Ma na nią gruby bat

Ma na nią gruby bat




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ma na nią gruby bat

Projekt strony internetowej Studio DEOS

Ta strona używa cookies w celach statystycznych. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Poniższy artykuł to w rzeczywistości jeden z rozdziałów aktualnie pisanej przeze mnie książki „Spławik bez tajemnic” . Pracuję nad nią systematycznie, praktycznie każdego dnia od już niemal pół roku. Jest to największy twórczy projekt w moim życiu i jednocześnie spełnienie takiego małego marzenia. Wydanie tej książki w grudniowy dzień moich urodzin, to mój priorytet na rok 2022.
Jednak celem publikacji tego rozdziału, zatytułowanego „Pełny zestaw” , nie jest zapowiedź książki. Po prostu, w trakcie jego pisania, zrozumiałem, że temat łowienia batem, na tym blogu, jak i na naszym kanale YT, był dotąd prezentowany bardzo zdawkowo. Natomiast to, co przeczytasz poniżej, jest obszernym i całościowym ujęciem absolutnie całej mojej wiedzy i doświadczeń w kontekście metody pełnego zestawu. Naprawdę już nic więcej nie wiem.
Jeśli ten temat cię interesuje i chcesz przy okazji poznać nieco mojej historii, to życzę ci miłej lektury.
PS. Poniższa treść wyjęta jest z całościowego kontekstu książki (bez żadnej edycji). Stąd niektóre zdania odnoszą się do wcześniejszych jej rozdziałów.
Z batem łączy mnie ogromny sentyment. Trochę ubolewam nad tym, że w ostatnich latach tak niezwykle rzadko bywa mi pomocny. Wynika to z warunków zawodów, w których biorę udział. Te odbywają się najczęściej na łowiskach powszechnie znanych. Wynikająca z tej popularności presja sprawia, że ryby w nich żyjące są chimeryczne. Po prostu większość z nich osobiście poznała stres kilkugodzinnego ograniczenia wolności, oglądając swój świat z posiatkowanej perspektywy. Przez to są ostrożne i znacznie trudniejsze do przechytrzenia, niż ich rodziny z dzikich zakątków jezior i innych odcinków tych samych rzek.
Czy to oznacza, że w takich warunkach bat stoi na przegranej pozycji? Oczywiście, że nie! Choć często tak… W każdym razie, na typowo sportowym łowisku, przy wysokim poziomie rywalizacji – w najlepszym przypadku pozwoli stoczyć wyrównany pojedynek. I tylko w rękach specjalisty! Takiego wędkarza, który albo wyśmienicie czuje pełny zestaw, albo wstrzeli się z niekonwencjonalną taktyką. Już wcześniej wspominałem ci, że jeszcze nie mając tyczki, teleskopem potrafiłem ogarniać naprawdę mocne imprezy. I nie miałem z tym żadnych kompleksów.
Kilka lat temu, po serii zawodów na Kanale Szymońskim, poczułem się baciarzem tak wytrawnym, jak za dawnych lat – taki mój wędkarski riimejk…
Na kilku kolejnych zawodach rzuciłem sobie wyzwanie, aby te nagłe olśnienie wykorzystać. Oczywiście w miarę możliwości. Po prostu sprawdzić się w konfrontacji: baciarz versus tyczkarze. I to jak zwykle na wysokim poziomie umiejętności.
Z tego wyzwania (i mojej przeszłości również) wyciągnąłem konkretny wniosek. Już go przeczytałeś dwa akapity wyżej.
Podczas tych kilku prób, w najgorszym przypadku turę ukończyłem z solidną sektorową trójką. Raz nawet wygrałem. Na rzece w Elblągu. No dobra, ale co z tego?! Przecież tam nikogo to nie dziwi. Bo miejscowi, przy dobrych wiatrach, batami potrafią zrobić krąpiowy pogrom… Ale wtedy nie było krąpi, tylko leszcze, a do tego wiał wyjątkowo niesprzyjający boczny wiatr. Pokonałem kolegów w warunkach, w których bat teoretycznie nie miał absolutnie żadnych argumentów w konfrontacji z tyczką. A jednak! Dzięki doskonałemu czuciu pełnego zestawu, zasypałem przepaść dzielącą możliwości tych metod – oczywiście w tych konkretnych okolicznościach. Sama wygrana wynikała już z detalu, który wyczaiłem w sposobie donęcania. Leszcze wyraźnie zaciekawiał częsty i subtelny plusk malutkich, twardych kulek gliny z jokersem.
Moją małą inspiracją z pierwszych lat „kariery” był Andrzej Łapiński. U nas na Warmii popularnego Łapę zna każdy wędkarz. Jest tutejszą, żyjącą legendą łowienia długimi batami. Nieco upierdliwy i kontrowersyjny, ale ja go zawsze szanowałem. Szczególnie za wędkarski artyzm. Umiał zrobić coś z niczego. A w kontekście tego, o czym tutaj piszę – batem potrafił wygrywać spektakularnie. I to takim nawet 11-metrowym! Obserwując Pana Andrzeja wiele się nauczyłem. Może nie detali, bo jak coś opowiadał, to zawsze dodawał temu więcej kolorów, niż w rzeczywistości było.
Nie wiem, czy gdyby nie jego świadectwo, bez tyczki rzuciłbym się na ogólnopolską arenę. A tak właśnie było. Ciekawostką jest, że w moim debiucie w „dużych” zawodach (na J. Szczycionek w 2007 r.) wylosowałem stanowisko właśnie obok Łapy. W 15-osobowym sektorze, stojąc z ciężkim 8-metrowym batem, pośród samych tyczkarzy (z wyjątkiem Pana Andrzeja), zająłem świetne piąte miejsce. Z Łapą przegrałem – uwaga – o 5 gramów!
Po tamtych zawodach nie chciałem już wracać do walki o kolejny tytuł Zdobywcy Grand Prix mojego koła. Wzbudziły się drzemiące we mnie pokłady marzeń i ambicji. Moim celem po raz pierwszy stał się rozwój. Zapragnąłem obcowania z Prawdziwymi Wyczynowcami (to ci, co mieli tyczki). Z dnia na dzień wyparowała satysfakcja zdobywania kolejnych pucharków. Tym samym, chcąc nie chcąc, przestałem kolekcjonować blaszano-plastikowe trofea. Wcześniej robiłem to dość namiętnie. Prestiż zawodów mierzyłem wysokością pucharów, jakie były w nich do zdobycia. Nie żartuję.
Być może jesteś obecnie w tym miejscu, w którym ja byłem wtedy. Masz tylko baty, a jednocześnie chciałbyś utrzeć nosa tym niektórym nadętym tyczkarzom… Dlaczego nadętym? Bo znam takich, którzy jeżdżą tylko na takie zawody, gdzie wyczuwają łatwe zwycięstwo. Najczęściej poza nimi mało kto ma jokersa, a o tyczce to już nie wspomnę. Ale pucharek to pucharek. Liczy się sztuka. Znajomi i sąsiedzi podziwiają pełną gablotę mistrza. Ot taka uszczypliwość.
Pozwól, że myślami jeszcze raz wrócę do zawodów na Szczycionku.
Zrywałem wtedy porzeczki… Pierwszy raz z przyjemnością i ostatni raz w życiu. Musiałem oberwać z nich wszystkie krzaki. To był warunek inwestora, który wyłożył 100 zł na wpisowe. Warunek Mamy, bo to Ona po dziś dzień w domu pełni władzę totalitarną. Mama miała to do siebie, że zawsze dawała mi minimum absolutnego minimum, jakie potrzebowałem. Kiedy jechałem na kolonie i w opisie turnusu była informacja, że 50 zł kieszonkowego wystarczy – nigdy nie dostałem więcej. A z moją Mamą się nie negocjowało. Po latach zrozumiałem, że była i jest wybitnym Ninja domowych oszczędności. W ten sposób (pewnie nieświadomie) wychowała mega kreatywne dzieci. Bo i moja siostra i mój brat, choć jesteśmy skrajnie różni – wszyscy radzimy sobie doskonale. Jestem bezwzględnie przekonany, że gdyby nie ta wieloletnia szkoła przymusowego minimalizmu, teraz nie czytałbyś tej książki. Po prostu w swoim życiu nigdy nie doszedłbym do tego etapu.
No i zrywałem te porzeczki. I myślałem, jakby tu zawalczyć z tymi tyczkarzami. Moim jedynym kontaktem z tamtym wyczynowym światem był już wcześniej wspomniany Paweł Fic. Bardzo go podziwiałem, zazdrościłem i chciałem być kiedyś, taki jak on. To Paweł wzbudził we mnie tę chęć sprawdzenia się w pierwszych ogólnopolskich zawodach. Powiedział mi, że Szczycionek to tak trudna woda, jak żadna z tych, które dotąd znałem. Opowiadał o zestawach rzędu 0,5 g i haczykach 22-24… Raczej nie był entuzjastą sensu mojego debiutu na tym konkretnym łowisku. Jednak wtedy nigdzie bliżej takiej imprezy nie było. A ja się uparłem. Wiesz dlaczego? Bo wierzyłem w niezawodność mojej płociowej receptury! Pewnie przy okazji zanęt jeszcze o niej wspomnę.
Zrywałem te porzeczki. W głowie miałem tak bardzo podkreślaną przez Pawła finezję. Pół grama i bat – ok – jeśli ma pięć metrów, ale nie osiem. Do ósemki 2 g to minimum. Myślałem, myślałem… Noooo iii wymyśliłem! Rozwiązanie, które teraz jest dla mnie oczywistością, a wtedy było kreatywnym odkryciem. Wydedukowałem, że… skoro tamtejsze ryby są tak ostrożne, to całe główne obciążenie zestawu odsunę daleko od haczyka – ponad metr. A czemu by nie?! Poniżej pozostawię tylko kilka maleńkich ołowianych pyłków (śrucin nr 11-12). Ostrożna płotka w pierwszej fazie brania nie miała prawa poczuć mojego ciężkiego zestawu. A potem, już miało być na to za późno! Zatopienie spławika wyważonego na tzw. zero (ostatnie milimetry szklanej antenki) – powinno być szybsze, niż reakcja ryby na mój podstęp… Tak sobie to uknułem.
Inspiracji zaczerpnąłem z zawodów podlodowych. Wiele lat temu spławik na sportowym lodzie był najpopularniejszą metodą. Bo był najszybszy, a przy tym najczulszy na delikatne brania. Tam gdzie ryb było dużo, spławiki miały po 5, a nawet 10 gramów wyporności! Podkreślę, że piszę tutaj o łowieniu niemrawych ryb w lodowatej wodzie! Fundament skuteczności takiego zestawu tkwił właśnie w wyważeniu antenki na wspomniane zero. Nim ryba w czymkolwiek się orientowała, już była w drodze do przerębla… Mało tego. Ciężkie zestawy pozwalały na stabilne, nieruchome podanie przynęty – tylko taka na dnie jeziora wygląda naturalnie. Ta metoda była tak zabójczo skuteczna, a przy tym tak prymitywna technicznie, że słusznie została wycofana z zawodów podlodowych.
No ok, ale przerębel jest pod nogami, a na Szczycionku miałem łowić mniej więcej 11-12 metrów od brzegu. Uznałem, że im większy napór na żyłkę, tym trudniej będzie utrzymać widzialną „kropkę” antenki na powierzchni wody. Dlatego zestawy zrobiłem na super cienkiej żyłce 0,10 mm (normalnie schodzić poniżej 0,14 nie ma sensu). Przygotowałem ich kilka. Od 2 do 3 g. Nie chciałem przejmować się ryzykiem ewentualnych splątań.
Na ostródzkich zawodach płotki były rybą dominującą. A że zawsze trudne i chimeryczne, to moje umiejętności operowania zestawem były naprawdę dobre. Po prostu to czułem. Nawet teraz, wracając wspomnieniami do tamtych lat – mam dreszcze na widok antenki, która po delikatnym, prowokującym podciągnięciu, majestatycznie znika pod wodą… Zacięcie i jest! Ten przyjemny ciężar kolejnej wypracowanej płoci, ostrożnie holowanej na maleńkim haczyku. Achhhhh!!! Możesz mi wierzyć lub nie. Ale wtedy, takie zawody i takie łowienie, to był sens mojego życia.
Faktycznie, tak jak Paweł mówił, Szczycionek okazał się łowiskiem jeszcze trudniejszym. Ze względu na krystalicznie czystą wodę. Jednak moja wiara w dopracowaną zanętę nie zawiodła. Płotki co jakiś czas brały. Zestaw i cała jego filozofia też zadziałały. Zabrakło mi tylko jednego… Elastycznej wklejki w szczytówce. Ta w moim bacie była klasyczną pustą rurką. A płotki faktycznie nie akceptowały nic innego, jak jedna ochotka na maleńkim haczyku numer 22. Straciłem wtedy mnóstwo ryb! Spadały mi przy zacięciu, podczas holu, a nawet tuż obok podbieraka – tylko dlatego, że miał 2 metry… Dziś wiem, że 4-metrowa sztyca do 8-metrowego bata, to też trochę za mało.
Dokładnie pamiętam mój wynik – 1465 g. Łapa miał 1470. Sektor wygrało 1940. A ja na tamtych zawodach rzadko wyjmowałem z rzędu dwie zacięte ryby… Obok Pan Andrzej stracił tylko jedną płotkę. Dobrze ją pamiętam. Po spięciu, zestaw Łapy wystrzelił w górę i zawisł na drzewie. Chwytając za swoją kultową fajkę, uśmiechnął się w moim kierunku i w ogóle się tym nie przejął. Wtedy jeszcze nie zwróciłem uwagi, że szczytówki w jego 9-metrowych teleskopach były długie i cienkie jak igła. Problemu upatrywałem tylko w haczykach. Lata wcześniej i jeszcze może kilka później, miałem obsesję na punkcie poszukiwania niezawodnych haków. A wystarczyło wymienić szczytówki! To, do czego kiedyś dochodziło się latami, dziś najczęściej jest oczywiste.
Dlaczego zamiast od razu przejść do konkretów, opowiedziałem ci tę historię? Przede wszystkim chciałem podkreślić ogromne znaczenie kreatywnego myślenia i umiejętności działania z tym, co masz tu i teraz. Już wcześniej opowiedziałem ci, jak wielką szkodę sobie nieświadomie wyrządziłem kilka lat później – popadając w wiedzowo-sprzętowy chaos. Drugi powód jest bardziej oczywisty. Ta historia wciąż jest we mnie żywa. Wracam do niej, jak tylko czuję, że zaczynam błądzić.
Trzy rozdziały temu wspomniałem, że na sprzęcie nie warto oszczędzać. Ale jeśli twój budżet mocno cię ogranicza, to poniżej mam konkretną sugestię.
Do 6 metrów – baty ze średniej półki w zupełności wystarczą . O dziwo ta opinia nie wynika z moich osobistych zakupów. Doświadczyłem tego, wprowadzając do oferty serię batów sygnowanych marką Górek. Od producentów dostałem wiele różnych prototypów wędek, od 5 do 8 metrów, przygotowanych według moich pierwotnych oczekiwań. Każda była oznaczona kodem i ceną.
Okazało się, że przy piątkach i szóstkach technologicznie da się zrobić dobre i niedrogie kije – prawdziwe wyczynowe baty. Natomiast pośród 7-metrowych prototypów, tylko jedna wędka była akceptowalna. Powiedzmy, że spoko – może być! Otrzymane ósemki podsumowałem jedną myślą – masakra. I tutaj doprecyzuję, że w sporządzonym opisie moich oczekiwań, sztandarowym warunkiem była niska cena. Ta seria koncepcyjnie miała być ukłonem w stronę młodzieży, której nie stać na drogi sprzęt.
Na zakup siódemki i ósemki – niestety należy już przeznaczyć większą sumę pieniędzy . To nie tak, że tanią i długą wędką łowić się nie da. W dobrych rękach pewnie dałoby się, i to nawet efektywnie. Ale bez wątpienia będzie to po prostu uporczywe! Wędkarstwo ma nas bawić, a nie męczyć. Na ten moment trzeba się liczyć z wydatkiem minimum 100 zł za każdy metr długiego i klasowego bata. Ze względu na nieuchronną inflację – ta wartość będzie już pewnie tylko rosła.
Zdaje sobie sprawę, że nie każdego od razu stać na całą bacianą armię. Jeszcze do niedawna radziłem sobie w ten sposób, że z dłuższych batów zdejmowałem dolne elementy. I tak z ósemki robiłem siódemkę, z siódemki – szóstkę itd. Oczywiście nie miały pełnych długości. Jednak zawsze to była jakaś alternatywa, żeby np. mieć dwie wędki o zbliżonej długości, z różnymi zestawami. Ktoś może powiedzieć: taki bat bez dolnika traci dużo ze swojej akcji i wyważenia. No i co z tego?
Dziewiątki nie uznaję za niezbędną, wręcz przeciwnie . Natomiast zdaję sobie sprawę, że w pewnych warunkach, taki długi teleskop może być czymś niekonwencjonalnie skutecznym. Dziewiątki nie są ani przyjemne, ani łatwo operatywne. Ale tam, gdzie jest głęboko – największe znaczenie mają możliwości i zasięgi.
Przy długich batach największym technicznym utrudnieniem jest żyłka dryfująca na powierzchni wody. Na głębokiej rzece, kanale, czy jeziorze będzie jej niewiele. Właśnie dlatego, łowienie w takich warunkach bardzo długim batem, może być dość precyzyjne i efektywne. Niestety dobra dziewiątka, to już naprawdę gruby wydatek. W grę wchodzi tylko topowa półka i 100 zł za metr raczej nie wystarczy. Oczywiście na myśli mam nówkę sztukę. Ale rynek wtórny jak najbardziej ma sens. Moim zdaniem baty nie zużywają się, są długowieczne. Z tego też względu oszczędzanie na nich nie jest dobrym pomysłem.
Bat w wyczynie kojarzy się z szybkim łowieniem raczej niewielkich ryb – typowe myślenie tyczkarza. Natomiast na wielu lokalnych zawodach, dla wielu uczestników, metoda pełnego zestawu nie jest alternatywą dla tyczki. Po prostu jej nie mają. Jak już wiesz, sam „wywodzę się” z takich zawodów, stąd mój wielki szacunek i sentyment do tego poziomu rywalizacji. Niezależnie od tego, czy bat jest taktyczną alternatywą, czy nią nie jest – powinien być sprzymierzeńcem naszej skuteczności.
Największe wrażenie robią te wędki, które są bardzo lekkie, sztywne i szybkie. Co ciekawe, jeśli bat spełnia te trzy warunki jednocześnie, to nie będzie optymalny do żadnego zastosowania! Z tych sztywnych i szybkich, przy łowieniu stosunkowo małym haczykiem – spada mnóstwo ryb. Mają zbyt tępą akcję – wyszarpującą delikatny haczyk. Za to, te dwie cechy będą idealne do „rzeźniczego tarmoszenia” średnich ryb. Niemniej, w Polsce łowiska oferujące tę formę nadzwyczaj rybnej rywalizacji, to głęboka nisza.
Trochę więcej, niż kilka lat temu, w piękny kwietniowy weekend, w Elblągu odbywały się wyczekiwane po długiej zimie zawody. W tamtą sobotę odniosłem pamiętne dla mnie zwycięstwo. Okrasiłem je 27-kilogramami krąpi. Było ich około 230 szt. (Podczas szybkościowego łowienia często liczę ryby, to pozytywnie wpływa na moją koncentrację). Zawody pamiętne, bo do tamtego czasu, w rzeźniczych okolicznościach nie szło mi najlepiej. Zawsze coś przekombinowałem. Wtedy, to były idealne warunki do bata – krąpie nie za duże, za to bardzo dużo. Ale ja batem nie łowiłem, bo wylosowałem jedno z nielicznych stanowisk pod drzewami. Pamiętam, że tamto zwycięstwo było dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Stanowiło efekt skuteczności, której już nigdy później w takim stopniu nie powtórzyłem. Na te 230 ryb, spadły mi tylko dwie!
W niedzielę tyczki już nie rozłożyłem. Tylko dwa 7-metrowe baty – legendarne Colmic’i Extreme. Innych nie miałem, w myśl zasady, o której już w tej książce wspomniałem. Musiałem mieć komfort posiadania najlepszego sprzętu, by móc o nim nie myśleć. No i całe szczęście, że te baty były kompatybilne z innymi długościami… Już po kilku minutach zawodów, przy dynamicznym wyrwaniu z wody tłustego krąpia, strzeliła mi jedna ze szczytowych sekcji… Później jeszcze nie raz wstawałem z kosza, zmuszony wymienić kolejny złamany element! Do tamtej pory, NIGDY, przez niemal 10 lat, w żadnym Ekstremie nie uszkodziłem, chociażby szczytówki… Stąd uważałem je za niezawodne.
Mimo optymalnej taktyki nęcenia, nie mogłem rozwinąć skrzydeł, przez coraz bardziej wydłużające się hole i ogólne poirytowanie. Krąpie były większe niż w sobotę. A ja już po krótkim czasie wiedziałem, że moje wędki nie nadają się do ich siłowego „klatowania”. Do tego, podbieranie ryb na długim bacie, jest po prostu żmudnym i spowalniającym procesem. Zawody ukończyłem z wynikiem 23 kg, trzecim miejscu w sektorze i pęczkiem węglowych strzęp.
Wtedy zrozumiałem, że w wędkarskiej fizyce cuda się nie dzieją. Jeśli coś jest lekkie, to nie będzie pancerne. Co z tego, że blank był szybki i sztywny, jeśli 200-gramowy krąp robił na nim co chciał. Zrozumiałem też, że siłowy hol nie powinien wynikać z dynamiki naszych ruchów – innymi słowy – szarpania się z rybą. To sam opór sprzętu powinien pozbawiać ją chęci walki . I tak się faktycznie dzieje. Ryba holowana na odpowiednio tęgim bacie, mocnej odległościówce, czy grubej gumie, po chwili namysłu – poddaje się.
Kilka lat wcześniej, nad Kanałem Szymońskim dotarło do mnie, że z Extremów spada masa drobnych ryb. Bo są za sztywne. Efektywne stały się dopiero z bardzo długimi wklejkami. Trzymając ich strzępy po opisanej wyżej eskapadzie, wiedziałem już, że te wędki owszem mają zapas mocy, ale tylko przy normalnym wyważonym holu. Poza tym, zapas mocy i duża moc, to już nie było dla mnie to samo.
Pierwsza, podstawowa, to te lekkie i elastyczne zakończone pełną szczytówką (tzw. wklejką). Ich zapas mocy wynika z tego, że pod większą rybą, po prostu mocniej się uginają. Te klasowe, mimo swojej miękkiej pracy, mają dość szybką akcję. Sprzyja ona precyzji rzutów i kontroli zestawu. Takie baty są efektywne, bo nie gubią ryb.
Druga kategoria, to baty o kilkadziesiąt gram cięższe, sztywne i szybkie. Takie, w których już wyraźnie czuć moc. Idealne do łowienia solidnymi zestawami. Tęgi blank i tępa akcja, skutecznie „gaszą” holowaną rybę.
Celowo nie będę rozpisywał się na temat zastosowania w bacie gumowego amortyzatora. Bo go nigdy nie używałem. Zawsze odbierałem to, jako trochę profanację tej metody. Owszem na rzece, gdzie możemy zaciąć zwinnego i silnego klenia – ma to sens. Tylko ja ogólnie nie uznaję bata w kontekście polowania na duże ryby. Z tego samego powodu, na pytanie, jaki bat sprawdzi się do łowienia karpi? – odpowiadam – żaden.
Metoda pełnego zestawu to określenie, które niegdyś stale przewijało się w wędkarskiej prasie. Oznaczało łowienie zestawem o tej samej długości, co wędka. W ten sposób jasno rozróżniano ją względem dzisiejszej tyczki – metody zestawu skróconego. Ma to większy sens, ponieważ wędka do pełnego zestawu wcale nie musi być teleskopowa. W latach 90. technologicznie łatwiej było uzyskać długi i operatywny kij, poprzez nasadowe łączenie elementów. Dzięki temu wędka mogła mieć dwa zas
Związana świnka głęboko ciągnie fleta
Zboczone amory w łóżku
Ruchanie na tyłach supermarketu

Report Page