Liż i ssij go mocno maleńka

Liż i ssij go mocno maleńka




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Liż i ssij go mocno maleńka

Zarejestruj się
lub
zaloguj



Ebooki i audiobooki
Książki
Kup na prezent
Cennik
Pobierz Legimi

Pomoc
Jak to działa?



Uzyskaj dostęp do tej i ponad 160000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Wydawca : Wydawnictwo Papierówka Kategoria : Obyczajowe i romanse Język : polski Rok wydania : 2021
czytnikach certyfikowanych przez Legimi
czytnikach Kindle™ (dla wybranych pakietów)
Oceny przyznawane są przez użytkowników Legimi, systemów bibliotecznych i innych serwisów partnerskich. Przyznawanie ocen premiowane jest punktami Klubu Mola Książkowego.
Przepiękna historia, trudna i poruszająca. Niesamowicie wzruszająca, szczerze polecam 🙂
Nie polecam.
Do przeczytania zachęciły mnie pozytywne opinie i niestety się rozczarowałam
Copyright © 2015. The Paper Swan by Leylah AttarCopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka
Beata Bamber, 2019Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2019Redaktor prowadząca: Anna ĆwikRedakcja: Patrycja SiedleckaKorekta: Beata BamberProjekt okładki: © Hang LeOpracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronickiProjekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1
Gołuski 2019
ISBN 978-83-66429-47-5Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber

Sowia 7, 62-070 Gołuskiwww.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska



Ebooki i audiobooki



Ebooki na Kindle



Kup na prezent



Cennik


Jak to działa?


Pobierz Legimi



Blog



Klub Mola Książkowego



Pomoc


Regulaminy



Relacje inwestorskie




Uzyskaj dostęp do tej i ponad 160000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Mówi się, że wyrobienie nawyku zajmuje dwadzieścia jeden dni. Wytrzymała tyle. Ale dwudziestego drugiego oddałaby wszystko, żeby znaleźć się w słodkich objęciach śmierci.
Ponieważ tego dnia zrozumiała, że droga ucieczki oznacza pewną śmierć dla jednego z dwóch mężczyzn, których kochała.
Porywająca opowieść o namiętności, stracie i odkupieniu. Mroczny, intensywny, a mimo to wzruszający romans, pełen realizmu, intryg oraz napięcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To był dobry dzień na louboutiny. Nie planowałam spaceru w modnych szpilkach po wybiegu śmierci. Ale jeśli to miał być mój koniec, jeśli miałam zostać zamordowana przez przypadkowego psychola łaknącego krwi, to czy istniał lepszy sposób na pożegnanie się ze światem niż w butach z czerwoną podeszwą, które posyłały soczyste „pierdol się” mojemu zabójcy?
„Pierdol się, kutasie, za zrobienie ze mnie ofiary bezsensownego morderstwa”.


„Pierdol się za niepokazanie swojej gęby podczas pakowania mi kulki w łeb”.

„Pierdol się za kable, którymi związałeś mnie tak mocno, że wrzynają się głęboko w moje nadgarstki, zabarwiając je czerwienią”.

„A przede wszystkim pierdol się za usiłowanie morderstwa. Nikt nie chce umierać na dzień przed swoimi dwudziestymi czwartymi urodzinami – z blond włosami błyszczącymi po niedawnej wizycie u fryzjera i perfekcyjnymi żelowymi paznokciami – wracając z randki z facetem, który mógłby okazać się tym jedynym”.

Moje życie miało być pasmem sukcesów: ukończenie szkoły, ślub, dom wart pojawienia się na łamach kolorowego magazynu, dwójka idealnych dzieci. Mimo to znajdowałam się tutaj, na kolanach, z workiem na głowie oraz zimną spluwą przystawioną do potylicy. A co w tym wszystkim było najgorsze? Nie wiedziałam, dlaczego to się działo, czemu czekała mnie śmierć. Ale w sumie od kiedy te rzeczy miały sens? Bez znaczenia, czy morderstwo, gwałt, tortury, znęcanie się były przypadkowe czy też drobiazgowo zaplanowane. Czy potrafimy zrozumieć „dlaczego”? A może pragniemy tylko etykietek i szuflad, aby uporządkować chaos, nad którym nie mamy kontroli?

Korzyści finansowe. Zaburzenia psychiczne. Ekstremizm. Znienawidzone dziwki z akrylowymi paznokciami. Pod którym z tych motywów zaszufladkują moje zabójstwo?

„Przestań. Jeszcze nie umarłaś. Oddychaj. I myśl. Myśl!”

Szorstki, ostry zapach juty wdarł się w moje nozdrza, gdy łódź zakołysała się na wodzie.

„Co robisz, Skye?”, słowa Estebana głośno i wyraźnie zadźwięczały w mojej głowie.

„Walczę. Stawiam opór i dzielnie walczę”.

Śmiech pomieszany ze szlochem wyrwał mi się z ust.

Bardzo długo nie dopuszczałam do siebie myśli o Estebanie. Teraz jednak był tutaj, wkradł się do mojej głowy, jak zawsze niezapowiedziany, siadając na skraju świadomości niczym na parapecie okna sypialni.

Pamiętam, że tego ranka rozwiązałam quiz online: „Kim jest osoba, o której myślisz przed snem?”.

„To osoba, którą najbardziej kochasz”.

Pomyślałam o Marcu Jacobsie, Jimmym Choo, Tomie Fordzie oraz Michaelu Korsie. Nie o Estebanie. Nigdy o nim. Projektanci nie są jak przyjaciele z dzieciństwa, którzy przy tobie nie zostają. Im mogę pozwolić się uwieść. Mogę zabrać do domu ich wspaniałe dzieła, a potem pójść spać. Jak louboutiny, nad którymi się zastanawiałam: założyć te zalotne, w kolorze fuksji i z satynowymi paseczkami wokół kostki czy raczej złote czółenka Half D’orsay? Cieszę się, że wybrałam te drugie. Miały szpic. Usiłowałam je sobie wyobrazić razem z jutrzejszym nagłówkiem: „ZABÓJCZE BUTY”. Zdjęcie przedstawiałoby lakierowaną szpilkę wystającą z ciała mojego porywacza.

„Tak, dokładnie tak to się potoczy”, powiedziałam sobie.

Powietrze wewnątrz worka było ciężkie i stęchłe, a moje płuca zapadały się pod przytłaczającym poczuciem beznadziei i strachu. Dopiero zaczynałam sobie uświadamiać, że to się działo naprawdę. Kiedy wiedziesz beztroskie życie, poczucie uprzywilejowania chroni cię przed szokiem. Dzięki niemu wierzysz, że każda sytuacja rozwiąże się w cudowny sposób. To przekonanie zrodziło we mnie brawurę, impertynencję. Byłam kochana, ceniona, ważna. Na pewno ktoś wkroczy do akcji i mnie uratuje, prawda?

– Poczekaj – wychrypiałam, czując ból w gardle.

Kiedy odzyskałam przytomność i zorientowałam się, że le-
żę związana jak dzik w bagażniku swojego samochodu, zaczęłam wrzeszczeć niczym potępieniec, przez co w rezultacie zdarłam sobie głos. Skąd wiedziałam, że wóz był mój? Bagażnik wciąż pachniał perfumami, które rozlałam parę tygodni wcześniej.

Zostałam schwytana na parkingu, gdy wsiadałam do błękitnego kabrioletu. Drań wyciągnął mnie z auta, po czym cisnął na maskę, twarzą w dół. Myślałam, że ukradnie torebkę, portfel, kluczyki, samochód. Może to instynkt ochronny. Może skupiamy się na tym, co chcemy, aby się wydarzyło.

Jednak tak się nie stało. Nie chciał torebki, portfela, kluczyków ani samochodu. Chciał mnie.

Podobno lepiej krzyczeć „pożar” zamiast „pomocy”, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego słowa, bo dusiłam się nasiąkniętą chloroformem szmatą, którą zakrył mi nos i usta. Chloroform nie od razu pozbawia przytomności. Nie w sposób, w jaki przedstawiają to w filmach. Miałam wrażenie, że kopałam i szarpałam się przez wieczność, dopóki moje kończyny nie zdrętwiały. Zawładnęła mną ciemność.

Niepotrzebnie krzyczałam, gdy się ocknęłam. Powinnam była poszukać zamka bagażnika, wypchnąć tylne światła albo zrobić coś, o co później z przyjemnością zapytaliby mnie dziennikarze. Paniki jednak nie można zagłuszyć. To wrzeszcząca, rzucająca się dziwka – i chciała się wydostać.

Rozzłościło go to. Zatrzymał się na poboczu i otworzył bagażnik. Pomimo oślepiającego, zimnego niebieskiego światła ulicznej latarni wiedziałam, że był wściekły. Wywlókł mnie za włosy i wetknął w usta tę samą nasączoną chloroformem szmatę, której użył wcześniej.

Zakrztusiłam się nią, gdy zostałam popchnięta w kierunku pomostu. Ręce wciąż miałam związane za plecami. Słodki, ostry zapach nie był aż tak mocny, ale wywołał we mnie mdłości. Prawie zadławiłam się wymiocinami, nim wyciągnął szmatę z moich ust i zarzucił mi na głowę worek. Przestałam wtedy wrzeszczeć. Mógł pozwolić, bym zadławiła się na śmierć, ale chciał mnie żywą, przynajmniej do momentu, aż zrealizuje cel, dla którego dokonał porwania. Gwałt? Niewola? Okup? Umysł wypełniły makabryczne migawki z wiadomości i artykułów prasowych. Jasne, podczas oglądania czy czytania ich czułam litość, ale wystarczyło zmienić kanał lub przewrócić stronę, by oderwać myśli od tych okropnych rzeczy.

Mimo to nie mogłam się od tego odciąć. Choć próbowałam przekonać samą siebie, że to tylko realistyczny koszmar, skóra głowy cholernie piekła w miejscu, z którego wyrwał włosy. Ból był jednak czymś dobrym. Mówił mi, że żyję. A dopóki żyłam, istniała jeszcze nadzieja.

– Czekaj – powiedziałam, zmuszona paść na kolana. – Zrobię, co zechcesz. Proszę… tylko mnie nie zabijaj.

Myliłam się. Miał gdzieś, czy przeżyję. Nie byłam zamknięta. Nie żądał okupu. Nie zrywał moich ubrań ani nie czerpał przyjemności z zadawania mi cierpienia. Po prostu chciał mnie tu przyprowadzić, gdziekolwiek to było. Zaplanował morderstwo i nie ociągał się z tym.

– Proszę – jęknęłam. – Pozwól mi spojrzeć w niebo po raz ostatni.

Musiałam zyskać na czasie, aby sprawdzić, czy istniało jakieś wyjście. A jeśli to naprawdę był koniec, nie chciałam umierać w ciemnościach, dusząc się oparami strachu i rozpaczy. Pragnęłam, żeby mój ostatni oddech był wolny, wypełniony morską bryzą. Pragnęłam zamknąć oczy i udawać, że trwa niedzielne popołudnie, a ja jestem małą, szczerbatą dziewczynką zbierającą muszelki razem z MaMaLu.

Zapanowała cisza. Nie znałam głosu ani twarzy oprawcy, nie miałam w głowie jego obrazu. Istniała jedynie mroczna obecność, która czaiła się za moimi plecami niczym olbrzymia kobra gotowa do ataku. Wstrzymałam oddech.

Kiedy zdjął worek, poczułam na twarzy podmuch wiatru. Oczy potrzebowały chwili, żeby się dostosować i odnaleźć księżyc. Był tam – kawałek srebra w kształcie sierpa – ten sam, który obserwowałam, gdy zasypiałam jako dziecko, słuchając opowieści MaMaLu.

– Urodziłaś się w dniu, gdy niebo przysłaniały wielkie, burzowe chmury – opowiadała niania, głaszcząc moje włosy. – Byliśmy gotowi na nawałnicę, ale wówczas wyszło słońce. Kiedy mama trzymała cię, stojąc przy oknie, zauważyła drobinki złota w twoich małych, szarych oczkach. Tamtego dnia były koloru nieba. Dlatego nazwała cię Skye, amorcito.1

Nie wspominałam matki od lat. Nie pamiętałam jej, bo umarła, gdy byłam mała. Nie wiedziałam, czemu pomyślałam o niej właśnie teraz. Może dlatego, że w ciągu kilku minut ja również miałam być martwa.

Na tę myśl przewróciło mi się w żołądku. Zastanawiałam się, czy zobaczę mamę po tamtej stronie. Czy przywita mnie tak, jak opowiadali ludzie w talk show, ci, co twierdzili, że byli po drugiej stronie, a potem wrócili. Ciekawe, czy druga strona w ogóle istniała.

Widziałam migające światła wieżowców mieszkalnych przy porcie oraz ruch uliczny wijący się, niczym czerwony wąż, przez śródmieście. Łódź, na której staliśmy, była zacumowana w porzuconej przystani naprzeciwko Zatoki San Diego. Pomyślałam o ojcu, któremu przykazałam, aby się o mnie nie martwił i pozwolił mi być, oddychać, żyć. Nie miałam rodzeństwa, a on stracił już moją matkę.

Zastanawiałam się, czy jadł właśnie obiad na tarasie, siedząc przy urwisku nad cichą zatoczką w La Jolla. Opanował sztukę sączenia czerwonego wina bez maczania w nim wąsów. Używał dolnej wargi i przechylał delikatnie głowę. Będę tęskniła za jego krzaczastymi, siwymi wąsami, choć protestowałam za każdym razem, gdy mnie całował. Zawsze trzy razy w policzek. Lewy, prawy, lewy. Nie miało znaczenia, czy dopiero zeszłam na dół na śniadanie czy też wyjeżdżałam w podróż dookoła świata. Miałam szafy pełne markowych butów, torebek i świecidełek, ale to właśnie za trzema pocałunkami Warrena Sedgewicka będę najbardziej tęsknić.

– Mój ojciec zapłaci ci każdą sumę – powiedziałam. – Bez zadawania pytań.

Błaganie, targowanie się… przychodzą łatwo, gdy zaraz masz stracić życie.

Moje zapewnienia nie doczekały się odpowiedzi poza mocnym szturchnięciem, które sprawiło, że opuściłam głowę.

Porywacz dobrze się przygotował. Klęczałam na środku płachty brezentu, która okrywała większą część pokładu. Rogi były przymocowane łańcuchem do betonowych bloków. Wyobraziłam sobie, jak oprawca owija moje zwłoki w tę plandekę, po czym wrzuca je gdzieś do oceanu.

Umysł zbuntował się przeciwko temu obrazowi, ale serce… wiedziało.
– Dobry Boże, pobłogosław mą duszę. I opiekuj się tatą, i MaMaLu, i Estebanem. – Ta modlitwa pochodziła z przeszłości. Nie wypowiadałam jej od wielu lat, ale słowa automatycznie uformowały się w ustach, po czym wypadły z nich jak maleńkie paciorki pocieszenia.

W tamtej chwili zrozumiałam, że wszystkie rany, urazy i wymówki nie są niczym więcej jak zwiewnymi widmami, które rozpływają się w obliczu wszystkich kochanych przeze mnie osób oraz tych, ofiarowujących mi swoją miłość. Ostatecznie moje życie sprowadzało się do trzech pocałunków i trzech twarzy: ojca, niani oraz jej syna. Dwóch z nich nie widziałam od dnia, gdy wyjechaliśmy z Casa Paloma suchą, zakurzoną drogą.

„Kim są osoby, o których myślisz tuż przed śmiercią?”

Zacisnęłam powieki w oczekiwaniu na wystrzał i lodowatą, ołowianą nieuchronność śmierci.

„To osoby, które najbardziej kochasz”.

1. Amorcito – (z hiszp.) kochanie (przyp. tłum.).
Wokół panował mrok. Był to typ ciemności, która miała w sobie coś surrealnego: była głęboka, nieruchoma i rozległa. Trwałam zawieszona w jej pustce niczym bezcielesny okruch świadomości. Odczuwałabym spokój, gdyby nie mdlące rwanie, które przepływało przeze mnie falami, coraz silniejsze, coraz bardziej nieznośne.

Mrugnęłam i zrozumiałam, że mam otwarte oczy. Wokół mnie nic nie ma – ani nade mną, ani pode mną – tylko ból wwiercający się w głowę. Mrugnęłam jeszcze raz… dwa… trzy razy. Nic. Żadnego kształtu czy cienia, tylko absolutna, wszechogarniająca ciemność.

W rzeczywistości nic się nie wydarzyło. Miałam wrażenie, że mózg odłączył się od ciała. Nie czułam rąk ani nóg, języka ani palców u stóp. Ale słyszałam. Słodki Jezu, słyszałam, nawet jeśli był to tylko dźwięk mojego serca bijącego tak szybko, że mało nie wyrwało się z piersi. Każde gorączkowe uderzenie potęgowało ból w głowie, tak jakby wszystkie zakończenia nerwowe pławiły się w pulsującej kałuży krwi.

„Słyszysz. Oddychasz. Może straciłaś wzrok, ale żyjesz”.

„Nie… Nie! Wolę być martwa niż zdana na jego łaskę”.

„Co on mi, kurwa, zrobił?! Gdzie ja, kurwa, jestem?!”


Przygotowałam się na kulkę, ale po modlitwie nastąpiła chwila ciszy. Chwycił kosmyk moich włosów i pogłaskał je delikatnie, niemal nabożnie. Potem trzasnął mnie kolbą – uderzenie prawie rozpłatało czaszkę. Linia budynków San Diego przechyliła się, po czym zaczęła rozpływać w dużych, czarnych kleksach.

– Nie udzieliłem ci głosu – powiedział, gdy przewróciłam się pod wpływem ciosu.

Uderzyłam twarzą o pokład, mocno i szybko, ale wszystko zdawało się rozgrywać w zwolnionym tempie. Zanim zamknęłam oczy, zobaczyłam jego buty. Miękka, ręcznie tłoczona włoska skóra. Znałam się na butach i takie trudno było znaleźć.

„Dlaczego nie pociągnął za spust?”, pomyślałam, mdlejąc.

Nie miałam pojęcia, jak długo byłam nieprzytomna. To pytanie wciąż we mnie tkwiło, zupełnie jak smok u wylotu jaskini, nie chciało się ruszyć, gotowe wyzwolić ogień wszystkich potwornych możliwości gorszych od śmierci.

Może planował pozostawić mnie ślepą, oszołomioną narkotykami i zależną do niego? Może chciał wyciąć moje organy, a potem je sprzedać? Może już je ze mnie wydobył i to była tylko kwestia czasu, kiedy znieczulenie przestanie działać? Może sądził, że mnie zabił, i pogrzebał żywcem?

Z każdą mijającą myślą ból przeradzał się w terror, który według mnie jest jeszcze większą suką niż panika. Terror połyka cię w całości. Zaczęłam zsuwać się głęboko w jego brzuch. Czułam jego zapach. Oddychałam nim. Pożerał mnie żywcem.

Oprawca musiał coś mi podać, ale nie wiedziałam, czy paraliż był tymczasowy czy też trwały. Nie miałam pojęcia, czy zostałam zgwałcona, pobita, okaleczona… i nie byłam pewna, czy chciałam się tego dowiedzieć.

Nie wiedziałam, czy tu wróci. Jeśli tak, to czy stan, w którym się znajdowałam, jakkolwiek okropny, nie był lepszy, bezpieczniejszy, łatwiejszy.

Terror w dalszym ciągu prześladował mnie w labiryncie mojego umysłu, ale było jedno miejsce, o którym wiedziałam, że zawsze będę tam bezpieczna. Uciekłam do niego i odizolowałam od wszystkiego z wyjątkiem kołysanki MaMaLu.

Tak naprawdę nie była to kołysanka, a piosenka o uzbrojonych bandytach, strachu oraz niebezpieczeństwie. Jednak sposób, w jaki MaMaLu ją śpiewała – miękko i z rozmarzeniem –
zawsze mnie koił. Śpiewała ją po hiszpańsku, ale bardziej niż słowa zapamiętałam jej znaczenie.

Ujrzałam siebie w hamaku pod błękitnym niebem. Esteban od czasu do czasu popychał mnie w roztargnieniu, podczas gdy MaMaLu śpiewała, rozwieszając pranie. Te popołudniowe drzemki w ogrodach Casa Paloma, z nianią oraz jej synem, były moimi najwcześniejszymi wspomnieniami. Kolibry latały nad czerwonymi i żółtymi hibiskusami, a bugenwilla zalewała zaniedbane zarośla powodzią amarantowych kwiatów.


MaMaLu śpiewała, gdy Esteban albo ja się zraniliśmy. Śpiewała, kiedy nie mogliśmy zasnąć. Śpiewała, gdy była szczęśliwa i kiedy ogarniał ją smutek.


Jednak łzy popłynęły. Płakałam, bo nie mogłam śpiewać. Bo nie potrafiłam wydobyć z siebie tych słów. Bo MaMaLu, błękitne niebo oraz kolibry przeciwstawiały się ciemności. Płakałam, trzymając się ich kurczowo, a terror powoli, krok za krokiem, ustąpił.

Otworzyłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Wciąż tkwiłam w mroku, ale teraz czułam bujanie. Może moje zmysły zaczynały działać? Spróbowałam poruszyć palcami.

W głowie wciąż mi łomotało od uderzenia, ale poza tym usłyszałam też głosy, które wyraźnie się zbliżały.

– Często przepływasz przez Ensenadę? – spytała kobieta.
Nie zrozumiałam całej odpowiedzi, ale udzielił jej głębszy, zdecydowanie męski głos.

– Nigdy wcześniej nie miałem z tym problemów – zapewnił.
Należał do mojego porywacza. Wyrył się w moim mózgu razem z obrazem jego butów.

– To nic takiego. Zwykła wyrywkowa kontrola przed przekroczeniem granicy. – Kobiecy głos nasilał się i słabł. – Muszę się upewnić… Seryjny numer łodzi zgadza się z seryjnym numerem silnika.

Bujanie nabrało sensu. Znajdowałam się na łodzi, prawdopodobnie tej samej, na którą wcześniej mnie zabrał. Zatrzymaliśmy się w Ensenadzie, porcie granicznym z Meksykiem, jakieś sto dziesięć kilometrów na południe od San Diego, a kobieta najprawdopodobniej była celniczką.

„To jest to. Twoja szansa na ucieczkę, Skye. Zwróć jej uwagę. Musisz zwrócić jej uwagę!”

Wrzeszczałam i wrzeszczałam, ale nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Cokolwiek mi podał, działało na moje struny głosowe.

Usłyszałam nad sobą kroki. Uznałam, że znajduję się w magazynie pod pokładem.

– Dla potwierdzenia spytam, nazywa się pan Damian Caballero? – odezwała się kobieta.

– Damian – poprawił. – „Daj-mjen”, nie „Dej-mjen”.

– Cóż, wygląda na to, że wszystko w porządku. Zrobię zdjęcie numerowi identyfikacyjnemu kadłuba i może pan ruszać.

Nie dałam rady kopać ani krzyczeć, ale odkryłam, ż
Mokra Nikita Von
Murzynek posuwa grubą murzynkę
Murzynka ciągnie pałę przed seksem

Report Page