Lucinda gwałci swoje masywne piersi

Lucinda gwałci swoje masywne piersi




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Lucinda gwałci swoje masywne piersi


Grzedowicz Jaroslaw - Pan Lodowego Ogrodu t.3

Home
Grzedowicz Jaroslaw - Pan Lodowego Ogrodu t.3



===Ry+ucRi8rKPluRZ96dv3ng== Pan Lodowego Ogrodu Tom III Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu Tom III Ilustracje Daniel Grzeszkiewicz Lublin 2010 Ko...

===Ry+ucRi8rKPluRZ96dv3ng==

Pan Lodowego Ogrodu Tom III

Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu Tom III Ilustracje Daniel Grzeszkiewicz

Lublin 2010

Konwersja do formatu MOBI: Virtualo Sp. z o.o. ===Ry+ucRi8rKPluRZ96dv3ng==

Spis treści Cytat Rozdział 1 Gorący lód Cytat Rozdział 2 Ludzie Niedźwiedzie Cytat Rozdział 3 Szkarłat Cytat Rozdział 4 Kajdany i Lśniąca Rosą Cytat Rozdział 5 Lodowy Ogród Cytat Rozdział 6 Kroczący Z Ogniem Cytat Rozdział 7 Przeszpiegi Cytat Rozdział 8 Nasza Pani Bolesna Cytat Rozdział 9 Śpiąca królewna O autorze ===Ry+ucRi8rKPluRZ96dv3ng==

Cytat Cóż to za ludzie jadą na koniach Räwila? Na fali wysokiej i w ryku bałwanów? Pot leje się z źrebców-żeglarzy, wodne ogiery czoło muszą wichrom stawiać (...) Sygurd z towarzyszami jest tu, na morskim drewnie. Z wiatrem pędzimy w samą śmierć. Spiętrzone fale, nad stewy wyższe, rąbią w nas z góry. Statek tonie; ktoś ty, co pytasz? ( Reginsmal - Pieśń o Reginie )1 1 Wszystkie cytaty z Eddy Poetyckiej za: Edda Poetycka, tłum. i oprac. Apolonia Załuska-Str0mberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986 ===Ry+ucRi8rKPluRZ96dv3ng==

Rozdział 1 Gorący lód

Dryfuję na krze. Na kołyszącej się śliskiej krze ciepłego lodu, obrośniętej dziwacznymi kształtami, które kiedyś stanowiły wręgi i burty dumnego lodowego drakkara. Sterczą wokół mojego dygocącego, zlanego lodowatą słoną wodą ciała jak zakrzywione ostrza szabel, jak fragmenty szklanego szkieletu, całego w owalnych otworach, koronkowych ornamentach, które powiększają się, w miarę jak okręt topnieje. Topnieje w morzu. Kilkaset kilometrów od najbliższego lądu, wśród ryczących wściekle czarnych fal zimowego sztormu,

istnych wałów wody sięgających kilkunastu metrów, zwieńczonych dymiącymi białymi czapami piany. Jestem sam. Sam nad zieloną, huczącą otchłanią, sam pośrodku lodowatego, kipiącego sztormem morza. Sam wśród słonego wichru smagającego sztywne, pokryte skorupą soli ubranie. Wokół mnie sterczą filigranowe przejrzyste kły z czegoś, co nie do końca jest lodem, a jednak się topi. Rozpuszcza się w morzu jak kostka wrzucona do ciepławej whisky. Bardzo daleko od lądu. Rozwiązanie szybkie, eleganckie i sprytne. Najprostsze z możliwych. Bez wrzasków, piorunów i zaklęć. Wymyślone przez kogoś mądrzejszego od van Dykena. Jeszcze moment i kra zmieni się w stertę bezkształtnych okruchów, a moje dygocące przemarznięte ciało ześlizgnie się w lodowatą wodę, stanie się drobiną unoszącą się przez chwilę wśród ryczących wodnych gór. Dwie minuty do hipotermii, a później ostatnia podróż w dół, w przeraźliwie zimną słoną ciemność głębi, jaką odbyli już wszyscy inni, którzy mi zaufali. Konwulsyjne próby oddychania wodą w mroku, rozpaczliwe dławienie się ciężką, lodowatą solanką. Jeszcze tylko ja. Jestem sam. I dryfuję na krze. A potem otwieram oczy. Ze spazmatycznym oddechem, rozpaczliwie krztusząc się powietrzem, łykając je wielkimi haustami, jakby było ciężką, lodowatą solanką, siadając gwałtownie wśród

szorstkich, grubych futer. Ten koszmar nie daje mi spokoju, odkąd wszedłem na pokład lodowego drakkara. Odkąd pozwoliłem wejść innym. Jak kretyn. Jak ostatni głupiec pozwoliłem im zrobić, co chcą. A teraz płyniemy powoli fiordem Dragoriny, pchani nieokreśloną siłą, woda rozstępuje się przed dziobem i bulgoce za rufą. Drakkar nie ma żagli, nie ma żadnego widocznego napędu, po prostu sunie przed siebie tam, gdzie chce. Przypłynął po mnie. Dwóch ludzi, którzy nie byli mną i podeszli do burt, po prostu padło zamrożonych. A kiedy wyruszaliśmy i wkroczyłem na pokład za pozostałymi, lodowy trap po prostu stopniał. Zaczął się robić cienki i przezroczysty, pokrył się owalnymi otworami, rozpadł wśród strug wody ciurkających do jeziora. Jak w moim koszmarze. A okręt ruszył. I teraz nie ma już odwrotu. Nie wiem, czy mogę zejść z pokładu, kiedy przebywa na nim ktokolwiek inny. Czy okręt zamrozi ich wtedy? Zmieni każdego w zliofilizowaną, lodowatą skorupę? Czy po prostu utopi nas na pełnym morzu, jak w moim krótkim, nerwowym śnie? Trap stopniał nieoczekiwanie, jakby tylko czekał, aż wejdę w ciemność ładowni. Nie było czasu, żeby się zastanowić, żeby wyholować którąś z rybackich łodzi Ludzi Ognia i spróbować ją przycumować za rufą, nie

było czasu na nic. Zabrał nas jak pociąg. Te bagaże, które moi ludzie zamierzali załadować w kolejnej turze, po prostu zostały na brzegu, wśród biegających ludzi. I teraz płyniemy. Okręt głupców. Lodowy okręt głupców. Zasnąłem w ładowni. Wśród szklistych ścian, wręg i lśniących lodowych burt, które nie są całkowicie przejrzyste, ale przepuszczają trochę światła, jak bardzo gruby błękitny kryształ. Chciałem zaszyć się gdzieś na chwilę i pomyśleć. Wydusić z siebie jakieś rozwiązanie, a zamiast tego przysnąłem w jednej z tych irytujących regenerujących drzemek, podobnych do letargu. To cena za sterowany berserkerski szał, w jaki kazałem się wprowadzić Cyfral ledwo dwa dni temu. Za dodatkowy napęd w czasie walki, za cały stres i przerażenie zmiecione pod dywan, upchnięte po kątach na później, żeby nie przeszkadzały przy pracy. A teraz trzeba płacić. Stąd te dreszcze, napady letargu, ból w mięśniach wypełnionych kwasem mlekowym, krwotoki z nosa. Nie ma nic za darmo. Muszę sprawdzić, czy mogę jakoś wpływać na kurs okrętu. Czy przynajmniej do jakiegoś stopnia jestem w stanie nim sterować. Nie płyniemy szybko, może dałoby się w jakiś sposób przekazać wiadomość Atleifowi. Niech kilku ludzi dogoni nas niewielką łodzią, a potem wróci lądem. Wstaję ze sterty zwiniętych futer i ruszam w głąb

ładowni, sunąc palcami po szklistych ścianach. Nie są zimne. W dotyku przypominają jakieś tworzywo. Twarde, a jednak na powierzchni leciutko elastyczne. Przykładam dłoń do wklęsłej ściany i czekam. Lód pod skórą nie zmienia temperatury, moja dłoń nie robi się wilgotna. Burta nie topnieje pod wpływem ciepła mojej dłoni. Gładka powierzchnia prześwituje lekko, za nią majaczą niewyraźnie elementy konstrukcji. Opieram czoło o ścianę i widzę wewnątrz łuk wręgi. Solidny, o lanych, obłych kształtach, jakby lekko biologiczny, ale konstrukcyjnie wręga jest bez zarzutu. W przekroju przypomina dwuteownik, wewnętrzna powierzchnia jest ażurowa, pokryta precyzyjnymi otworami, jak w samolocie. Tam, gdzie trzeba, szklisty materiał obrasta dodatkowymi wzmocnieniami, wtapiającymi się w sąsiednie elementy. Powierzchnia, po jakiej stąpam, pokryta jest skomplikowanym wypukłym wzorem, który powtarza się na stopniach zejściówki i każdej płaskiej powierzchni, na której można stać. To wzór przeciwpoślizgowy, pozwalający chodzić pewnie nawet w mokrym obuwiu bez względu na przechyły. Macam przez chwilę płyty podłogi i dostrzegam zarys paneli. Dużych, jakieś dwa na trzy metry. Odsuwam rzucone niedbale toboły, aż odsłonię całą płytę, i znajduję z każdego brzegu po dwa otwory, w które można włożyć palce. Panel jest ciężki. Ciężki jak tafla lodu, ale unoszę go z jednej strony i zaglądam pod pokład. Widzę wręgi

schodzące się na dole, w zielonkawym półmroku, solidny kil ciągnący się w kierunku dziobu, podobny do spłaszczonego kręgosłupa, i grubą taflę burty, za którą przelewa się wodna głębia. Niewyraźnie majaczą skały na dnie fiordu i ciemne kształty, może zatopionych drzew. Wzdłuż kilu widzę jeszcze jakieś kanały, którymi płynie gęsta jak ropa ciecz, błękitna lub fluorescencyjnie zielona, podobne kanały, grubsze i cieńsze, dostrzegam wewnątrz burt, we wręgach i całym ożebrowaniu. Układam z powrotem pokryty oplotowymi wzorami greting i idę dalej wzdłuż ładowni. Wolna przestrzeń zwęża się, wzdłuż burt wznoszą się obłe, jajowate kształty, podobne do szklistych osich gniazd, albo leżące płasko jak sarkofagi. Te wrzecionowate tkwią głęboko zatknięte ostrym końcem w gniazdach umieszczonych w płycie pokładu, jak starogreckie pitosy, tylko nie są zrobione z wypalanej czerwonej gliny, ale z tego samego szklistego pseudolodu jak wszystko tutaj i mają po półtora metra wysokości. Na bokach mają wgłębienia przekreślone walcami uchwytów. Chyba. Ujmuję dwa po bokach naczynia i usiłuję je ruszyć z miejsca, ale albo jest potwornie ciężkie, albo na sztywno przymocowane do pokładu. Nisko, jakieś pół metra nad gretingiem, każdy dzban ma owalne wgłębienie niczym wylotek ula. Wsuwam tam niepewnie dłoń, wklęsła ściana odchyla się do tyłu i na dłoń spływa mi silny, zimny

strumień cieczy. Cofam gwałtownie rękę, strumień ustaje, kałuża pod moimi nogami spływa przez drobne otwory w gretingu, słyszę, jak chlupoce gdzieś na dole. Ostrożnie wącham dłoń, pocieram mokrym palcem wrażliwy fragment skóry w zgięciu ramienia. Nie czuję niczego poza wilgocią. Potem dotykam wargi, a po jakimś czasie czubka języka. To woda. Zimna słodka woda. Sprawdzam po kolei pozostałe dzbany ustawione wzdłuż ścian, umieszczony nad podłogą wylew działa jak dozownik w dystrybutorach wody mineralnej. Jeśli wpycham uchylną klapkę do środka, płynie woda, a wewnątrz pitosu rozlega się bulgot. Dobra. Przynajmniej mamy wodę. Jupi du. Alleluja. Wtykam do wnętrza własny metalowy kubek, słucham chlupotu życiodajnej cieczy, która za moment może okazać się niekoniecznie życiodajna, i wypijam mały łyk. Trzymam wodę przez chwilę w ustach, ale nie czuję żadnej podejrzanej goryczki, żadnego posmaku gorzkich migdałów, więc przełykam. A potem z tłukącym się boleśnie o żebra sercem czekam przez jakieś trzy minuty. Nie czuję skurczu żołądka, lodowatego zimna w żyłach, nie ślepnę ani nie duszę się na poziomie rdzeniowym, z płucami pełnymi powietrza, jak by się stało, gdyby moją tkankę nerwową zaatakowały związki cyjanowe. Nie wybuchają mi oczy ani nie zmieniam się we flądrę. To, rzecz jasna, idiotyzm, ale z drugiej strony picie tej

wody będzie nieuniknione. A zatrucie zbiorników byłoby jeszcze bardziej prostym i eleganckim rozwiązaniem niż roztopienie się drakkara na pełnym morzu. Jednak nic takiego się nie dzieje, więc czuję otuchę. Jakiś czas walczę z tkwiącymi wzdłuż burt sarkofagami, lecz bez skutku. Wydaje się, że górna powierzchnia nie stanowi monolitu z resztą, ale nie udaje mi się jej zdjąć. Podważam brzegi nożem, ciągnę do góry, tarmoszę we wszystkie strony, jednak niewiele to daje. Jest jak opakowanie zabezpieczone przed dziećmi, którego z reguły nie umieją otworzyć dorośli. Przydałby się pięcioletni brzdąc, otworzyłby sarkofag w dwie minuty. Pośrodku każdej pokrywy, tuż przy krawędzi, znajduje się ornament z dwóch trójkątów. Wierzchołek bliższego dotyka do podstawy drugiego, jak stylizowana choinka o tylko dwóch piętrach. Patrzę na niego, bo coś mi nie pasuje, jest zbyt surowy, zbyt techniczny w porównaniu do pseudonormańskich ozdóbek, które wiją się wszędzie wokół mnie. Nie daje mi spokoju. A potem sobie przypominam. Widziałem takie symbole, tylko poziome, w dzieciństwie, kiedy panele sterujące odtwarzaczy albo programów multimedialnych tradycyjnie nawiązywały do starych, jeszcze mechanicznie obsługiwanych urządzeń. Fast forward albo rewind. Znak z czasów, gdy dźwięk zapisywano na magnetycznej taśmie. Popycham krawędź dłonią tuż pod symbolem i wtedy

ustępuje lekko, rozlega się trzask, a potem pokrywa odjeżdża miękko w bok. Niby nic. Uchylne klapki jak w automatach z napojami, symbol ff na skrzyni, a ktoś, kto nie narodził się na Ziemi, będzie miał poważny problem z dobraniem się do zawartości tych zbiorników. Wewnątrz sarkofagu wieje zimnem, wypływa stamtąd para, ale to nie jest jakiś upiorny mróz, tylko chłód. Patrzę na pęki sztywnych, pachnących wędzeniem płatów suszonej ryby, na gliniane dzbany pełne dziwnych ziaren jakby suchej fasoli albo wypełnione mąką, na paski suszonej wędliny, na zawekowane słoje zalanego smalcem mięsa, na czarne od dymu połcie owiązane starannie sznurkiem. Zapasy. Jakże miło. I to jeszcze w lodówce. Pociągam pokrywę do siebie, wjeżdża na miejsce z trzaskiem rygla i sarkofag znowu staje się monolitem. Gródź dzieli ładownię szklistą ścianą, w której poruszają się niewyraźne, wijące się kształty. Przytykam twarz do tafli lodu i widzę, że w zielonej cieczy majaczą żywe stworzenia, niczym węgorze z piekła rodem. Są długie, mięsiste, o paskudnych zębatych pyskach głębinowych stworów, najeżone kolczastymi płetwami. Wyglądają jak skrzyżowanie smoka z mureną. Wzdłuż boków migocą im drobne punkciki fluorescencji, zielone i błękitne. Ryby. O wyraźnie ludzkich, upiornych oczach z widoczną białkówką i okrągłymi źrenicami w otoczeniu złotych tęczówek.

Zapasy? Akwarium? Powierzchnia lodowej ściany nie jest idealna; kiedy patrzy się na wprost, pływające wężowymi ruchami cielska widać całkiem wyraźnie, ale pod kątem zmieniają się w zamglone, niewyraźne kształty. Chcę wiedzieć, co jest dalej, nie doszedłem jeszcze do połowy drakkara, do dziobu zostało dobre dziesięć

metrów. Obmacuję chłodną ścianę, ryby po drugiej stronie rozpłaszczają o lód kolczaste przyssawki na spotkanie moich dłoni. Ryby. Powiedzmy. Niby-ryby. Konwergencyjne odpowiedniki. Dedukuję, że jeśli jest przejście, powinno znajdować się na środku. Tak nakazuje logika. Mimo to niczego nie widać. Po dłuższym macaniu w zielonkawym półmroku ładowni znajduję jednak kolejny wypukły znaczek. To plus. Albo krzyż grecki. Kawałek dalej okrąg z punktem w środku. Znajdują się półtora metra od siebie, na tej samej wysokości. Kolejna łamigłówka? Krzyż... Apteczka? A kółko z kropką? Słońce? Odsuwam się dwa kroki, ale nie robię się od tego mądrzejszy. Ziemski symbol. Krzyż grecki i kółko z kropką. Coś równie prostego jak ffna lodówce. Coś, co ma związek z otwarciem drzwi? Drzwi służą do tego, żeby gdzieś wejść albo wyjść. Mam zagrać w kółko i krzyżyk? Pcham dłonią to jeden symbol, to drugi, jakby ustępowały, ale może mi się wydaje. Wejść lub wyjść. Symbol. Nie istnieje żaden symbol graficzny w związku z drzwiami. Najwyżej napisy: „pchać" albo „ciągnąć", push albo pull. I wtedy spływa na mnie olśnienie. Wektor. Kiedy

zaznacza się go w dwóch wymiarach, jest odcinkiem zakończonym grotem. Ale jeśli obrazujemy w trzech wymiarach, to gdy patrzy od nas, jest krzyżykiem symbolizującym brzechwę strzały, a gdy patrzy na nas, jest okręgiem z kropką, bo symbolizuje grot. Mógłby o tym pamiętać tylko ktoś, kto uczył się jeszcze z użyciem papieru. Od lat przestrzeń trójwymiarowa szkolnych zadań jest po prostu trójwymiarowa. Wirtualna. Kładę jedną dłoń na plusie, a drugą na kółku i naciskam oba naraz. Plus ustępuje i wpada do środka, ale okrąg nie. Próbuję więc pociągnąć go do siebie, lecz palce ślizgają mi się na ścianie. Odrywam dłoń i wtedy krótki walec lodu wysuwa się na spotkanie mojej dłoni. Słychać świst gładkich powierzchni i gródź odpływa na bok. Mam przejście. Nie za wygodne. Jak ma tu przejść człowiek, który coś niesie? Wchodzę w zieloną, migotliwą ciemność, odruchowo macam ścianę obok wejścia, jakbym spodziewał się włącznika. I natrafiam na niewielką wypukłość, jak miskę przyklejoną do ściany. Gładzę ją, jakby była kobiecą piersią, szukam jakiegoś wystającego przycisku, ale nic to nie daje. Wciskam miskę w głąb ściany, szczypię, wszystko bez skutku. W końcu daję za wygraną i walę w nią pięścią. Rozlega się głęboki, wibrujący dźwięk i przez zamkniętą w ścianie ciecz wypełniającą niby-akwarium

przepływają kręgi, jakby była powierzchnią stawu, w który wpadł kamień, tylko że te fale rozchodzą się pionowo. Węgorzowate stwory rozpierzchają się na wszystkie strony i rozbłyskują nagle ostrym, zielonkawym i błękitnym światłem. Włączyłem światło. Gratulacje. Przeszedł pan do następnego etapu. Odpinam pochwę z mieczem i kładę w prowadnicy, blokując drzwi. Kiedyś postanowiono w ten sposób zgładzić pewnego samuraja. Tron suwerena ustawiono w takiej odległości, żeby gość musiał uklęknąć i złożyć pokłon akurat w rozsuwanych drzwiach. Kiedy jego podgolony łeb zwieńczony kokiem znalazłby się pomiędzy skrzydłami, służba miała zatrzasnąć ekrany, jednak cwaniak skłonił się, układając miecz w prowadnicy, i nic z tego nie wyszło. Krzyżówkowa ciekawostka, a jednak się przydaje. Kolejne pomieszczenie przecina pośrodku gruby, lśniący słup, jak pień drzewa. Wbija się w strop i zapada pod pokład, wrastając w kil. Pilers. Przedłużenie masztu. Bardzo solidne, zakotwiczone we wszystkie strony elementami, które wyglądają niczym korzenie potężnego dębu. Po obu stronach słupa ciągnie się długi, lśniący stół, obstawiony po bokach ławami. Pilers przebija blat mniej więcej pośrodku. Mesa. Mamy i mesę. Siądziemy wieczorami, zaśpiewamy szanty...

Burty są jakby bliżej, dedukuję, że w środku znajdują się jakieś schowki, może bakisty. Widać zresztą znaczki FF. Odsuwam lśniącą okrywę na chybił trafił i trafiam na stertę cynowych talerzy umieszczonych we wklęsłym gnieździe, żeby nie sypały się przy przechyłach. Obok pęk metalowych łyżek, kubki wetknięte jeden w drugi. Nad samym pokładem pokrywy są owalne, leżące i ciągną się rzędem. Wewnątrz materac - gruba warstwa przepikowanego filcu, nakryta kosmatą skórą. Koje. Zestawienie tego sterylnego, lśniącego wnętrza z suszonym mięsem, futrem i cynowymi kubkami zdobionymi geometryczną gmatwaniną wzorów oplotowych robi dziwaczne, surrealistyczne wrażenie. Skansen i statek kosmiczny. Dziób zwieńczony stewą z głową smoka oraz odsuwane drzwi i bioluminescencyjne oświetlenie. Obłęd. Za mesą napotykam na kolejną gródź, ale oznakowane kółkiem i krzyżykiem odsuwane drzwi nie stanowią już problemu. Ostatnie pomieszczenie, do którego wchodzę, jest trójkątną komorą, na normalnym jachcie byłaby to komora kotwiczna i magazyn żagli. Tu jednak pokład zajmują owalne twory wypełniające całe pomieszczenie, niczym gigantyczne jaja postawione na sztorc. Są trochę mniejsze niż zbiorniki z wodą, różni je nie tylko brak otworów do nalewania, ale i umieszczony na czubku wypukły ornament, który nie jest już żadną łamigłówką. Nawet się nie zastanawiam, czy

wyszczerzona czaszka na skrzyżowanych piszczelach oznacza piracką banderę, czy wysokie napięcie. Po prostu opuszczam pomieszczenie i zasuwam drzwi. Wracam na rufę, tam gdzie zostawiliśmy konie, broń i część bagaży. Jadran leży jak pies, na wyciągniętych nogach, i ogryza kość, przytrzymując ją kopytami, gnat chrupoce w potężnych szczękach. W tej chwili bardziej przypomina smoka niż konia. Patrzę na niego, unosi łeb, wydając z siebie powitalny hurgot, i czuję się przez moment samotny. Zagubiony w kosmosie, wśród smoków, zaklęć, dzikich wojowników i lodowych drakkarów. Samotny, zagubiony i zniechęcony. Tęsknię do czegokolwiek normalnego. Bliżej sterburty znajduję spiralne schody prowadzące do forkasztelu, zaś z bakburty małą owalną gródź. Znanego symbolu wektorów jednak nie ma, tylko wklęsły, rozcapierzony kształt ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami. Patrzę na niego przez chwilę z wyraźnym znudzeniem. Dłoń. W północnej Afryce to „ręka Fatmy" odstraszająca demony. Błękitne lub ochrowoczerwone ślady takiej dłoni odbija się na ścianach. Nie przejdziesz. Ja, Fatma, chronię swoje dzieci. Gdyby był wystylizowany, z równymi trzema palcami oraz odwiniętym kciukiem i małym, oznaczałby „hamsę" - pięć filarów islamu. W dzisiejszych czasach częściej ręka

Fatmy wykonana z folii oznacza tam także: „Uwaga, szyba". Nie chce mi się kombinować, więc po prostu przykładam dłoń, okrąg lodu wokół wpada do środka, tafla daje się przesunąć. Przysiadam czujnie, gotów uskoczyć, ale na widok tego, co ukazuje się za grodzią, parskam śmiechem. Widzę lśniące lodowe ściany małego pomieszczenia, opływowe siedzisko nakryte klapą, sterczącą obłą misę i świecące węgorze uwięzione za lodem. Śmieję się. Przez chwilę kocham jak brata tego, kto stworzył lodowy drakkar. Podnoszę klapę i zamykam za sobą drzwi z poczuciem niewysłowionej ulgi. Sedes działa zarazem jak bidet, brakuje jedynie czegoś do czytania. W forkasztelu znajduję kapitańską kajutę, wpasowaną w unoszącą się ukośnie stewę, zakończo
Anielski strap-on
Amatorka z koleżanką z erasmusa
Przekonuje kupca do zakupu

Report Page