Ma apetyt na drągala

Ma apetyt na drągala




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Ma apetyt na drągala
Browser wird nicht unterstützt Du verwendest einen Browser, der von Facebook nicht unterstützt wird. Wir haben dich daher an eine einfachere Version weitergeleitet, um dir das bestmögliche Erlebnis bieten zu können.
Offenbar hast du diese Funktion zu schnell genutzt. Du wurdest vorübergehend von der Nutzung dieser Funktion blockiert. Wenn dies deiner Meinung nach nicht gegen unsere Gemeinschaftsstandards verstößt, teile uns das bitte mit .



Adler Elizabeth W rytmie serca

Home
Adler Elizabeth W rytmie serca



Adler Elizabeth W rytmie serca
Ed Vincent, znany biznesmen i miliarder, zostaje postrzelony. Walczy o życie w szpitalu...

Adler Elizabeth W rytmie serca

Ed Vincent, znany biznesmen i miliarder, zostaje postrzelony. Walczy o życie w szpitalu. Jego przyjaciółka Melba Merrydew jest w szoku. Dlaczego ktoś chciał go zabić? Ed nie ma wrogów. Przecież go dobrze zna. Śledztwo w sprawie zamachu ujawnia jednak, jak bardzo się myli. A Melba staje twarzą w twarz z prawdą. I z płatnym zabójcą, który nie spocznie, dopóki nie dokończy swojego zadania...

Rozdział 1 To był piękny lot. Nad Manhattanem zapadł już szarobłękitny zmierzch. Światła lśniły jak gwiazdy, rysując sieć ulic, które z góry wyglądały jak wylane złotem. Z fotela pilota wydawały się wspaniałe, choć dla ludzi na dole ruch samochodowy musiał być koszmarem. Mała, jednosilnikowa cessna skylane 182 tak płynnie reagowała na dotknięcia, że prowadzącemu ją wydawało się, że to jemu wyrosły skrzydła. Lepsza niż odrzutowiec, pomyślał, schodząc nad lśniącymi wieżowcami Manhattanu na lotnisko La Guardia. To jest właśnie radość latania. Wolność, kilka godzin ucieczki od przyziemnego świata, żeby jak dziecko udawać, że naprawdę można fruwać. Nie zamierzał tego wieczoru lecieć do Nowego Jorku, ale telefoniczne wezwanie brzmiało nagląco. Prowadził negocjacje w sprawie zakupu dużej nieruchomości na Manhattanie i ktoś chciał go przebić. Kto, miał się właśnie dowiedzieć. Dziś wieczorem. Uśmiechnął się szeroko, kiedy mały samolocik dotknął ziemi, podskoczył lekko raz i drugi, po czym potoczył się gładko w stronę hangaru. Traktował swoją niewielką, srebrną maszynę zbudowaną na specjalne zamówienie, tak jak inni traktująkonia wyścigowego. Po skończonym locie niemal miał ochotę wytrzeć ją, przykryć derką, nakarmić świeżym sianem i marchewką... Roześmiał się z samego siebie, kiedy stanął, rozpiął pasy i wyskoczył z samolotu. Czule poklepał kadłub i natychmiast uświadomił sobie, że zostawił wewnątrz teczkę. Miał właśnie z powrotem wskoczyć do środka, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Pewnie Jeny, mechanik, który na

niego czekał. Jeny zajmie się teraz samolotem, zajrzy w jego wnętrze i sprawdzi, czy wszystko jest w porządku przed jutrzejszym powrotem do Charlestonu, kiedy sprawy będą już załatwione. - Pan Vincent? - Tak? - Odwrócił się z uśmiechem. Patrzył wprost w lufę automatycznej sigmy. A potem cały świat stał się czerwony.

Rozdział 2 Nie wyjdzie z tego. Ed Vincent słyszał te słowa. Huczały mu w głowie, ale dopiero po kilku sekundach zorientował się, że mówią o nim. Składane nosze straszliwie trzęsły i podskakiwały, kiedy wytaczali go z sanitarnego śmigłowca. Słyszał szum automatycznie otwieranych drzwi, gdy wieziono go na oddział ratunkowy, donośny głos pielęgniarki mówiącej o okolicznościach wypadku, o ranach i stanie pacjenta, wykrzykiwane głośno polecenia. - Tętno na tętnicy udowej? Akcja serca spada do trzydziestu sześciu, to koniec... Czuł, jak rozcinają na nim ubranie. Leżał nagi jak ryba wyrzucona na piasek, pod gorącym, oślepiającym blaskiem lamp, jakby skierowane były na niego oczy całego świata. Mały, ale własny, pomyślał, uśmiechając się jedynie w duchu, bo mięśnie twarzy miał unieruchomione pod maską tlenową. Ręce i nogi zdrętwiały, ciało jakby przestało istnieć. Do chwili, gdy ktoś wbił mu sztylet w bok. Chciał krzyczeć z bólu, ale wydał z siebie tylko skowyt -gardło też odmówiło posłuszeństwa. - Intubujemy. Musimy szybko usunąć krew z płuc - usłyszał tuż koło ucha spokojny kobiecy głos. Gdzie do cholery jest anestezjolog? - chciał wrzasnąć. Nie mógł, oczywiście, wydusić ani słowa. - Jak się pan nazywa? - wołał do niego ktoś inny. - Proszę otworzyć oczy i popatrzeć na mnie... A ma zamknięte oczy? Widział twarze w aureoli światła patrzące na niego z góry, czuł na sobie ręce, słyszał głosy. Tylko nie mógł odpowiedzieć. - Ciśnienie spadło. To chyba koniec...

Żel, którym posmarowano mu pierś, był zimny. Ktoś powinien im o tym powiedzieć, kazać go odrobinę podgrzać, żeby oszczędzić organizmowi szoku. Nagle poczuł się tak, jakby serce miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Wstrząs elektryczny wygiął jego ciało w łuk. Jeszcze raz. I znowu. - Odczyt? - domagał się ktoś. Po co to wszystko? - pomyślał znużony. Czekam już tylko na światełko witające zmarłych na końcu tunelu. Był taki zmęczony. Wiedział, że odchodzi. Był już w drodze. Jeszcze raz poczuł szarpnięcie, ale głosy zacierały się. W duchu wzruszył ramionami, miał chyba udane życie. Takie jak trzeba. Przynajmniej w ostatnich latach. Nie może narzekać. Nie ma żony, dzieci, rodziny. Tak naprawdę nie bardzo miałby po co żyć. No, może poza jeszcze jedną kolacją w ulubionej włoskiej knajpce. Albo jeszcze jednym, ostatnim weekendem w starym domku nad wodą, na cyplu, sam na sam z żywiołem, gdy wyciąga się na brzeg starą łódź, remontowaną starannie przez całe lata. Kochał to miejsce przy każdej pogodzie - gdy spowijały je ciche, wiosenne mgły i w sierpniowym skwarze; podczas ciężkich nocy schyłku lata i szarych, chłoszczących deszczem zimowych sztormów. Zawsze uważał, że odnalazł raj. Aż do tej chwili, bo teraz miał zobaczyć prawdziwy... - Próbujcie jeszcze raz! - rozkazał surowy głos, a elektryczny wstrząs znów rzucił ciałem Eda. Dajcie już sobie spokój - chciał powiedzieć. Nie chce mi się już wysilać, żeby żyć... Łatwiej ześliznąć się do tego tunelu i czekać, aż zobaczę światełko na końcu... a może nawet oblicze Boga, tak jak nam zawsze obiecywał pastor, gdy byliśmy dziećmi i siedzieliśmy w małej cedrowej kapliczce baptystów u podnóża gór we wschodnim Tennessee... - Brak tętna - krzyknął ktoś. Pewnie, że brak, przecież umieram. Ta myśl przyniosła mu ulgę. Nie miał po co żyć. Ani dla kogo. Poczuł przeszywający ból, kiedy wstrzykiwano mu środek pobudzający wprost w serce. Chciało mu się krzyczeć. - Jeszcze raz - padło polecenie i ciało Eda znów podskoczyło. Zelda. Imię przemknęło przez mózg w momencie wstrząsu. Co się stało z Zeldą? Gdzie jest? Jego znaleźli. Teraz będą szukać jej. - Jest tętno. - W głosie pielęgniarki brzmiała nuta triumfu. Wszyscy patrzyli na monitor, na którym małe, zielone szczyty i dolinki dowodziły, że serce znów bije. Z nieprawdopodobnym wysiłkiem Ed otworzył oczy. - Muszę stąd wyjść - powiedział ochrypłym szeptem.

Rozdział 3 Marco Camelia, detektyw wydziału zabójstw, stał pod ścianą sali intensywnej terapii, przyglądając się walce życia ze śmiercią. Wyglądało na to, że górę brała śmierć. A to by oznaczało, że znalezienie sprawców zbrodni będzie piekielnie trudne. Chyba że Ed Vincent wyjdzie z tego, obudzi się i powie, kto do niego strzelał... Wtedy wszystko stanie się jasne. Camélia miał czterdzieści sześć lat. Był szczupłym, silnym Sycylijczykiem o gęstych, ciemnych włosach i piwnych oczach, które stawały się niemal czarne, gdy był wściekły, co zdarzało mu się nie tak znowu rzadko. Na swój sposób był atrakcyjny - gładko ogolony, ale z błękitnym cieniem zarostu na podbródku, zawsze nienagannie ubrany: ciemny garnitur, biała koszula i szarosrebrzysty krawat. Camélia rozpoczął służbę, mając dwadzieścia lat. Rzucił Queens College i ożenił się ze swoją szkolną miłością, Claudią Romanos, portory-kańską pięknością. W jej zaślepionych uczuciem oczach był kimś w rodzaju Schwarzeneggera. Uwielbiała go, podobnie zresztąjak czwórka ich dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mówili po hiszpańsku równie dobrze jak po włosku, a także najczystszą angielszczyzną w amerykańskim wydaniu. Własne, małe, domowe ONZ, mówił o nich. Mimo to, że był człowiekiem bardzo rodzinnym, Marco Camélia cieszył się wśród kolegów szacunkiem i dobrze o tym wiedział. Uważany był za twardego gliniarza. Dwa razy go zawieszano, kiedy pełniąc służbę zastrzelił przestępcę. W obu wypadkach dochodzenie wykazało, że nie miał innego wyjścia. Był po prostu upartym gliną i tyle. Wszystko sprawdzał, nie pomijał żadnego szczegółu, nie wymknął mu się żaden zabójca. Przynajmniej na razie. Było mu żal Vmcenta. Żałował go i podziwiał. Świetny facet, bogacz, który robi dobry użytek ze swoich pieniędzy. Wspomagał organizacje dobroczynne, między innymi także i te, które zajmowały się dziećmi chorymi na AIDS. Płacił na specjalne szkoły z internatem dla dzieci z najbiedniejszych środowisk i na obozy resocjalizacyjne dla młodocianych przestępców. Sporo tych dzieciaków brało już prochy, pracowało dla gangów i nie obchodziła ich żadna resocjalizacja. Jeśli jednak któryś z nich z tego wyszedł, na zawsze zachowa wdzięczność dla Eda Vincenta. Wspierał też finansowo policję i wszyscy w Nowym Jorku go doceniali. Czterdziestoczteroletni Vincent był jednak człowiekiem nieprzeniknionym. Odniósł sukces, ale jego prywatne życie otaczała tajemnica.

Wiedziano tylko, że pochodzi z Południa, z Charlestonu i jak twierdziły media, odziedziczył fortunę. Pomnożył ją, inwestując w nieruchomości i zbudował dwa wspaniałe wieżowce Vincent Tower na Manhattanie. Miał głowę na karku i smykałkę do interesów. Potrafił wyjść na swoje, a mimo to nie stracił reputacji dżentelmena. A to w świecie biznesu nie zdarzało się zbyt często. 0 jego życiu zawodowym wiedziano wszystko, lecz życie prywatne pozostawało jego tajemnicą. Nie udzielał na ten temat wywiadów, nie mówił o swojej przeszłości, żaden przedstawiciel mediów nigdy nie uzyskał zaproszenia do apartamentu Vincenta na ostatnim piętrze Vincent Tower na Piątej Alei. Podobno też nikogo, nawet swych przyjaciół, nie zaprosił nigdy do swego prywatnego azylu w nadmorskim domu na północ od Charlestonu w Karolinie Południowej. Stamtąd właśnie przyleciał własną cessną na lotnisko La Guardia, gdzie go postrzelono. - Cztery rany postrzałowe klatki piersiowej - stwierdził dyżurny lekarz, odwracając Eda na bok, by znaleźć rany wylotowe. - Wygląda na to, że pocisk naruszył tętnicę płucną, mamy wewnętrzny krwotok i odmę opłucnową. Kule ominęły wątrobę, ale jest rana tuż nad sercem. Natychmiast na salę operacyjną. Otworzyć i sprawdzić, co się dzieje. Camélia pomyślał ponuro, że nie brzmi to zbyt dobrze. Szczęście w nieszczęściu to fakt, że natychmiast przyleciał śmigłowiec sanitarny, który błyskawicznie przewiózł Vincenta do najlepszego szpitala na Manhattanie. Jeśli ma przeżyć, to czas i lekarze są po jego stronie. Camélia miał jednak wątpliwości. Wyglądało na to, że facet się kończy. Wciskali mu do środka rurkę. Nie było czasu na znieczulenie, po prostu rozcięli go i wetknęli ją do wewnątrz. Camelii serce podeszło do gardła, czuł mdłości. Vincent wyglądał jak trup, a Camélia dobrze się na tym znał - jeden Bóg wie ilu widział w życiu nieboszczyków. 1 wtedy, cholera, ten skurczybyk podniósł głowę i powiedział: - Muszę stąd wyjść. - Właśnie tak. Camélia zrobił krok do przodu, chciał o coś zapytać, ale pielęgniarka natychmiast go odsunęła. - Proszę nie przeszkadzać - krzyknęła. - Co to ma znaczyć, nie może pan zaczekać? - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Podniósł ręce, usuwając się, by przepuścić łóżko na kółkach, na którym wieziono Vincenta do sali operacyjnej. Patrząc na niego, przez chwilę miał wrażenie, że stracił ostatnią szansę. Niemożliwe, żeby Ed Vincent z tego wyszedł. Nigdy nie zdoła mu powiedzieć, kto do niego strzelał, gdy wyskakiwał ze swej cessny

koło hangaru na lotnisku La Guardia. Nie powie mu też, dlaczego strzelano. Tego Camelia będzie musiał dowiedzieć się sam.

Rozdział 4 Doktor Art Jacobs, znakomity kardiolog, wbiegł do sali reanimacyjnej, wywołany z premierowego przyjęcia na Broadwayu. Lekarz dyżurny, jego dawny współpracownik, wiedział, że Art od dawna przyjaźni się z Vincentem. W chaosie, jaki panował w izbie przyjęć wypełnionej zakrwawionymi, okaleczonymi ciałami i tłumem płaczących, przerażonych krewnych Art Jacobs w nienagannie skrojonym smokingu wyglądał jak storczyk na pastwisku. Miał pięćdziesiąt sześć lat, był wysoki i elegancki; mocno łysiał - resztki srebrnych włosów sięgające kołnierzyka miały mu zapewne przypominać, że nie wszystko jeszcze stracone. Patrzył na swego przyjaciela, słuchając dyżurnego lekarza, który szczegółowo informował go o ciężkim stanie pacjenta. Poprawił okulary. Pomyślał, że to straszne, gdy ktoś tak twardy jak Ed Vincent staje się nagle bladym cieniem na szpitalnym łóżku. - Czy od przyjazdu choć na chwilę odzyskał przytomność? - Na parę sekund. Powiedział, że musi stąd wyjść - lekarz uśmiechnął się drwiąco. - Wcale się nie dziwię. Kto operuje? - Mamy szczęście. Jest Frank Orenbach. Jacobs kiwnął głową. Znał Orenbacha, wiedział, że to dobry, zdolny chirurg. - Będę asystował - powiedział, idąc w stronę umywalni. - Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić, Ed. Poza modlitwą - dodał ponuro. Art Jacobs znał Eda od piętnastu lat i uważał się za jego przyjaciela. Ed przysyłał jego żonie kwiaty na urodziny. Raz w miesiącu jadali razem kolację w ulubionej przez Eda małej, staroświeckiej włoskiej restauracji w Greenwich Village. Art poznawał dziewczyny Eda i jego licznych biznesowych znajomych. Nigdy jednak nie został zaproszony do mieszkania na szczycie Vincent Tower na Piątej Alei. Było to trochę śmieszne, ale Art akceptował taką sytuację. Ed strzegł swego prywatnego życia jak świętości. W dzisiejszych czasach, kiedy prasa brukowa goniła za sensacją, Art nie mógł mieć o to do niego pre-

tensji. O ile wiedział, nikt, nawet żadna kobieta nigdy nie oglądała prywatnego raju Eda, czyli jego domu nad morzem. Inni ludzie z elity finansowej prowadzili życie towarzyskie w swych letnich domach w Hamptons, Ed Vincent odlatywał jednak na długie, samotne weekendy. Wypływał na ryby starą dwunastometrową łodzią, malował pokład albo po prostu spędzał czas w towarzystwie mew i fok. Lubił to, a Art podziwiał go za to, że jest wolny i niezależny. Żałował tylko, że teraz niczego więcej nie może dla niego zrobić. Rozdział 5 Detektyw Camelia tkwił w punkcie wyjścia. Nie było świadków strzelaniny. Tylko mechanik, który miał zająć się cessną, przybiegł z hangaru, gdy usłyszał strzały. Zdawało mu się, że widział odjeżdżającą furgonetkę, ale z przerażenia nie zdołał zapamiętać koloru ani marki, nie mówiąc o numerach. - O co wam chodzi, co miałem zrobić - krzyczał. - Vincent na podłodze, wszędzie pełno krwi, a ja mam zapisywać numery? Dzwoniłem po pogotowie, palancie. Camelia podniósł brwi i mechanik się zmitygował. Mruknął przepraszająco: - Wie pan, jak to jest. - Nieznacznie wzruszył ramionami. - Zdenerwowałem się. Pracowałem dla tego faceta. Lubiłem go. To kurewstwo, że coś takiego musiało mu się przytrafić. - Ma pan rację. Zrobił pan, co należało. - Camelia starał się uspokoić mechanika, w nadziei, że później przypomni sobie jeszcze jakiś szczegół. Świadkowie często pamiętają więcej, niż im się początkowo wydaje. Może coś zapadło mu w pamięć? Na przykład, że był to biały chevrolet albo dodge, że za kierownicą siedział facet o kaukaskich rysach lub latynos albo czarny? Wszystko jest możliwe. Nie wolno tracić nadziei. Hangar i betonowy podjazd zaplamiony krwią Eda Vincenta ogrodzono żółtą taśmą. Camelia nie rozumiał, jak człowiek, który stracił tyle krwi może jeszcze żyć. To sprawa przewagi ducha nad materią- doszedł do wniosku. Triumf woli nad ciałem. Nikt by nie podejrzewał, że facet może jeszcze być przy życiu. Detektywi wciąż przeczesywali teren, a ludzie z laboratorium szukali włosów, strzępków, pyłków, śladów opon albo kropli paliwa z silnika

furgonetki. Odrobinek niczego, które mogą zyskać na znaczeniu, kiedy zacznie się w końcu układać te naukowe puzzle. Patrząc na nich, Camélia żałował czasem, że nie wybrał takiej pracy. Skończył akademię policyjną. Mógł pójść dalej, ale miał już wtedy żonę i dwójkę dzieci, a poza tym lubił jak coś się działo i odpowiadała mu atmosfera komisariatu. Polubił nawet żarty ze swego nazwiska „Cześć, Kamila" wołali do niego ze śmiechem, a pociemniałe oczy małego, upartego Sycylijczyka rzucały im gniewne spojrzenia. To było jego życie. Lubił je. Czuł się częścią policyjnej machiny. Takiego uczucia nie mógł znać żaden samotnie pracujący ekspert. Piął się w górę, ale najpierw latami patrolował ulice Bronksu. To były naprawdę ciężkie czasy. Nic nigdy potem nie było już równie niebezpieczne. Przeżegnał się z uczuciem wdzięczności. Miał szczęście, że przeżył, tak samo jak Ed Vincent. Z patrolu przeszedł do sekcji pirotechnicznej, potem do kryminalnej, narkotyków, a w końcu do wydziału zabójstw. Wszędzie był i wszystko zdążył poznać. Ale to, co działo się w pracy, nigdy nie wracało w jego snach. Co to, to nie. Zawsze starannie oddzielał życie zawodowe od prywatnego. Kiedy wracał późno do domu, Claudia już spała. Wtulała się w niego czule i wtedy myślał już tylko o jej dotyku i cudownym zapachu. Jest szczęśliwym człowiekiem. Na pewno szczęśliwszym od tego bogatego faceta, który leży teraz na stole operacyjnym. Detektyw Jonas Machado zakreślił na cemencie kredowy krąg wokół łusek, a fotograf zrobił zdjęcia dokumentujące ich rozmiary i położenie. Machado podniósł je pincetą i wrzucił do torebki. - Trzecia - powiedział do Camelii. - Brakuje jeszcze jednej. - Jeden pocisk przebił kadłub. - Camélia zaglądał do srebrnej cessny, podziwiając przez chwilę szarobrązowe skórzane fotele. Wnętrze małego samolociku przypominało luksusowy sportowy samochód. - Raz pewnie chybili - powiedział. W środku powinna więc być jedna kula, a poza tym gdzieś będzie jeszcze druga. Szukaj dalej, Machado. To się nam przyda. Westchnął, obserwując dalszy ciąg poszukiwań. Na razie udało im się znaleźć trzy łuski. Otrzymali też informację, że widziano furgonetkę odjeżdżającą z miejsca zbrodni. W policyjnej karierze Camelii zdarzały się lepsze noce. Dziś będzie ciężko. A kiedy dziennikarze odkryją, że chodzi o Vincenta, rozpęta się piekło. Dopóki nie uda się odnaleźć i poinformować najbliższych, będzie spokój. Problem jednak w tym, że policja nie zdołała dotrzeć do nikogo z bliskich. W końcu i tak trzeba będzie poinformować prasę. Oczywiście, jeżeli te wścibskie sukinsyny same czegoś wcześniej nie wywęszą.

Rozdział 6 Vincent Tower to imponująca budowla obłożona jasnym chropowatym trawertynem, wznosząca się na wysokość pięćdziesięciu pięter ponad Piątą Aleją, z fantastycznym widokiem na park. Elegancko ubranego portiera zaniepokoił widok podjeżdżających samochodów policyjnych. Wizyty policji najwyraźniej nie były składnikiem codziennego życia Vincent Tower. Podbiegł, gotów stawić czoło wszystkiemu, co mogłoby zakłócić spokój w jego nieskazitelnym holu. Kiedy Camélia wyjął nakaz rewizji, mówiąc, że pan Vincent został postrzelony i jest w szpitalu, stanął jak wryty. Wnętrze windy wyłożone było jasnym drewnem, a kryształowe lustro odbijało twarze mężczyzn, którzy w milczeniu jechali na górę. Potem drzwi cicho rozsunęły się i pasażerowie znaleźli się w foyer apartamentu na najwyższym piętrze. Portier kręcił się w pobliżu, obserwując każdy ruch Camelii, który oglądał skromny wystrój pokoi, prostą sypialnię i ascetyczną łazienkę. Wyglądało to rzeczywiście na dom kawalera, choć „dom" nie był tu najlepszym określeniem. Miejsce było stosowne raczej dla mnicha. Portier wciąż deptał im po piętach, więc Camélia powiedział z westchnieniem: - Dobra, może pan już wyjść. Nie wyniosę sreber. - Jeśli tu w ogóle są jakieś srebra, pomyślał, wciąż zdumiony spartańskim mieszkaniem Vincenta. Taki bogaty facet. Może rzeczywiście pieniądze to nie wszystko. Winda znów brzęknęła. Przyjechała ekipa Camelii. Pojawili się też ludzie z laboratorium i, oczywiście, fotograf. - Niczego nie ruszano - powiedział detektyw. - Zróbcie swoje zdjęcia zanim zaczniemy przewracać wszystko do g
Anal przy ścianie
Dillion Harper pokazuje, jak wiele potrafi
Niemka napalona na chuja

Report Page