Missy ściąga swoje nowiutkie jeansy

Missy ściąga swoje nowiutkie jeansy




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Missy ściąga swoje nowiutkie jeansy


JOHAN THEORIN 01 Zmierzch (1)

Home
JOHAN THEORIN 01 Zmierzch (1)



SERIA ZE STRACHEM Już w księgarniach: Darek Foks Wielkanoc z tygrysem W serii ukażą się także: Jan Seghers Zbyt piękna d...

SERIA ZE STRACHEM Już w księgarniach: Darek Foks Wielkanoc z tygrysem W serii ukażą się także: Jan Seghers Zbyt piękna dziewczyna Thomas Kanger Człowiek, który przychodzi w niedzielę Johan Theorin Nocna śnieżyca Jan Seghers Panna młoda w śniegu Thomas Kanger Pogranicze Jan Seghers Partytura śmierci Johan Theorin: Zmierzch: Przełożyła Anna Topczewska wydawnictwo-! zarne i Więcej informacji: czarne.com.pl Wołowiec 2008 Tytuł oryginału szwedzkiego SKUMTIMMEN Olandzkiemu rodowi Gerlofssonów Projekt okładki i rysunek na okładce © by łukasz mieszkowski Zdjęcie Autora © by cato lein Copyright © by johan theorin, 2007. First published by Wahlström & Widstrand, Stockholm, Sweden. Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden Copyright © for the Polish edition by wydawnictwo czarne, 2008 Copyright © for the Polish translation by anna topczewska, 2008 Redakcja andrzej MASSÉ Korekta barbara sieradzka / d2d.pl anna mroczka / d2d.pl Projekt typograficzny robert OLEŚ / D2D.pl Dziękujemy statens kulturrad za sfinansowanie przekładu książki

isbn 978-83-7536-045-5 Wołowiec 2008 Wydanie i Olandia, wrzesień 1972 Mur był zbudowany z dużych okrągłych kamieni pokrytych sinawymi porostami i kończył się dokładnie na równi z czubkiem głowy chłopca. Żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie, maluch musiał wspiąć się na palce. Przed nim ścieliła się tylko szarość i mgła. Tu, gdzie teraz stał, równie dobrze mógł być koniec świata, ale przecież doskonale wiedział, że jest odwrotnie: za murem świat się dopiero zaczynał. Ów wielki świat, który rozciąga się poza granicami ogrodu. Przez całe lato kusiło chłopca, żeby go odkryć. Dwukrotnie próbował wdrapać się na mur i dwukrotnie jego ręka zsunęła się z chropowatych kamieni, a on upadł do tyłu w wilgotną trawę. Nie poddawał się jednak i za trzecim razem dopiął swego. Wziął głęboki wdech, podciągnął się na rękach, wczepił się w zimne kamienie i znalazł się na szczycie. Było to dla niego nie lada osiągnięcie - ma niecałe sześć lat i oto po raz pierwszy w życiu przechodzi przez mur. Przez chwilę siedział na krawędzi niby król na tronie. Świat po drugiej stronie był wielki i bezkresny, ale przy tym szary i niewyraźny. Mgła, która tego popołudnia zasnuła wyspę, nie pozwalała wiele zobaczyć, lecz u podnóża muru chłopiec widział niewielką łączkę porośniętą 7 żółtobrunatną trawą. Kawałek dalej rysowały się niskie krzaki jałowca i wystające z ziemi omszałe kamienie. Grunt okazał się równie płaski jak w ogrodzie za jego plecami, a jednak wszystko wydawało się znacznie dziksze; obce i kuszące. Chłopiec oparł prawą stopę na tkwiącym w ziemi głazie

i zszedł na łąkę za murem. Po raz pierwszy w życiu znalazł się sam poza obrębem ogrodu i nikt nie wiedział, gdzie jest. Tego dnia jego mama pojechała poza wyspę. Dziadek chwilę wcześniej poszedł nad morze, a babcia spała, kiedy wkładał sandały i wymykał się z domu. Mógł robić, co chciał. Zaczęła się przygoda. Zdjął rękę z kamieni muru i zrobił krok w dziką trawę. Była rzadka, łatwo się przez nią szło. Posunął się jeszcze kawałek do przodu, a świat przed nim powoli stawał się wyraźniejszy. Chłopiec zobaczył, że krzaki jałowca nabierają konturów, i ruszył w ich stronę. Miękka ziemia tłumiła wszystkie odgłosy, jego kroki odzywały się tylko cichym szelestem w trawie. Nawet gdy podskakiwał na obydwu nogach i mocno tupał, słychać było jedynie głuche dudnienie, kiedy zaś podnosił stopy, trawa natychmiast się prostowała, a jego ślady znikały. Pokonał w ten sposób kilka metrów: Hop, bum. Hop, bum. Wszedłszy między wysokie jałowce za łąką, przestał skakać. Odetchnął chłodnym powietrzem i rozejrzał się wkoło. Kiedy skakał po trawie, unosząca się przed nim mgła cicho podkradła się do niego od tyłu. Kamienny mur na skraju łąki rozmazał się w oparach, a ciemnobrązowy domek zupełnie zniknął. Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy nie zawrócić, nie pójść z powrotem przez łąkę i nie wdrapać się na mur. Nie miał zegarka i nazwy godzin nic mu nie mówiły, ale niebo nad jego głową było teraz ciemnoszare, a powietrze dookoła zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wiedział, że dzień ma się ku końcowi i wkrótce nadejdzie noc. Chciał przejść po miękkiej ziemi jeszcze tylko kawałek. Wiedział przecież, gdzie jest: dom, w którym śpi jego babcia, został z tyłu, chociaż teraz on stracił go z oczu. Ruszył ku niewyraźnej ścianie mgły - dało się ją zobaczyć,

ale nie uchwycić: wciąż odsuwała się w magiczny sposób, jakby się z nim drocząc. Chłopiec stanął. Wstrzymał oddech. Świat dookoła zastygł w zupełnej ciszy, on jednak poczuł nagle, że nie jest sam. Czyżby usłyszał we mgle jakiś odgłos? Odwrócił się. Za sobą nie widział już łąki z murem, tylko trawę i jałowce. Krzaki wokół niego stały nieruchomo. Wiedział, że nie są żywe - w każdym razie nie tak samo żywe jak on - a mimo to nie mógł przestać myśleć o tym, że są bardzo duże. Otaczały go ich milczące czarne sylwetki i, kto wie, czy nie przysuwały się bliżej, kiedy nie patrzył. Odwrócił się znowu i zobaczył kolejne jałowce. Jałowce i mgłę. Nie wiedział już, z której strony został letni domek, ale strach i poczucie osamotnienia kazały mu ruszyć z miejsca. Zacisnął pięści i puścił się biegiem przez pustkowie. Chciał odnaleźć kamienny mur i ogród za nim, ale widział tylko trawę i jałowce. W końcu nie widział już nawet tego: świat przysłoniły łzy. Chłopiec stanął, wziął głęboki wdech, a łzy przestały płynąć. We mgle nadal widział jałowce, lecz teraz jeden z nich miał dwa grube pnie. Nagle malec zobaczył, że krzak się rusza. 8 9 To człowiek. Jakiś pan. Wyłonił się z szarej mgły i stanął w odległości zaledwie dziesięciu kroków od niego. Był wysoki i barczysty, miał na sobie bure ubranie i ciężkie kalosze. Zauważył go. Stał nieruchomo w trawie i patrzył. Na czoło naciągnął czarną czapkę. Wyglądał staro, choć jeszcze nie tak staro jak dziadek.

Chłopiec nie drgnął. Nie znał mężczyzny, a mama mówiła, że obcych należy się strzec. Jednak teraz przynajmniej nie był już we mgle sam z jałowcami. Zawsze może się odwrócić i uciec, gdyby ten pan okazał się niemiły. - Cześć - odezwał się mężczyzna cicho. Oddychał ciężko, jakby przyszedł we mgle z bardzo daleka albo szybko biegł. Chłopiec nie odpowiedział. Mężczyzna szybko obejrzał się za siebie. Potem znów popatrzył na niego i bez uśmiechu spytał: - Jesteś sam? Chłopiec w milczeniu pokiwał głową. - Zgubiłeś się? - Chyba tak - odparł. - Nie bój się... Znam alvaret jak własną kieszeń - mężczyzna zrobił krok w jego stronę. - Jak masz na imię? - Jens - odrzekł chłopiec. - A dalej? - Jens Davidsson. - Dobrze - nieznajomy skinął głową, a po krótkim wahaniu dodał: - Ja mam na imię Nils. - A dalej? - spytał Jens. Trochę przypominało to grę. Mężczyzna zaśmiał się krótko. - Nazywam się Nils Kant - odparł i zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Jens stał nieruchomo, przestał rozglądać się dookoła. We mgle była tylko trawa, kamienie i krzaki. No i ten nieznajomy pan, Nils Kant, który teraz zaczął się do niego uśmiechać, jakby już byli przyjaciółmi. Mgła ich obiegła, było zupełnie cicho. Nawet ptaki nie śpiewały. - Nie bój się - powiedział Nils Kant i wyciągnął rękę. Stali teraz bardzo blisko siebie.

Jens pomyślał, że Nils Kant ma największe dłonie, jakie w życiu widział, i zrozumiał, że już za późno na ucieczkę. Kiedy w ten październikowy poniedziałek wieczorem jej ojciec Gerlof zadzwonił po raz pierwszy po prawie rocznej przerwie, Julia natychmiast pomyślała o kościach wyrzuconych przez morze na kamienisty brzeg. Kości białe jak masa perłowa, wypolerowane przez fale, na linii wody, wśród szarych kamieni niemal lśniące własnym blaskiem. Kawałki kości. Julia nie wiedziała, czy rzeczywiście są na plaży, ale od ponad dwudziestu lat czekała, żeby je zobaczyć. Tego dnia Julia odbyła długą rozmowę z ubezpieczalnią i poszło jej równie źle jak wszystko inne tej jesieni, tego roku. Jak zwykle, ile tylko się dało, odkładała telefon na później, żeby nie wysłuchiwać westchnień, a kiedy w końcu zadzwoniła, monotonny głos automatycznej sekretarki poprosił o jej numer ewidencyjny. Wystukała wszystkie 10 11 swoje cyfry i została przełączona w głąb labiryntu sieci wewnętrznej, to znaczy w próżnię. Wyglądała przez okno w kuchni, na stojąco słuchając szumu w słuchawce ledwo słyszalnego szumu, jakby gdzieś daleko płynęła woda. Kiedy wstrzymując oddech, mocno przyciskała słuchawkę do ucha, chwilami dobiegały ją z oddali głosy duchów. Czasem odzywały się stłumionym szeptem, czasem zaś brzmiały ostro i rozpaczliwie. Julia tkwiła uwięziona w upiornym świecie sieci telefonicznej razem z błagalnymi głosami, które nieraz dolatywały z okapu nad kuchnią, kiedy paliła papierosa. W przewodach wentylacyjnych mamrotało i gadało - prawie nigdy nie zdołała wyłowić poszczególnych słów, mimo to słuchała w skupieniu. Je-

den jedyny raz usłyszała wyraźnie, jak kobiecy głos dobitnie stwierdza: „Tak, teraz już najwyższa pora". Stała przy oknie w kuchni i słuchała szumu, wyglądając na ulicę. Był zimny, wietrzny dzień. Żółte liście brzóz podrywały się z mokrego asfaltu, żeby uciec przed wiatrem. Wzdłuż krawężnika zalegała bura breja z liści, które, rozgniecione kołami samochodów, nigdy już nie odkleją się od ziemi. Zastanawiała się, czy ulicą przejdzie ktoś znajomy. Zza rogu mógł wyłonić się Jens, w garniturze i z krawatem, jak prawdziwy prawnik, prosto od fryzjera, z teczką w dłoni. Długie kroki, podniesiona głowa. Widząc ją w oknie, zatrzymałby się zdumiony, a później podniósłby rękę i pomachał z uśmiechem... Nagle szum ustał, a w słuchawce rozległ się zestresowany głos: - Ubezpieczalnia, Inga, słucham? To nie jej nowa referentka, bo tamta miała na imię Magdalena. A może Madeleine? Nigdy się nie widziały. Julia wzięła głęboki wdech. - Mówi Julia Davidsson, chciałam się dowiedzieć, czy możecie... - Pani numer ewidencyjny? - To jest... Wystukałam go na telefonie. - U mnie się nie wyświetlił. Mogłaby pani jeszcze raz podać mi swój numer? Julia powtórzyła cyfry, w słuchawce zapadła cisza. Prawie nie słyszała szumu. Czy specjalnie ją rozłączyli? - Julia Davidsson? - odezwała się w końcu konsultantka, jakby wcale nie słyszała, że Julia już się przedstawiła. - W czym mogę pomóc? - Chciałabym przedłużyć. - Co przedłużyć? - Zwolnienie. - Gdzie pani pracuje?

- W szpitalu Óstersjukhuset, na oddziale ortopedycznym - odparła Julia. - Jestem pielęgniarką. Czy nadal była pielęgniarką? W ciągu ostatnich lat tak rzadko się pojawiała na ortopedii, że nikt pewnie za nią tam nie tęsknił. Ona z kolei zdecydowanie nie tęskniła za pacjentami, którzy wiecznie uskarżają się na swoje śmieszne problemy, nie mając pojęcia o prawdziwym nieszczęściu. - Ma pani zaświadczenie lekarskie? - spytała konsultantka. - Tak. - Była pani dzisiaj u lekarza? - Nie, w środę. U psychiatry. - To dlaczego dopiero teraz pani dzwoni? - No, bo nie najlepiej się potem czułam... - odparła Julia i pomyślała: „Przedtem też nie. Uporczywy ból tęsknoty w piersi". 12 13 - Powinna pani zadzwonić do nas tego samego dnia... Julia wyraźnie słyszała oddech kobiety w słuchawce, może nawet westchnienie. - Teraz muszę zrobić tak... - ciągnęła konsultantka. Wejdę w komputer i zrobię dla pani wyjątek. Tylko ten jeden raz. - Dziękuję, to miło - powiedziała Julia. - Chwileczkę... Julia nadal wyglądała na ulicę. Było zupełnie pusto. A jednak nie, właśnie ktoś zbliżał się chodnikiem od strony większej przecznicy: mężczyzna. Julia poczuła, jak lodowata dłoń zaciska jej się na żołądku, ale zaraz zobaczyła, że jest za stary: łysy, koło pięćdziesiątki, ubrany w kombinezon poplamiony białą farbą. - Halo? Mężczyzna stanął przed domem po drugiej stronie

ulicy, wprowadził kod i otworzył drzwi. Wszedł. To nie Jens. Zwykły pan w średnim wieku. - Halo? Julia Davidsson? Znowu konsultantka. - Tak? Jestem. - No, więc napisałam w komputerze, że pani zaświadczenie lekarskie już do nas idzie. Zgadza się? - Dobrze. Ja... - Julia urwała. Znowu zerknęła na ulicę. - Coś jeszcze? - Wydaje mi się... - Julia zacisnęła palce na słuchawce. Wydaje mi się, że jutro będzie zimno. - Aha - odparła konsultantka, jakby to było najzwyczajniejsze pod słońcem. - Zmieniała pani numer konta czy jest ten sam, co do tej pory? Julia nie odpowiedziała. Szukała normalnych, pospolitych słów. - Czasem rozmawiam ze swoim synem - odezwała się w końcu. Po drugiej stronie zrobiło się cicho, ale po chwili rozległ się głos konsultantki: - OK, no więc, jak mówiłam, napisałam... Julia szybko odłożyła słuchawkę. Dalej gapiła się za okno w dziwnym przeświadczeniu, że liście na ulicy układają się w jakiś wzór, wiadomość, której ona nigdy nie zrozumie, choćby przyglądała im się bez końca, i nie mogła się doczekać, kiedy Jens wróci ze szkoły. Nie, teraz musi już przecież wracać z pracy. Jens powinien skończyć szkołę wiele lat temu. Kim w końcu zostałeś, Jens? Strażakiem? Adwokatem? Nauczycielem? Później tego samego dnia, siedząc na łóżku przed telewizorem w wąskim pokoju swojej kawalerki, oglądała program edukacyjny o żmijach. Potem zmieniła kanał,

trafiając na program kulinarny, w którym dwoje ludzi smażyło mięso. Kiedy program się skończył, poszła do kuchni sprawdzić, czy trzeba odkurzyć stojące w szafce kieliszki do wina. Tak, jeśli przyjrzeć im się pod światło, na szkle widać białe drobiny kurzu. Julia wyjęła więc kieliszki i jeden po drugim wytarła je porządnie. Miała ich dwadzieścia cztery, używała wszystkich po kolei. Co wieczór piła dwie lampki czerwonego wina, czasem trzy. Kiedy później leżała na łóżku przed telewizorem, ubrana w jedyną czystą bluzkę, którą znalazła w szafie, w kuchni zadzwonił telefon. Przy pierwszych sygnałach Julia zamrugała oczami, ale się nie ruszyła. Nie, nie będzie posłuszna. Nie ma obowiązku odbierać. 14 15 Telefon zadzwonił ponownie. Zdecydowała, że nie ma jej w domu, że wyszła w ważnej sprawie. Nie podnosząc głowy, mogła wyjrzeć przez okno, choć widziała w nim tylko dachy domów przy ulicy, zgaszone latarnie i sterczące ponad nimi czubki drzew. Słońce zaszło za miastem i niebo stopniowo ciemniało. Telefon zadzwonił po raz trzeci. Był wieczór. Zmierzch. Telefon zadzwonił po raz czwarty. Julia nie wstała, żeby odebrać. Zadzwonił jeszcze jeden raz, a potem zrobiło się cicho. Na zewnątrz zamrugały latarnie, żeby zaraz rozświetlić asfalt. To był całkiem dobry dzień. Nie. Właściwie w ogóle nie było dobrych dni. Tyle że niektóre mijały szybciej. Julia zawsze była sama. Drugie dziecko mogłoby pomóc. Michael chciał, żeby postarali się o rodzeństwo dla Jensa, ale ona nie chciała.

Nigdy nie czuła się dość pewnie, a z czasem Michael oczywiście dał za wygraną. Często, jeśli nie odebrała telefonu, w nagrodę dostawała nagraną wiadomość, więc kiedy tego wieczoru przestał dzwonić, wstała z łóżka i podniosła słuchawkę. Na taśmie jednak słychać było tylko szum. Odłożywszy telefon, otworzyła szafkę nad lodówką. Stała tam butelka dnia, a butelka dnia była jak zwykle butelką czerwonego wina. Szczerze mówiąc, to już druga tego dnia butelka czerwonego wina, bo do obiadu Julia dopiła tę napoczętą poprzedniego wieczoru. Korek wyszedł z głuchym cmoknięciem. Nalała sobie kieliszek i szybko go wychyliła. Nalała kolejny. Po całym ciele rozeszło się ciepło i dopiero teraz mogła się odwrócić, żeby wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz było już ciemno, latarnie rzucały na asfalt tylko kilka okrągłych jasnych plam. W ich świetle nic się nie poruszało. Ale co kryło się w mroku? Tego nie dało się zobaczyć. Julia odwróciła się do okna plecami, żeby opróżnić drugi kieliszek. Czuła się spokojniejsza. Rozmowa z ubezpieczalnią ją podminowała, ale teraz jej przeszło. Zasłużyła na trzeci kieliszek, który może już wypić powoli w pokoju. Włączy sobie jakąś muzykę, może Satie, weźmie tabletkę i zaśnie przed północą. Wtedy znowu zadzwonił telefon. Przy trzecim sygnale Julia ze spuszczoną głową usiadła na łóżku. Przy piątym wstała, a po siódmym była wreszcie w kuchni. Zanim telefon zadzwonił po raz dziewiąty, podniosła słuchawkę. Powiedziała szeptem: - Julia Davidsson. W odpowiedzi nie usłyszała szumu, lecz cichy, a mimo to wyraźny głos: - Julia?

Poznała go. - Gerlof? - spytała. Dawno przestała mówić do niego „tato". - Tak... to ja. Znowu zapadła cisza i Julia musiała mocniej przycisnąć słuchawkę do ucha, żeby cokolwiek słyszeć. - Chyba... wiem trochę więcej o tym, jak to się stało. - Co? - Julia gapiła się w ścianę. - Jak co się stało? - No, jak to... z Jensem. 16 17 Zastygła w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. - Czy on nie żyje? To wszystko było jak chodzenie z numerkiem w ręku. Pewnego dnia wywołują twój numerek i musisz podejść do okienka informacji. Julia myślała o białych kawałkach kości wyrzuconych przez morze na brzeg w Stenvik, chociaż Jens bał się wody. - Julio, on musi być martwy... - Ale czy go znaleźli? - przerwała. - Nie. Ale... Zamrugała powiekami. - To dlaczego dzwonisz? - Nie znaleźli go. Ale ja... - W takim razie nie dzwoń do mnie! - wrzasnęła, po czym rzuciła słuchawką. Potem z zamkniętymi oczami stała przy telefonie. Numerek, miejsce w kolejce. Ale to nie jest właściwy dzień, Julia nie chciała, żeby to właśnie tego dnia odnaleziono Jensa. Usiadła przy stole i bezmyślnie spojrzała w ciemność za oknem, potem znów na telefon. Ruszyła się z miejsca i podeszła do niego, mimo że nie dzwonił. Robię to dla ciebie, Jens. Podniosła słuchawkę, rzuciła okiem na przyklejoną do

białych kafelków kartkę, która od lat wisiała nad pojemnikiem na chleb, i wykręciła numer. - Gerlof Davidsson. - To ja - powiedziała. - A, tak, tak. Julia. Zapadła cisza. Julia zebrała się w sobie. - Nie powinnam była rzucać słuchawką. - Tak, tak... - To nic nie zmienia. - Nie - zgodził się jej ojciec. - Ale człowiek czasem tak po prostu robi. - Jaka jest pogoda na Olandii? - Szaro i zimno - powiedział Gerlof. - Nie byłem dziś na dworze. Znowu cisza. Julia wzięła głębszy wdech. - No, więc dlaczego dzwoniłeś? - spytała. - Coś się musiało stać. Zwlekał z odpowiedzią. - Tak... Wydarzyło się tu parę rzeczy - powiedział. Ale ja nic nie wiem. Nic więcej niż do tej pory, w każdym razie. Czyli nic więcej niż ja, pomyślała Julia. Przykro mi, Jens. - Sądziłam, że masz coś nowego. - Za to dużo myślałem - ciągnął Gerlof. -I wydaje mi się, że coś można zrobić. - Zrobić? A to niby po co? - Żeby posunąć się naprzód - odparł, po czym zaraz szybko spytał: - Możesz przyjechać? - Kiedy? - Jak najszybciej. Sądzę, że możesz się tu przydać. - Ale ja nie mogę ot tak sobie po prostu wyjechać - odparła, chociaż właściwie nie było to zupełnie niemożliwe: miała przecież długie zwolnienie. - Musisz coś więcej powiedzieć... wyjaśnić, o co chodzi. Nie możesz nic zdra-

dzić? Jej ojciec milczał. - Pamiętasz, w co był ubrany tamtego dnia? - spytał wreszcie. Tamtego dnia. - Tak - tamtego ranka sama pomagała się Jensowi ubrać i dopiero później dotarło do niej, że miał na sobie 18 19 letnie ciuchy, chociaż była jesień. - Żółte szorty i czerwona koszulka - powiedziała. - Z Supermanem. Dostał ją po bracie ciotecznym, to był taki nadruk, który trzeba samemu przyprasować żelazkiem, z cienkiej gumy... - A pamiętasz, co miał na nogach? - przerwał jej Gerlof. - Sandały - odparła. - Miał brązowe skórzane sandały na czarnej gumowej podeszwie. W prawym urwał się pasek z przodu, w lewym kilka pasków było poluzowanych... Zawsze tak to wyglądało pod koniec lata, ale przyszyłam mu go... - Białą nitką? - Tak - odparła Julia bez namysłu. - Tak, nitka chyba była biała. Ale jak to? - dodała po chwili zastanowienia. Przez kilka sekund panowało milczenie. Potem Gerlof powiedział: - Na moim biurku leży stary sandał z prawej nogi. Zszyty białą nitką. Na oko pasowałby na pięciolatka... Właśnie mu się przyglądam. Julii zakręciło się w głowie, musiała się oprzeć o blat. Gerlof coś jeszcze mówił, ale ona się rozłączyła, mocno przyciskając guzik, i w słuchawce znów zrobiło s
Interesy mogą poczekać
Czat Sex - Msturbacja
Niewyżyci uczniowie dorwali bibliotekarkę

Report Page