Mów dokładnie, co mam robić!

Mów dokładnie, co mam robić!




⚡ KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Mów dokładnie, co mam robić!
Jestem po całym dniu czytania dyskusji na temat tzw. deklaracji wiary, nazywanej rówież klauzulą sumienia. Dokładnie wczoraj siedziałam na tarasie w zalanym słońcem Śródmieściu i mówiłam „bo wiesz, widzę w tym jakiś problem, niespójność. Mówimy, że jako lewacy i lewaczki tolerujemy wszystko. Ale to nieprawda, ponieważ nie tolerujemy konserwatystów/ek“. I dzisiaj to na mnie spadło, te kilka punktów napisane biblijnym językiem, które z logicznego punktu widzenia nie do końca są koherentne, mówią bowiem o nietykalności ludzkiego ciała, będącego darem bożym, co samo w sobie wydaje się być sprzeczne z wykonywaniem zawodu lekarza/rki. Ale dobrze, przyjmę na potrzeby dyskursu interpretację życzliwą (bardzo), że zapis ten dotyczy eutanazji i aborcji, a nie tego, że zainfekowany nowotworem mały palec u nogi należy amputować. To ostatnie stało się powodem śmierci Boba Marley’a, który jako rastafarianin wierzył w tę nieingerencyjność i umarł na raka.
Mój ceniący prowokacje oraz samodzielne myślenie kolega napisał „i o co Wam chodzi, jesteśmy przecież za wolnością, nie odbierajmy więc osobom wierzącym prawa do tego, żeby wierzyły w co chcą, jeśli mają ideologiczną sprzeczność, niech podpisują tę deklarację, chcecie wymagać od praktykującego katolika, żeby robił aborcje?“. Oczywiście kontrargumenty są proste jak na drugim roku filozofii – że lekarz/rka to zawód zaufania społecznego i tym samym dlaczego ja jako pacjentka mam być narażona na zetknięcie z jego/jej światopoglądem – to jego/jej prywatna sprawa, która nie powinna być przenoszona na sferę publiczną jaką jest wykonywany zawód. Ten z kolei argument można spróbować potraktować ripostą „czy od innych osób wymagasz również, żeby nie mogły postępować zgodnie ze swoimi poglądami, dajmy na to dziennikarki i dziennikarze, którzy piszą do prawicowej prasy“. „Dziennikarz/rka nie równa się lekarz/rka, nie jest zawodem zaufania publicznego“ …. i tak dalej. Te dyskusje bowiem odbywają się dla samej erystycznej rozrywki. Nie przekonam wierzącej osoby, dla której spójne jest niewykonywanie zabiegu in vitro, nawet jeśli dla mnie wprowadzenie in vitro jako problemu rozważanego przez parlament jest oburzającym marnotrawieniem moich podatków na rozważania dotyczące statusu ontologicznego komórki jajowej i jako takie znajduje raczej miejsce w czasopiśmie „Skandale“, a nie w publicznej debacie. Nie przekonam, ponieważ jest to już dyskusja światopoglądowa. Możemy zarzucać się mniej lub bardziej wyszukanymi argumentami, ale ta dyskusja niczemu absolutnie nie służy.
Mnie w tym wszystkim frapuje drugie dno, z którym mam poważny zgryz od dłuższego czasu, ideologiczna walka o wolność wszystkich, oprócz tych, którzy narzucają nam swoją wolność. Czyli tych katolików i katoliczki, tych katoli i katolki, tych konserwatystów i konserwatystki. Teoretycznie może być tak, że lekarze/ki, którzy podpisują klauzulę sumienia, mają taką informację wywieszoną przed drzwiami, albo w praktyce mogę sprawdzić w internecie, czy ją podpisali, czy nie, i po prostu wybrać innego lekarza/rkę, a NFZ zrefunduje moją wizytę w innym szpitalu. Teoretycznie też nie mieszkam w państwie wyznaniowym, więc sfera służby publicznej powinna w pierwszej kolejności być gwarantem tego, że otrzymam pomoc bez zaangażowania ideologicznego oraz refleksji na temat tego, że powinnam już zostać matką a nie przychodzić po receptę na pigułki.
Jak to jest, pytam, z tym wycieranym jak glut rękawem, sloganem „nie podzielam twoich poglądów, ale umrę za to, żebyś mógł je głosić“. Ta klauzula sumienia to właśnie świetny test do sprawdzenia, jak jest w praktyce z tą gotowością śmierci. Ja nie czuję się gotowa umrzeć za to, że ktoś nie chce śmierci komórek rozrodczych, więc odmówi mi in vitro. Może więc pora zweryfikować gotowość tej deklaracji. Ona dobrze brzmi, ale nie jestem pewna, czy jest zgodna z moimi przekonaniami. Sama ze zdumieniem stwierdzam, jak łatwo jest mi bronić inności muzułmanów/ek, podczas gdy lektura „deklaracji wiary“ budzi we mnie niesmak.
W moim lewackim sercu wierzę głęboko w potrzebę rozwoju duchowego. Nie jestem wyznawczynią żadnej religii, wydaje mi się to przy moim obecnym poziomie wiedzy niemożliwe. Po wizytach w krajach, gdzie oglądałam różne obrządku religijne, słyszałam muezina wzywającego do modlitwy i z jakimś niekłamanym zachwytem widziałam żołnierza, który w momencie modlitwy wyciągał dywanik na posterunku, z takim samych zachwytem patrzyłam na rytuał obmywania nóg i rąk, w którym jest dla mnie jakaś pierwotna potrzeba oczyszczenia, wdychałam zapach kadzidełek w buddyjskiej świątyni pilnowanej przez koty. Wielość tych rozwiązań ścieżek duchowego rozwoju naprawdę nie pozwala mi powiedzieć „o, tu, prawda, są ci goście, co dwa tysiące lat temu przejęli święta światła, żeby stworzyć własny nowy system religijny i tylko oni nie pójdą do piekła“. W tym samym sercu zresztą czuję jakieś przejęcie, kiedy zwiedzając małe miasteczka wchodzę do kościoła i myślę o wszystkich życzeniach, nadziejach i emocjach które wytarły się w tych drewnianych ławkach.
Uważam, że sfera sacrum jest potrzebna i ważna, i nie chcę się z niej śmiać. I z wielkim zaciekawieniem czytałam wywiad z Małgorzatą Terlikowską, pod którym mnóstwo osób zostawiło ślady braku umiejętności czytania ze zrozumieniem, nie zauważając, że przemawiała przez nią chwilami duża dojrzałość emocjonalna. Do momentu, kiedy powiedziała, że nie, że dziecka z jego partnerem/partnerką homoseksualną do stołu wigilijnego nie zaprosi. Ten wywiad wciąż mi siedzi w głowie, rzadko bowiem mam okazję spokojnego zbadania poglądów drugiej strony, „tych katoli“, „tych z Frondy“. Analogicznie zrobił na mnie wrażenie tekst Tomasza Kwaśniewskiego (tak, tego, co współprowadzi audycję „Bez laski“ z Fundacją Masculinum), którego adwersarzem był bliżej niedookreślony Rafał ( http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127291,8015317,Pranie_pl.html ). Te teksty pozwoliły mi zrozumieć, na czym dokładnie polega różnica światopoglądowa między mną a kimś, kto deklaruje się jako wyborca/rczyni Prawa i Sprawiedliwości, praktykujący katolik czy katoliczka. I rozumiem, że różnica jest nie do przeskoczenia.
Ja nie wierzę w Pana Wszechświata, usystematyzowanego przez kolejne sobory. Dla mnie pierwiastek duchowy jest gdzieś indziej, wierzę w to, że możemy go sobie różnie nazywać, ja mówię, że wierzę w życie w jego różnorodnych przejawach i budzą one we mnie podziw. Dla mnie różnorodność jest nadrzędną jakością i panem wszechmogącym, który ma mnie w dupie jako jednostkę i mogę się cieszyć tylko, że przez jakieś 70 lat będę mogła ją podziwiać – od niesporczaka do osób transgenderowych, które kryją we mnie jakąś tajemnicę wiary (o tym kiedy idziej). I chyba to jest ta fundamentalna różnica między nami, ja nie zamykam oczu jak Małgorzata Terlikowska, która zdaje się mówić „to kłóci się z moim światopoglądem, więc będę udawała, że tego nie ma“. Ale w dalszym ciągu, stale, nie mam pomysłu, jak w tym podziwie dla niejednorodności zmieścić osoby, które dla siebie tej jednorodności właśnie żądają. I pewnie jest to poważne zadanie do końca życia, dlatego chyba zacznę podpisywać się „filozofka“.
„Jak w tym podziwie dla niejednorodności zmieścić osoby, które dla siebie tej jednorodności właśnie żądają” – a niech sobie żądają, po prostu. To, że oni żądają, nas do niczego nie zobowiązuje, a że ich żądania są nierealne, to ich problem, nie nasz.
No to droga Filozofko, powiem, że podoba mi się poniekąd ta Twoja filozofia : )
To bardzo trudne zadanie. Nawet nie jestem pewna, czy możliwe do wykonania. A jednak warto się starać.
„Tolerancja nietolerancji prowadzi do nietolerancji tolerancji” Kołakowski
artykuły o deklaracji wiary się mnożą. a wystarczą dwa słowa: klauzula sumienia.
tj zapis o możliwości odstąpienia od leczenia gdy jest to w sprzeczności z sumieniem lekarza od lat stoi w kodeksie etyki lekarskiej i żadna deklaracja nic (poza byciem przyczynkiem do snucia refleksji/plucia jadem, co kto woli) nie wnosi.
Pamiętam Cie, jak prowadziłaś Viva movie, byłam wtedy w gimnazjum chyba. Teraz, po tylu latach czytam twoje trzy wpisy tutaj i myślę sobie: cholera, ona myśli podobnie jak ja i do tego pisze tak świetnie, że jestem wściekła, że są tylko trzy notki. Proszę, spisz więcej tego co ci chodzi po głowie, bo jest to bardzo dobre.
bardzo dziękuję za podkreślenie konieczności tolerancji.
w obie strony dla obu stron. moje zdanie jest takie, że tolerancja =/= akceptacja.
jako niżej podpisana ‚katolka’ toleruję np. homoseksualistów, i jeśli tylko orientacja byłoby moim „problemem” to zaprosiłabym mojego syna z partnerem na wigilię (gdybym go miała). ale to nie równa się akceptacji, czyli nikt mi nie może kazać iść w paradzie równości i pochwalać takie akcje, bo nie pochwalam.
natomiast wkurza mnie zamykanie dyskusji z takich powodów, odwracanie twarzy od kogoś tylko dlatego, że czyta wyborczą. albo frondę.
Tresc bliska kazdemu, zalecam literature,
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

uzdrawianie.silami.natury@gmail.com
kontakt@uzdrawianie-silami-natury.pl
Jakiś czas temu, gdy sama miałam z tym problem, rozmyślałam o ogromnej władzy, jaką ma nade mną kilka wypowiedzianych przez kogoś słów. Niczym sznurki przymocowane do marionetki, wywoływały moją reakcję - złość dosłownie jak "na zamówienie". Bardzo mi się nie podobało, że działam jak czyjś niewolnik.  
Jak przysłowiowa płachta na byka działały na mnie od niepamiętnych czasów wypowiadane pod moim adresem przez niektóre osoby zdania zawierające bardzo uogólnione "powinności" czy obowiązki różnego typu lub krytykę, jeśli do takowych, zdaniem danej osoby, się nie stosowałam.
Przez wiele lat nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak mnie to irytowało. Kiedy już fakt, iż czuję złość w takich momentach zaczął do mnie docierać, upatrywałam jej źródła w tych osobach i w sposobie, w jaki się do mnie zwracały. Kiedy moja wściekłość na dźwięk tych słów sięgała zenitu, odruchowo włączała mi się reakcja pod adresem ich nadawcy - albo wykrzykiwałam, że ktoś ma przestać do mnie mówić "w ten sposób" albo milczałam, gdyż z jakichś powodów sytuacja mi na to nie pozwalała - i myślałam pod adresem osoby bardzo niepochlebnie w związku z tym co do mnie mówi, a co tak bardzo mi nie odpowiada.
Działałam na tym "automatycznym pilocie" przez całkiem spory kęs czasu, jednocześnie mając poczucie, że coś mi w tym przeszkadza. Początkowo wiązałam to "przeszkadzanie" z faktem istnienia w moim życiu osób, "które mnie irytują", bo "wiedzą lepiej" jak powinnam żyć, w co wierzyć, jak wychowywać dzieci, co jeść, jak pracować, ile zarabiać, czy farbować włosy czy nie itepe. A przecież ja byłam dorosła i ja trzymałam stery mojego życia w moich rękach, nie życzyłam sobie zatem, aby ktoś w tak autorytatywny sposób dyktował mi jak powinnam żyć, argumentując to dodatkowo jakimiś zewnętrznymi nieokreślonymi źródłami tych powinności.
Moją pierwszą strategią było sugerowanie osobom, aby tak do mnie nie mówiły. Niektóre przestały, a niektóre nie. Zatem drugą strategią było, aby pozbyć się ich z mojego życia i/lub ich unikać. Wymagało to niejakiego wysiłku z mojej strony, ale problem generalnie uległ złagodzeniu.
Jakież było moje zdziwienie jednak, iż - wobec braku ataku z zewnątrz, zaczęło mnie po czasie względnego spokoju coś atakować tak jakby od wewnątrz i "mówić" mi "głosem" nie werbalnym, ale rodzajem wewnętrznego nacisku, że to czy tamto trzeba czy powinnam. Złość w jednej chwili rozgorzała na nowo. Jak za pociągnięciem jakiegoś niewidzialnego sznurka. Mimo, iż nikogo obok mnie nie było! Jak to! Jestem dorosła i nie będzie mi tu nikt za mnie decydować!
To mi dało do myślenia. Skoro jestem dorosła i nic nie muszę, to dlaczego aż tak mnie to złości? Co jest tej złości przyczyną? Już widzę, że nie osoba z zewnątrz, bo takowe z życia wyeliminowałam, czyli muszę to być ja sama, ale jak?!
Przeraziło mnie wtedy, że nie ma już kogo obwiniać za to, że zalewa mnie wściek. Przeraziło, bo poczułam dobitnie, że "wroga" mam na własnym terenie. 
O co ta cała złość zatem? Nie było innego wyjścia jak przeanalizować o co w tym wszystkim chodzi. Krok po kroku zaczęłam się zastanawiać. No dobrze, czyli coś mi mówi, że powinnam na przykład ufarbować włosy, bo w siwych wyglądam brzydko i staro. Dlaczego czuję złość? Przecież nie mam ochoty farbować włosów. Wolę swoje siwe. Sprawa "powinna" na tym się skończyć. To moje włosy, jestem dorosła, czuję się dobrze z tym kolorem, decyduję i już. Skąd ten podgryzający mnie robak?
Chwilę trwało zanim dotarło do mnie, iż gdzieś w głębi siebie wierzę, że siwe włosy są brzydkie i są oznaką starości. A starość jest zła. No i powinno się ją maskować, żeby móc wyglądać dobrze, czyli młodo. Zdziwiłam się, kiedy odebrałam takie myśli w sobie. Ale jednak tam były. Wydawało mi się, że nie mam z siwymi włosami żadnego problemu. A jednak... Moje czy nie moje te myśli były, ale jednak mój umysł je przchowywał. Kiedy "wypłynęły" na powierzchnię mojej świadomości i ukazały się, było mi z tym dziwnie - prawie jakbym miała schizofrenię - była we mnie opinia jakiejś kompletnie innej osoby mieszkającej w moim wnętrzu i myślącej według jakichś obcych mi wzorców. 
Nie mogłam jednak nijak zaprzeczyć, że to nie pochodziło z mojego własnego wnętrza. Byłam sama ze sobą. Wokół mnie nie było nikogo, kto by mi mówił co powinnam zrobić z moimi włosami. I to nie ktoś inny tylko ja sama wyrażałam opinię, że siwe włosy pokazują, że się jest starym, a starym być niedobrze, bo starzy są nikomu niepotrzebni, a nawet gorzej - są przeszkodą dla młodych. "Wow!" - pomyślałam, gdy fala zaskoczenia, przerażenia i... wstydu, że to ja sama tak myślę, nieco się rozrzedziła.
Złość minęła mi niemal w jednej chwili, gdy dotarło do mnie, że ten "nakaz" farbowania włosów pochodził ode mnie samej. Nakaz wyglądania młodo, gdyż wyglądanie na swój wiek, kiedy nie jest to wiek młody, nie jest dobre. Ponieważ świadomie wybrałam niefarbowanie, mój wewnętrzny "potępiacz" nie dawał mi się tym cieszyć i potrzebował, aby zauważyć jego i jego rację. Do tej pory nie wiedziałam, że żyję z nim pod jednym "dachem". I że on siedzi zamknięty w piwnicy i stamtąd pociąga za moje sznurki ...
Gdy już nie czułam złości, mogłam na spokojnie przyjrzeć się własnemu "wykopalisku". W pierwszym odruchu chciałam temu zaprzeczyć, że ok, jestem już duża i nie potrzebuję rad, kiedy wiem, czego chcę.
Pomyślałam sobie też jednak, że może w tym głosie jest cień racji, który wynika ze złych doświadczeń, które z siwą głową mogą się kojarzyć w naszym społeczeństwie - z bezradnością, niedołęstwem, zależnością, byciem ciężarem dla innych i problemem, brakiem własnego życia i kultywowania zainteresowań, brakiem urody wynikającym z licznych chorób, bezkrytyczną religijnością, potępianiem innych, jęczeniem i narzekaniem na nowe czasy, ludzi, rząd i wszystko co tylko się da, ale bez próby zrobienia z tym czegokolwiek konstruktywnego - słowem: byciem ofiarą (lub katem, co zresztą na jedno wychodzi). Ofiarą wiary w to, że to starość czyni nas niedołężnymi, a nie niedołęstwo (ale psychiczne i emocjonalne) czyni nas starymi.
Uzmysłowiłam sobie przydatność tej krytyki we mnie, którą - ja taka przemądrzała - odrzucałam całkowicie i w swojej pysze nawet nie próbowałam słuchać argumentów "drugiej strony". Bo ja wiem lepiej. A myślałam wcześniej, że to ktoś wie lepiej i mi "wmawia". A to jedynie było moje "lustereczko".
Kiedy reagowałam jak dziecko - odrzucałam wszystko, gdyż przyjęcie czyjegoś odmiennego punktu widzenia traktowałam jako zaprzeczenie własnej wartości (a nie temu co myślę, co z moją wartością nie ma nic wspólnego) i przymus zastosowania się do czyichś sugestii. Tak pewnie musiałam mieć w moim dzieciństwie. Teraz - jako osoba w pełni dorosła, mogłam przyjąć krytykę własnej decyzji, wziąć z niej to co moje, podziękować, a resztę zostawić przy "nadawcy" i podziękować za wskazanie mi skojarzeń z błędami przeszłości, jakie moja decyzja nasuwa, a których powielenia mogę uniknąć - wiedząc o nich. I zrobić wtedy swoje weryfikując czy chcę tych siwych włosów czy nie, czy też może - jeśli chcę, to czy wybieram to, iż moje siwe włosy dorzucą sie do takiego społecznego z nimi skojarzenia, czy też wytworzę własne, zupełnie inne, aby siwe włosy zaczęły kojarzyć się zgoła z czym innym. W końcu - w dawnych czasach oznaczały one mądrość...
Mogłam zaczerpnąć z wdzięcznością z doświadczenia narodu i dodać własną cegiełkę - postanowienia, iż w moim przypadku będą oznaczać urodę (która bierze się z wnętrza i buduje zewnętrze), sprawność fizyczną i intelektualną, uśmiech, wyrozumiałość i akceptację, zaradność i odpowiedzialność za siebie pod każdym względem, bez obwiniania dzieci, rodziny czy rządu za to jak się czuję i jak wygląda moje życie, bez roszczeń i oczekiwań, a przy tym - akceptację tego kim jestem dzisiaj - z takim, a nie innym kolorem włosów i wyglądem. A co!
Odkąd zrozumiałam, że moja złość brała się z przekonania, że muszę zastosować się do "zaleceń" bezkrytycznie i w stu procentach, bez uszanowania mojej woli lub, gdy zrobię "po swojemu", zatruje mnie poczucie winy, w moim świecie zapanował spokój. Krytykę oraz wypowiedzi zawierające "muszę", "powinnam" czy "trzeba" biorę pod lupę użyteczności i odsiewam co z niej jest dla mnie, a co nie. Uczuciom złości, gdyby się jeszcze pojawiły, też trzeba dać miejsce, aby się mogły "wytupać" i "wykrzyczeć", a potem - rozsądnie przyjrzeć się co z tego biorę i - aby nie pozostawiać energetycznego długu - za dobrą radę być wdzięczną, a czego nie - za to też być wdzięczną. Dlaczego? Bo mogłam dzieki temu poznać lepiej siebie i uświadomić sobie, czego już nie chcę w swoim życiu.
Nasz organizm też nie wszystko przyjmuje, co jemy czy pijemy. Czy jest w tym coś złego? Początkowo bierze wszystko i w trakcie przetrawiania treści część bierze dla siebie, odżywia się, regeneruje i buduje, a część - wydala. Nie wie z góry co mu się przyda, a co nie. Bierze początkowo całość, a nie tylko to, z czego skorzysta. Zresztą, tej całości potrzebuje do wyciągnięcia swojej esencji, a to co odrzuca, to efekty procesu jej osiągnięcia, a nie surowe pojedyńcze składniki, znane na początku.
Dopóki nie ma w tym dramatu, a jedynie naturalny proces przetwarzania "danych" - nie walczymy z naturą. Problem pojawia się jedynie wtedy, gdy z góry "wiemy" co jest dobre, a co złe i odrzucamy na bazie tylko części wiedzy, bez "przetrawienia informacji", ze strachu, bojąc się przyjąć i być zależnym?, kontrolowanym? - gdyż z tym najczęściej branie tego, co nam się nie podoba, kojarzy.
Skojarzenia i emocje biorą się z przeszłych doświadczeń. Nie musimy odrzucać wszystkiego i za każdym razem w wielkim znoju budować od zera. Przeszłość daje nam wielkie ułatwienie, ale aby z niej zaczerpnąć, potrzebujemy powiedzieć jej "dziękuję" za to, z czego mogę skorzystać i de facto korzystam. Nie da się nie korzystać z przeszłych doświadczeń. Jest to niemożliwe. I tak wyrastamy z pnia przeszłości i jesteśmy od niej zależni - niczym gałąź od całego drzewa. Fakt, że żyjemy dzięki komuś innemu, już jest korzystaniem z osiągnięć innych, czy tego chcemy czy nie. Jeśli nie oddamy szacunku przeszłości - w przeciwnym razie - nieświadomi tych praw - narażamy się na życiowe i zdrowotne kłopoty. Cóż - nieznajomość prawa nie zwalnia z odpowiedzialności... gałąź odcięta od drzewa usycha...
Nie mów mi, co mam robić? Wręcz przeciwnie! Mów i to jak najczęściej! Dzięki temu będę mieć okazję uczyć się i wzrastać. 







Historia cen

? Historia cen dostępna jest po zalogowaniu się. Dzięki niej możesz sprawdzić aktualny trend cenowy, wzrost lub spadek ceny oraz sezonowe obniżki cen produktów.





Alice Clayton, format MOBI, EPUB, rok wydania 2015



Nie mów mi co mam robić (E-book) - Opis i dane produktu



Książka autorki bestsellerów Nie dajesz mi spać i Z tobą się nie nudzę Seksowna i zabawna opowieść o wielkiej namiętności i szalonych erotycznych przygodach Viv jest programistką, ale przede
Dymanie w cipkę i stopy
Wylizywanie męskiego tyłka
Mamuski Seks - Jasmine Jae, Brytyjki

Report Page