwe… dawaliśmy koncerty dla 15 tysięcy osób, spaliśmy w naszym busie… wszystkie moje dzieci – dziesięciu facetów i ja. Czułam się trochę jak skrzyżowanie Królewny Śnieżki i dziwnej matki (śmiech). Któregoś ranka, kiedy słońce powoli wschodziło, mieliśmy za sobą występ na wielkim festiwalu i przez całą noc upijaliśmy się, chwyciłam leżące obok ukulele i zaczęłam pisać. To był „Robin Miller”.
No właśnie – kim jest Robin Miller? (Śmiech) To fikcyjna postać i żart z dwóch Francuzów z naszego zespołu. Jeden wygląda jak ptak, rudzik [ang. robin], jest niski i ma duży…
To raczej nie będzie komplement. (Śmiech) Nie, on się nie obraża, bardzo mu się to spodobało. Nie ma dużego brzucha, tylko taką mocno wypiętą klatkę piersiową. Nazywamy go więc po francusku rouge-gorge. A innego kolegę wołaliśmy meunier [młynarz]. Ale pisząc piosenkę musiałam przetłumaczyć te słowa na angielski i tak powstał „Robin Miller” – pomyślałam: „co za świetne imię dla faceta”. Pewnie sporo osób sprawdza w Internecie, kim jest Robin Miller. Wiem, że jest jedna gwiazda porno, która nazywa się Roben Miller. Ta piosenka mogłaby być dla niej, ale nie jest (śmiech). Kiedy skończyłam trasę, piosenki zaczęły nadciągać, przez jakichś dziewięć miesięcy nieustannie pisałam. Wielu utworów nie skończyłam, inne nie były wystarczająco dobre, żeby trafić na płytę. Inaczej niż przy poprzednim
Młoda Eva lubi mieć rozpychaną dupę
Lekarka i pacjentka
Super seksowna amatorka tańczy

Report Page