Leje go maczugą

Leje go maczugą




🛑 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Leje go maczugą

Du kan kontakte vores kundeservice på 71 99 30 10

Copyright © 2022 Car2go Biludlejning
Er I trætte af at skulle køre i to biler, når I skal på tur? Så er en minibus med plads til op til 9 personer svaret på problemet.
Her får du en minibus, der ikke alene kan fragte jer fra A til B – den har også utrolig stor komfort for både fører og passagerer. Med dens rummelighed indeni, kommer I ikke til at føle, at I er stuvet sammen på meget lidt plads, hvilket er en stor fordel, hvis I skal på en længere tur. Samtidig er alle vores minibusser utroligt lette at køre rundt i – dermed opnår du stor køreglæde også i byen. Så med en minibus er det slut med problemet om, at I ikke alle sammen kan være i en almindelig bil.
Du kan læse mere om hver enkelt minibus ved at trykke dig ind på de forskellige her på siden. Her kan du også leje en.
Oplev en minibus, der er nem og behagelig at køre i med høj komfort for alle, der er med.
CAR2GO
Tigervej 9
4600 Køge
Tlf. 71 99 30 10
CVR-nummer.: 35 81 20 75



Korewicki Bohdan - Przez ocean czasu 01 - F

Home
Korewicki Bohdan - Przez ocean czasu 01 - F



1
4
Ilustrował MATEUSZ GAWRYŚ
Redaktor Halina Czernuszyn
Redaktor techn. Edward Wawrzyniak
R O Z D Z I A Ł I
Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięc...

1

Ilustrował MATEUSZ GAWRYŚ

Redakt or Hal i na Czer nuszyn

Redakt or techn. Edwar d Wawr zyni ak

R O Z D Z I A Ł

I

Dominik Konarczyk podejmuje ważką decyzję

Na południe od jednej z małych stacyjek kolejki wąskoto-rowej Warszawa — Radzymin szedł przez las młody mężczyzna. Kroczył na przełaj bez pośpiechu, wdychając z rozkoszą świeże powietrze ciepłego wrześniowego popołudnia. Sosnowy las o ubogim podszyciu kończył się opodal, otwierając widok na polankę porosłą miejscami wrzosem, miejscami ciemno-oliwkowym mchem. Pomarańczowe promienie skłaniającego się ku zachodowi słońca potęgowały barwy krajobrazu nadając mu ciepły koloryt. Zwłaszcza młode pojedyncze brzózki odcinały się jaskrawą, lekko złotawą bielą na tle ciemniejszych barw pobliskiego zagajnika dębowego.

Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „ Nasza Księgarnia", Warszawa 1957 Wydanie I

Nakład 10 000 + 205 egz. Ark. .wyd. 22,5. Ark. druk. 28.75 Papier drukowy mat. kl. VII 70 g. 86X122/32 z fabryki papieru w Częstochowie Oddano do składania 30.1. 57. Podpisano do druku i . VI. 57 Druk ukończono w czerwcu 1957 Drukarnia Techniczna, Bytom, ul. Przemysłowa 2 Zam. 155. R-14

Dominik przystanął spostrzegłszy wiewiórkę, która zbliżała się skokami do samotnie stojącej sosny. Ostrożnie, aby nie płoszyć zwierzątka, począł wyjmować z futerału aparat fotograficzny. Rozległ się lekki trzask, wiewiórka zwinnie wskoczyła na drzewo; zanim nastawił odległość, szybkość i przesłonę, była już na szczycie. Dominik usiadł na kępce wrzosu o kilka kroków od drzewa i czekał, aż wiewiórka powróci. Jakiś ptak świergotał beztrosko. Delikatne jak koronka smugi obłoków zastygły w bezruchu na błękicie nieba. Dominik sprawdził, 4

czy aparat jest dobrze nastawiony. Był zapalonym fotoamatorem. Miał już nawet za sobą pewne osiągnięcia w tej dziedzinie. Szczególnie pasjonowało go fotografowanie żywych stworzeń w ruchu. Niejednokrotnie całe godziny spędzał na tych bezkrwawych łowach. Nagle wiewiórka kilkoma susami zeskoczyła z drzewa i popędziła do lasu. Jednocześnie Dominik usłyszał za sobą szelest kroków. Obejrzawszy się ujrzał wychylającą się z zagajnika postać w szarym kombinezonie. Dominik ze zdziwieniem zauważył, jego niezwykły, lecz harmonijny krój i materiał. Dopiero w następnej chwili zwrócił uwagę na odsłoniętą jasną głowę młodej kobiety. „Jakaś fantastyczna letniczka!" — pomyślał. Nieznajoma, ujrzawszy go, przystanęła jakby zakłopotana; zaraz jednak odrzuciła spadający na czoło lok i zbliżyła się do Dominika. — Przepraszam — rzekła z wahaniem miękkim głosem — proszę mi powiedzieć, jaki dziś jest dzień. Dominik, nieco zdziwiony tym pytaniem, poinformował nieznajomą, że jest czwartek. — Nie... chodzi mi o datę. — Dziś jest piętnasty. — Sierpień? — spytała rozglądając się dokoła. Dominik zaśmiał się ubawiony taką ignorancją nieznajomej. — Musiała pani długo błądzić po tym zagajniku, żeby aż stracić rachubę czasu. Czy pani dawno mieszka w tej okolicy? — zaryzykował pytanie, aby nawiązać rozmowę. Twarz nieznajomej, a zwłaszcza oczy wydały mu się teraz nieprzeciętnie piękne. — Ja tu nie mieszkam — odparła. — Więc przyjechała pani z Warszawy prawdopodobnie, aby odwiedzić krewnych lub znajomych, i korzystając z pięknej pogody wybrała się, jak i ja, na samotny spacer? Dominik zauważył, że dziewczyna nie uśmiechnęła się ani razu. Z jej zachowania się widać było, że chodzi jej o coś bardziej dla niej ważnego niż przelotna pogawędka.

Zapanowała chwila milczenia. Żeby podtrzymać rozmowę, Dominik zaczął opowiadać, iż lubi fotografować zwierzęta i że właśnie przed chwilą uciekła mu wiewiórka, na którą polował z aparatem. Blondynka słuchała go z widocznym roztargnieniem, ale nie odchodziła. Nagle przerwała, pytając, czy nie ma przy sobie kalendarza. Dominik szybko wyjął z kieszeni notes-kalendarzyk i podał go jej. Zaczęła pośpiesznie przerzucać kartki, znalazła sierpień, potem odwracała stroniczkę po stroniczce aż do połowy wrze-śnia, gdzie się kończyły notatki i dalsze stroniczki nie były już zapisane ołówkiem. Zamknęła notes, spojrzała na okładkę i oddała właścicielowi z podziękowaniem. — Przepraszam, że przerwałam miłą rozrywkę fotografowania fauny * — dodała. — Rozumiem, że można to lubić. Wkrótce sama będę się tym zajmować. Fotografia stanie się niejako moim fachem. Mówiąc to skierowała się w stronę zagajnika. Ale oczarowany nią Dominik postanowił nie dać za wygraną. — Jak mi miło — zawołał z ożywieniem — że spotkałem pokrewną duszę, i to tak uroczą. Domyślam się, że należy pani do związku artystów fotografików i być może oglądałem pani zdjęcia na którejś z wystaw. Od dawna marzyłem, by poznać kogoś z tego grona. Pozwoli pani, że się jej przedstawię: jestem Dominik Konarczyk. Nie zwalniając kroku podała mu rękę, którą chciał pocałować. Nie pozwoliła, cofnąwszy ją dość stanowczo. — Ja się nazywam... wszystko jedno; i tak pan mnie więcej nie zobaczy. Zresztą... nazywam się Delio, Monika Delio. Niech pan dalej ze mną nie idzie! Do widzenia!... Właściwie — do niezobaczenia — dodała odchodząc — za godzinę lub dwie przestanę dla pana istnieć!

* Przypisy do wyrazów oznaczonych gwiazdką znajdzie czytelnik na końcu książki; aparaty i pojęcia wymyślone i nazwane przez autora objaśniane nie będą.

5

. Oszołomiony młodzieniec patrzył, jak oddalała się znikając stopniowo wśród młodych, gęstych drzewek. Od wszystkich kobiet, które znał dotychczas, nieznajoma różniła się czymś trudnym do sformułowania. Mimo że pierwsza go zaczepiła, tak jakoś ni to żartobliwie, ni to tajemniczo, czuł, iż dzieli ich dystans: nieuchwytna obcość, zaciekawiająca i pociągająca. Nie zastanawiając się ruszył przez zagajnik w kierunku, w którym „ona" zniknęła. Wydało mu się, że między liśćmi mignęła złota plama jej włosów, potem szare fałdy dziwacznego kombinezonu... Przystanął, wstrzymując mimo woli oddech, a gdy znów zniknęła, ponownie przyśpieszył kroku. Nagle przyszła mu do głowy myśl, która go zabolała: „Ta dziewczyna musi tu gdzieś mieć wyznaczoną schadzkę i szuka »jego«. W następnej już chwili usiłował siebie przekonać, że nie powinno go to obchodzić, ale czuł, że się okłamuje. „Była wyraźnie smutna, widocznie ów ktoś nie stawił się na spotkanie, może więc..." i tu znów cień nadziei, jakby przypływ otuchy: „Stanowczo nie powinno mnie to wszystko wzruszać — wmawiał w siebie — jestem po prostu ciekaw, dokąd idzie, zaintrygowała mnie trochę. No, a najważniejsza rzecz, że sądząc z jej słów zajmuje się fotografiką, i to nie amatorsko, lecz fachowo... A że jest taka zgrabna i przystojna, to* miły, ale mało ważny szczegół..." Tymczasem przez gałęzie zagajnika zaczęła przeświecać otwarta przestrzeń następnej polanki, piaszczystej, usianej tu i ówdzie małymi świerkami. Dominik stanął pochylony i śledził przez listowie sylwetkę dziewczyny, która szła teraz na przełaj przez polanę. Wtem na przeciwległej stronie otwartej przestrzeni dojrzał coś, co przypominało - duży czołg. Pomalowany był w nieregularne żółto-zielone plamy i pasy, dzięki czemu nie od razu rzucił mu się w oczy na tle lasu. Jakaś postać ludzka w kombinezonie takim samym, jaki miała na sobie Monika, manipulowała coś przy domniemanym czołgu.

„Obiekt wojskowy! — pomyślał w pierwszej chwili Do-minik. — A ja tu się skradam w pobliżu, uzbrojony w aparat. Niebezpieczna historia. Ale cóż to za dziwny czołg?! Podobny do ogromnego, spłaszczonego jaja albo do żółwia z wciągniętymi nogami i głową. Ani śladu gąsienic, ani kół, ani jednego wystającego działa. Czyżbyśmy mieli w Polsce i takie machiny? A co za rozmiar! Sądząc na oko, w porównaniu z majstrującym człowiekiem, ten czołg nie czołg musi mieć co najmniej dwadzieścia metrów długości! Potężna owalna obręcz otacza maszynę; podobne dwie półobręcze, przylegające od spodu, stanowią jakby płozy, na których spoczywa cała konstrukcja!" Tymczasem dziewczyna podeszła do rzekomego czołgisty. Ten przerwał pracę; ona mu coś mówiła. Potem, sądząc z ruchów, on z

kolei coś objaśniał wskazując ręką na zagajnik nieco na lewo od miejsca, w którym stał ukryty Dominik.

„Musiała tamtemu opowiedzieć o spotkaniu ze mną" — pomyślał. Nagle nasunęło mu się nowe przypuszczenie: „To

*

7

są dywersanci, którzy się tu ukrywają! Stąd cała tajemniczość wypowiedzi rzekomej Moniki, która jest na pewno szpiegiem. Przecież to jasne! — rozumował pośpiesznie. — Dlatego dziewczyna nie pozwoliła mi iść ze sobą... I jej pierwszy wyraz zaskoczenia, kiedy mnie ujrzała, i te dziwaczne kombinezony, nie znane u nas w kraju! Gdyby to była nasza placówka wojskowa, otoczona tajemnicą, plac byłby ogrodzony i strzeżony, a tu wyraźnie kryją się po lesie jacyś zagraniczni szpiedzy, przybyli w tej machinie!" Pierwszym odruchem Dominika było zawiadomić bezzwłocznie najbliższy posterunek milicji. Ale gdzież tu milicja? Trzeba by pędzić ze dwa kilometry do najbliższej wsi, zresztą nie pamiętał, czy jest tam posterunek. A do stacji jest dobrych pięć kilometrów. Zwoływać ludzi nie uzbrojonych na nic by się nie zdało: tacy dywersanci muszą mieć w tej machinie cały arsenał! Poza tym, gdyby -się okazało, że to nasi lub jednostka wojskowa z nami sprzymierzona, ośmieszyłby się tylko. „Monika mówiła, że zniknie za godzinę na zawsze — rozmyślał — czyli że gdzieś odjadą, ale którędy? Dookoła las i zagajniki. Machina nie przeciśnie się między drzewami, mowy nie ma; rosną za gęsto. Chyba — przez zagajnik, łamiąc młode drzewka^ Lecz w takim razie musiała też skądś przyjechać, ale... którędy? Drzewka wszędzie całe! W ogóle — jak to pudło na saniach może jechać? Latać też chyba nie może: nie ma skrzydeł ani pionowego śmigła helikoptera. Rakieta międzyplanetarna, czy co u licha? Ale znów dysz nie widać ani płatów statecznika! Musi to być chyba jakieś urządzenie radarowe, dó wykrywania samolotów lub wyrzutnia torped powietrznych; w każdym razie coś, co zostało zmontowane z mniejszych części, które dało się przez las przenieść, ą jeżeli tak jest, nie należy ona do dywersantów: nie mogli przecież liczyć na to, że w tej okolicy, gdzie wsie i letniska są tak gęsto rozsiane, nikt ich nie zauważy".

Nagle Dominik usłyszał tuż za sobą szelest liści i kroki. Odruchowo zaczął iść, niby spokojnie, zawracając ukośnie w tył, w głąb zagajnika. Manewr ten jednak zawiódł, gdyż dwaj mężczyźni w kombinezonach zbliżali się już do niego najwyraźniej celowo. Aparat 'fotograficzny zdawał się parzyć Dominikowi ręce; poczuł mrówki na plecach. Za mężczyznami szła kobieta; ujrzał, że się nachyliła, jakby chcąc zerwać grzyb czy kwiat. Ubrana była w taki sam szary kombinezon. Starszy, niższego wzrostu mężczyzna zagadnął spokojnie Dominika: — Jaką dziś mamy datę? „To wyraźnie jakieś hasło!" — pomyślał Dominik tłumiąc opanowujący go coraz silniej niepokój. Mimo to teraz podał od razu dzień i miesiąc.

8 12

i

— A rok? — spytał wyższy, młodszy mężczyzna, wsparty na czymś w rodzaju rydla czy łopaty. — 1957 — odparł Dominik i zrozumiał, czemu Monika

9

spojrzała ha okładkę jego kalendarza: był na niej wydrukowany rok. ^ — Dziękujemy. — Obaj mężczyźni skinęli głowami i widocznie zamierzali odejść, lecz Dominik nagle nabrał odwagi i począł mówić: — Przepraszam panów, przed kwadransem spotkałem młodą osobę z waszego towarzystwa, tak samo ubraną; ona również pytała mnie o datę. Jak to się mogło stać, że wszyscy państwo jednocześnie zgubiliście rachubę czasu? — Dzięki przypadkowi — odparł starszy — a właściwie wypadkowi. Twoja informacja, młodzieńcze, pomogła nam się zorientować. Tymczasem nadeszła podążająca za mężczyznami kobieta. — I co, profesorze? — spytała. — Okazało się, że chronograf jest prawie w porządku: rok i dzień zgadzają się, tylko wskaźnik miesięcy przeskoczył widocznie kilka stopni pod wpływem wstrząsu. Jest tu teraz wrzesień, jak zresztą przypuszczałem sądząc po barwie liści. -vi

.

— Przysłowiowa złota polska jesień — dodała kobieta. — Ja nie miałem co do tego wątpliwości — wtrącił wysoki mężczyzna uzbrojony w wąską łopatę, dziwną, wykonaną jakby ze szkła. — Przecie wystarczy spojrzeć na słońce. Zamierzałem sprawdzić dokładnie jego położenie tylko dla waszego uspokojenia. Kobieta przyglądała się Dominikowi z uwagą. Dobry wyraz jej oczu i łagodne rysy dość jeszcze młodej twarzy wzbudzały zaufanie. — Jesteśmy więc w roku 1957 — rzekła jakby zamyślona — przebyliśmy prawie stulecie.

— Przepraszam — zapytał Dominik nie mogąc już dłużej powstrzymać ciekawości — o jakim stuleciu pani mówi? — No... to, co dla pana jest naturalną teraźniejszością, dla nas stanowi dość odległą przeszłość, którą znamy właściwie tylko z nauki historii. — Przyznam się pani, że mimo najszczerszych wysiłków nic nie rozumiem... Ghyba że pani słowa są jakąś przenośnią? — Profesorze — zwróciła się wówczas do starszego mężczyzny — prawda, że ten młodzieniec jest trochę podobay do naszego nieszczęsnego Rudolfa? W tej chwili obaj mężczyźni westchnęli smutno, a wyższy opuścił głowę. — Widzę, że jest bardzo zaciekawiony naszym pojawieniem się — ciągnęła dalej kobieta. — Sądzę, że moglibyśmy pokazać mu nasz chronomobil; i tak przecież zaraz ruszamy w dalszą drogę. — Jak uważasz — odparł profesor. — Jako kierownik ekspedycji nie stawiam sprzeciwu. — A więc, młody człowieku — powiedziała kobieta, biorąc Dominika łagodnie pod rękę — przygotuj się, że zobaczysz i usłyszysz rzeczy dla ciebie doprawdy niezwykłe, którym zapewne nie będziesz dawał wiary, aż się przekonasz ujrzawszy nasze zniknięcie. Oczywiście musimy cię prosić o zachowanie w tajemnicy tego, co zobaczysz. Dominikowi przyszło w tej chwili na myśl, że to podstęp. Prawdopodobnie, chcąc się pozbyć niepożądanego świadka, mają zamiar zamknąć go w tej machinie lub w ogóle zgładzić. Jeszcze w tej chwili, kto wie, czyby mu się nie udało „dać nura" w gąszcz zagajnika. Kiedy już będą na środku polany, taka ucieczka stanie się niemożliwa. Ci mężczyźni z pewnością mają broń ukrytą gdzieś w fałdach czy 10

12

i

kieszeniach kombinezonów, a on ze swym aparatem!... To wszystko przez ten aparat: spostrzegli intruza krążącego w pobliżu ich kryjówki i oczywiście postanowili go zlikwidować. — Straciliśmy towarzysza wyprawy — mówiła tymczasem kobieta. ■— A co się stało? — spytał. — Nieszczęśliwy wypadek, Zginął na miejscu, nie dało go się uratować. Dominik poczuł zimny pot na skroni. Przyszło mu bowiem na myśl, że ów ktoś, kto zginął, nie padł ofiarą wypadku, a był takim samym jak on niepożądanym świadkiem, którego podstępem zamordowano. Wzrok- jego zatrzymał się na dziwnej, jakby szklanej łopacie, którą wysoki mężczyzna idąc podpierał się jak laską. — Państwo wracają z pogrzebu tego towarzysza podróży? — spytał, starając się przy tym nadać swej twarzy wyraz zupełnego spokoju. — W którym miejscu został pochowany?... Spostrzegł, czy też wydało mu się tylko, że starszy mężczyzna tytułowany profesorem dał dyskretny znak ręką, jakby nakazując kobiecie milczenie. „Po co ja to powiedziałem? — pomyślał z przerażeniem. — Wzbudziłem tylko tym większą ich czujność wobec człowieka, który pyta, gdzie ukryli ofiarę zbrodni". Tymczasem znaleźli się pośrodku polany. Mężczyzna, manipulujący dotąd1 przy maszynie, wyszedł na ich spotkanie. — A to co z& jeden? — spytał. — Spotkaliśmy go w lasku — odrzekła kobieta — pierwszy poznany człowiek z tej epoki. Bardzo miły chłopak, chcemy mu pokazać nasz wóz. — Czy profesor na tó zezwolił? — zapytał mechanik przyglądając się Dominikowi z zaciekawieniem. — Tak. — No, to wprowadź go do środka i pokaż, co chcesz;. tylko niech to nie trwa długo, bo zaraz ruszamy. Sprawdziliście datę? — Jest 15 wrzesień 1957 — wtrącił Dominik, który'zdążył już się przyzwyczaić do tego, że go wciąż pytano o to samo. 11

— Zgadza się — mruknął mechanik. — Monika też spotkała kogoś, kto podał jej tę samą datę. — To byłem ja — rzekł Dominik. — Wszystko jedno, dość że nie mamy już wątpliwości. Kobieta poprowadziła Dominika, w którym ciekawość przemogła wahania. Weszli po drabince, jakby szklanej, na wierzch machiny. Mechanik zawołał z dołu: — Heleno, tylko nie pozwalaj niczego dotykać w nawi-gatorni *! Na dworze ciemniało, a wnętrze osobliwego wozu, dokąd zeszli przez luk*, było przyjemnie oświetlone. Pierwszą rzeczą, którą Dominik zauważył, był wypukły napis na metalowej ścianie:

A^'^M./,'^r) ''\ Y

-:■ Y-Y.-y. y ■>;-•;>' y v

':

VYZY ;.

— Czy to znak fabryczny? — spytał. — Tak, nasz chronomobil został skonstruowany w żerań-skiej fabryce. — A ta liczba to numer seryjny? — Nie, na razie nasza machina jest jeszcze unikatem; ta liczba to data ukończenia montażu. — Jak to?... Rok 2048?! Dominik zaczął stopniowo pojmować sens zadziwiających go wydarzeń. Jego domysł wydał mu się jeszcze dziwniejszy niż dotychczasowa zagadkowość: ci ludzie przywędrowali tu w tym chronomobilu, jak go nazywają, z przyszłości! Lecz na rozmyślanie nie było czasu. Właśnie schodzili po stopniach trapu w głąb metalowego cylindrycznego włazu. Dominik przodem, jego towarzyszka za nim.

— Tu — rzekła — jest wejście na górną kondygnację, ale obejrzymy najpierw dolną. Rozsunąwszy jedne z wąskich drzwi znaleźli się w dość obszernym pomieszczeniu, liczącym około dwóch i pół metra na cztery, w którym przestrzeni do poruszania się było jednak niewiele: większość zajmowały skomplikowane aparatury. — Oto najważniejsza część naszej machiny — chrononawigatornia. Stąd inżynier Niekrasicz, ten właśnie, który zabronił ci dotykać urządzeń, kieruje ruchem pojazdu w czasie.

12 12

i

Źródło energii uranowej znajduje się za tymi drzwiami. Mają one, jak i ściana, ponad metr grubości i stanowią izolację od szkodliwego promieniowania. — Więc tam jest stos atomowy! — zawołał Dominik wzruszony tym, że styka się po raz pierwszy z tego rodzaju urządzeniem. — Oczywiście — odparła. — I za twoich czasów energia atomowa była przecież znana. Były to jednak zaledwie początki. Teraz zastosowanie tej energii jest powszechne. Ale patrz dalej: tutaj jest chronograf, który wskazuje przebyty czas. Został on uszkodzonymi wytrącony z prawidłowego biegu. Spójrz, ta czerwona kreska wskazuje datę i godzinę naszego startu w roku 2048. Wskazówki zaś zatrzymały się na roku 1957 i na 15. VIII. Tu właśnie chronograf przeskoczył o jeden miesiąc wstecz. Lecz Piotr go przestawi. Dominik słuchał objaśnień z zapartym tchem; serce mu biło mocno. Spojrzał na swoją przewodniczkę. Jej twarz nabrała w tej chwili wyrazu głębokiego smutku i powagi. — Tu właśnie — rzekła przyciszonym głosem — stało się to nieszczęście. Młody- nasz kolega prowadził pojazd w zastępstwie kapitana. Jeden niedokładny ruch i padł jak rażony gromem. Zastałam go bez przytomności... leżał zupełnie bezwładny. Stosowałam środki najbardziej radykalne. Bez
Daleka krewna ma ochotę na seks
Ruchanie cipeczki dojrzałej laseczki - Nicole Aniston, Blondynki
Lekko ogolona cipeczka

Report Page