Laska jebana w zaparkowanym aucie

Laska jebana w zaparkowanym aucie




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Laska jebana w zaparkowanym aucie


WITAJ NA REDTUBE - CODZIENNIE NOWE DARMOWE SEX FILMY PORNO





Filmy
Zdjęcia







Jebanie w aucie 🔥 Polskie Filmy Porno Redtube Sex za Darmo online


Sex filmiki Jebanie w aucie Red Tube to najbardziej popularny w Polsce portal, na którym znajdziesz wiele darmowych filmów porno online jak Jebanie w aucie .


Informacje

Regulamin
Linki
Mapa tagów



Współpraca

Reklama
Polecamy
Blog


Copyright Red Tube © 2022 | Darmowe Sex Porno Filmy Erotyczne z Red Tube
Copyright Red Tube © 2022 | Darmowe Sex Porno Filmy Erotyczne z Red Tube
Jeśli nie ukończyłeś 18 roku życia lub nie życzysz sobie oglądania treści erotycznych to opuść tę stronę. Witryna korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką Prywatności. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies. Wchodząc dalej oświadczasz, iż jesteś osobą pełnoletnią i chcesz oglądać materiały erotyczne z własnej woli oraz zezwalasz na wykorzystywanie cookies zgodnie z Polityką Prywatności . Rozumiem Wychodzę


dzienniklodzki.pl needs to review the security of your connection before proceeding.

Did you know 43% of cyber attacks target small businesses?
Requests from malicious bots can pose as legitimate traffic. Occasionally, you may see this page while the site ensures that the connection is secure.
Performance & security by Cloudflare

  Home Projekty Pan od anglika
Nieautoryzowane kopiowanie i rozpowszechnianie treści zabronione ©2018 Marek Przybylowicz
Autoironiczna autobiografia spisana jak to bywa często z autobiografiami przez samego autora i dedykowana Aniołowi Stróżowi w podzięce nieustającej za wyciąganie onego z wszelkiej biedy, w którą pakuje się nieustannie z zadziwiającą konsekwencją.
„Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca życia.”
Siedem gwiazd tworzy Duży Wóz, moją ulubioną konstelację na niebie.
Zawsze skłaniałem tam swój życzliwy wzrok, aby odnaleźć ją na nieboskłonie: czy to wyprowadzając na spacer Maxa boksera w jesienną noc w uśpionym bawarskim Friedenfels, czy w trzaskającym mrozie w Dębnicy Kaszubskiej w drodze do drewnianego wychodka, czy w końcu w szkockim Edynburgu towarzysząc w przedsennych siuśkach Kumbasa, naszego Jacka Russela.
Jako, że zajęcia te nie były specjalnie głęboko intelektualne, kierowałem swój wzrok ku niebu i nieodmiennie wtedy zastanawiało mnie, jak te siedem gwiazd, oddalonych od siebie o – zapewne – miliony lat świetlnych potrafiły się odnaleźć.
Oni zawsze tak to obliczają, w latach świetlnych, ale cholera wie jak to naprawdę jest. No faktycznie daleko.
Magnes przyciąga żelazo. Fajne babki przyciągają mężczyzn.
Ja natomiast przyciągam wszelkiej maści wariatów.
Zawsze i nieodmiennie, niezależnie od szerokości geograficznej, stanu pogody i kursu dolara. Po prostu pojawiają się znikąd i… są.
Na pozór obcy i niezainteresowani, wystarczy jednak chwila nieuwagi: gotowi pociągnąć opowieść, zaufać, przyjąć do swojego świata i uznać, że mam prawo tam być i tworzyć z nimi konstelację.
Urodziłem się w Drawsku Pomorskim w pięćdziesiątą rocznicę tragedii Tytanica.
Nie to, żebym chciał na tych faktach jakoś zbijać kapitał, czy może chociaż pociągnąć jakąś cienką nić aluzji.
Zawsze chciałem być domatorem: telewizor, meble, mały fiat, praca w pilskich „Żarówkach”. Dostałem się nawet jakimś cudem na studia w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, co dawało mi szansę na spełnienie moich marzeń. Szedłem jak Tytanic, prując fale.
Na moją górę lodową natrafiłem 30 marca 1982 o dziesiątej rano. Od tej pory nic nie było już tak samo.
Wielokrotnie zastanawiałem się nad fenomenem mojego życia: koledzy i koleżanki z klasy zrobili kariery jako dyrektorzy szkół, znani prawnicy, ekonomiści, działacze, publicyści, lekarze czy żurnaliści.
Siłą inercji i ja byłbym w tym gronie, coś jednak poszło nie tak. Kiedy?
Czytam nieraz o autyzmie i dobrze się z nim utożsamiam: nie potrafię przypomnieć sobie kiedy wypada przegląd auta, zaskakuje mnie data zbiórki pustych butelek, szczepienia psa, wizyty u dentysty nie wspominając nawet o ostatecznym terminie złożenia PIT-u.
Natychmiast zapominam imiona ludzi, którzy mi się przedstawiają, pamiętając jednakże nazwisko pani Bukoltowej czy Szulcowej, koleżanek babci Ireny, które poznałem ponad pół wieku temu w Koronowie.
Pamiętam zawsze o urodzinach najbliższych, rocznicach śmierci tych, których kochałem.
Przed snem, kiedy myślę o moim życiu, staram się jakoś dojść do rozumu, żeby choć przekazać synom, czego nie mają robić, żeby nie popadli w to, co ja.
Dlatego analizuję swoje życie z ufnością, że może to przydać się komuś. Na coś.
Mieszkaliśmy sobie wtedy spokojnie na ulicy Śląskiej 7, w poniemieckiej willi Hoffmanów. Ze względu na młody wiek nie brałem jeszcze udziału w życiu tej cichej, prowadzącej do drawskiego parku ulicy.
Zawsze rano mama Halinka pchała spacerówkę przez park, do szczerze znienawidzonego przeze mnie przedszkola. Wciąż mam w uszach klekot brązowych, ebonitowych kółek i głębokie dudnienie przerywane stukami na szparach między dziurawymi deskami, kiedy echo od Drawy odbijało dźwięk naszego przejazdu po drewnianym, poniemieckim moście, jak wszystko zresztą w tym mieście.
Widok wynurzającego się z jesiennej mgły pomnika, na którym stały dwa wielkie czołgi T-34 z czerwonymi gwiazdami był dla mnie sygnałem nieuchronności celu naszej podróży i ostatnią okazją do rozpoczęcia czynnego oporu z zamiarem ewentualnym przed oddaniem mnie w tryby machiny przedszkolnej. Darmo jednak.
Nie tylko owsianka na mlekowodzie z solą czy budyń z radośnie rozchlastanym na jego powierzchni sokiem, ale przede wszystkim wszelkie czynności oparte na odruchach stadnych, już od najmłodszych lat wzbudzały we mnie niechęć i bierny opór.
Piosenki, które ktoś napisał niewątpliwie po pijanemu a potem weszły do repertuaru każdego przedszkola i trzeba było je śpiewać razem ze wszystkimi:
„Karuzela czeka, Wzywa nas z daleka.”
Nie cierpię karuzel i huśtawek. A tu trzeba było stanąć w jakimś kretyńskim „kółeczku” i od rana pociskać te głupoty wbrew samemu sobie.
„Starsi już poszli, młodsi jeszcze nie,
Hej hop-sa-sa, jak ona szybko mknie,
Hej dalej, dalej do zabawy spieszmy się…”
Pomijając fakt, że już wtedy nie widziałem najmniejszego sensu w jakiejkolwiek formie pośpiechu, doszła do tego jeszcze organiczna niechęć do współpracy z innymi dziećmi w ramach pracy zespołowej.
Ale wówczas nic na to nie mogłem poradzić.
Byliśmy bezradni. Nawet wówczas, gdy musieliśmy śpiewać inną idiotyczną piosenkę:
Jeszcze długo jej słowa były poza obszarem mojego pola semantycznego jeśli idzie o te rury… Owszem, kiedy miałem kilkanaście, kilkadziesiąt lat? Ale po co mieszać długością tych rur w głowie kilkulatka?!
Na szczęście Olek nauczył mnie innego wierszyka, który ku rozpaczy mamy Haliny opanowałem brawurowo. Wykonywaliśmy go z tatą na dwa głosy, gdyż jeszcze wtedy- a mogłem mieć ze dwa latka- nie wypowiadałem się na dłuższe tematy ze względu na ograniczone możliwości artykulacyjne.
Nie jestem pewien, ale zaryzykowałbym tezę, że radosna reakcja moich słuchaczy sprawiała, iż od tej pory cieszę się niezmiennie, jeśli mogę kogoś rozbawić.
Chociaż… wybiegając w przyszłość, nie zawsze tak było.
Po triumfalnie zakończonej drugiej klasie pilskiej podstawówki (pani wychowawczyni uznała, że ze względu na dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie należy mi się książka „ Lizus” autorstwa Edmunda Niziurskiego) rodzice podjęli decyzję, aby trzecią klasę odbyć w Koronowie.
Domyślam się, że byli pod wielką presją babci Ireny, która nalegała na moje przystąpienie do Pierwszej Komunii. Tak czy inaczej moje niebiańskie wykształcenie zaczynałem niemalże od zera, opóźniony o dwa lata w stosunku do rówieśników.
Już wakacje przed trzecią klasą zapowiadały niezły dramat: kiedy tylko babcia zauważyła, że nie mam co ze sobą zrobić, wręczała mi książeczkę do nabożeństwa z lat dwudziestych z założoną tasiemką na tekście, którego miałem się nauczyć na pamięć. Owszem, mój młody umysł był chłonny i oprócz wierszyka o księżycu znałem już wiele innych.
Nie wspomnę już nawet o rasistowskim w wymowie wierszyku o Murzynku Bambo co w Afryce mieszkał czy radzieckiej kosmonautce Walentynie Tierieszkowej. Aż tu nagle:
„Wierze w Boga, Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana Naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny, umeczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyzowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił do niebios, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierze w Ducha Świętego, w święty Kościół katolicki, W Świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen. ”
Tekst jak tekst, opanowałem go w jedno lipcowe popołudnie gdzieś na peryferiach podwórka obserwując pajęczynę zaprzyjaźnionego pająka krzyżaka, który mozolnie aczkolwiek ze zwykłą sobie swadą omotywał właśnie w celach konsumpcyjnych świeżo pozyskaną muchę.
W najbliższą niedzielę stałem w ławce w dużym kościele. Czekałem na swoje pięć minut wpatrzony ufnie w babcię, która odwzajemniała się życzliwym uśmiechem. Nabrałem powietrza w moje małe płuca i… okazało się, że moje credo jest nijak niekompatybilne z tym, które zabrzmiało w gotyckich murach kościoła.
Wierni bowiem pojechali wersją nicejsko- konstantynopolitańską, kiedy ja uparcie trwałem przy wersji świętego Justyna, zmarłego zresztą w 167 roku.
Ale nawet wtedy nie spodziewałem się, jaka jazda mnie jeszcze czeka!
Następnym tekstem do wyuczenia wskazanym przez babcię w ramach niebiańskiej resocjalizacji był : „Kto się w opiekę…”
Kto się w opiekę odda Panu swemu, A całym sercem szczerze ufa Jemu, Śmiele rzec może, mam obrońcę Boga, Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga,
Ciebie On z łowczych obieży wyzuje, I w zaraźliwym powietrzu ratuje. W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie, Pod Jego pióry uleżysz bezpiecznie.
Stateczność Jego tarcz i puklerz mocny, Za którym stojąc na żaden strach nocny, Na żadną trwogę, ani dbaj na strzały, Którymi sieje przygoda w dzień biały.
Stąd wedle ciebie tysiąc głów polęże, Miecz nieuchronny ciebie nie dosięże, A ty zdumiały oczyma swoimi Niechybną pomstę ujrzysz nad grzesznymi.
Iżeś rzekł Panu: „Tyś nadzieja moja”, Iż Bóg najwyższy jest ucieczka twoja, Nie padnie na cię żadna zła przygoda, Ani się znajdzie w domu twoim szkoda.
Aniołom swoim każe cię pilnować, Gdziekolwiek stąpisz, będą cię piastować, Na ręku nosić, abyś idąc drogą Na ostry kamień nie ugodził nogą.
Będziesz bezpiecznie po żmijach zjadliwych I po padalcach deptał niecierpliwych, Na lwa srogiego bez obrazy wsiądziesz I na ogromnym smoku jeździć będziesz.
Słysz, co pan mówi: „Ten to Mnie miłuje I ze Mną sobie szczerze postępuje, I Ja go także w jego każdą trwogę I nie zapomnę. I owszem, wspomogę.
Co prawda babcia zadała mi trzy zwrotki, ale ten wierszyk tak mnie zafascynował, że nauczyłem się go w całości, nie rozumiejąc z niego ani słowa.
Kiedy wiele lat później zdawałem na studiach egzamin z literatury staropolskiej doktor Zielonka był zachwycony moją dogłębną znajomością tekstów Jana Kochanowskiego cytowanego brawurowo z rękawa.
Tymczasem jednak zbliżał się czas rozpoczęcia nauki w koronowskiej podstawówce, a wraz z nim początek mojej przygody z katechezą.
Na pierwsze zajęcia babcia poprowadziła mnie osobiście. Odbywały się one w salce katechetycznej w dużym kościele. Kiedy pół wieku później zwiedzałem pusty kościół, to miejsce, ta ławka wciąż przyprawia mnie o zimny pot, dreszcze i zawrót głowy.
Powitał nas ksiądz Siemieniecki: niewysoki grubasek o twarzy dobrego wojaka Szwejka. Zamienili z babcią kilka zbawiennych jak się wkrótce okazało zdań i z życzliwym uśmiechem posadził mnie w ławce z obcymi mi dziećmi.
To był dla mnie kosmos: znałem życie żołnierskie, widok człowieka w mundurze był dla mnie oczywistością, potrafiłem rozłożyć i złożyć Olkową TT-nę, jednak facet w czarnej sukmanie do kostek wzbudzał we mnie nieokreślony bliżej niepokój.
Tymczasem ksiądz Siemieniecki po opanowaniu dwóch połączonych klas zaproponował coś w rodzaju powtórki nabytej wiedzy z dwu (!) poprzednich lat. Dzieci chętnie zgłaszały się do odpowiedzi wyciągając w górę ręce. Z oczywistych względów siedziałem cicho czekając na swoją kolejkę, mając nadzieję, że ksiądz zapyta o to, kto ciebie z łowczych obierzy wyzuje, według kogo tysiąc głów polęże, dlaczego padalce były niecierpliwe albo przynajmniej kto umęczon pod Pońskim Piłatem umarł i został ukrzyżowan i pogrzebion?!
Nie, kurwa, on wpadł na inny pomysł: zapytał, do kogo Pan Bóg stworzył podobnego człowieka?!
Odpowiedź na to trywialne pozornie pytanie wydała mi się oczywista. Ufny w swoją wyuczoną wiedzę z książeczki do nabożeństwa czasów Naczelnika podniosłem ochoczo rękę. Z dumą zauważyłem, że wreszcie współtworzę las rąk dzieci chętnych do odpowiedzi na to oczywiste pytanie: do kogo podobny jest człowiek?
Kiedy dzisiaj analizuję pewne aspekty swojego życia wydaje mi się, że i w tym przypadku jakąś rolę odegrał mój ukryty autyzm spowodowany podobno szczepionkami. Nie wnikając jednak w szczegóły…
Do kogo podobny jest człowiek? Oczywiście, do małpy! Taką darwinowską tezę zamierzałem postawić w ten wrześniowy poranek 1971 roku wyciągając ochoczo rękę do odpowiedzi.
Ksiądz Siemieniecki, pouczony zbawiennym nakazem babci Ireny  po chwili zawahania nad moja kandydaturą wskazał jednak na siedzącą obok czarnowłosą Marysię Szramkowską. Ku mojemu najgłębszemu zdumieniu wyrecytowała wyuczony w poprzednim roku fragment z katechizmu:
– Pan Bóg stworzył człowieka na kształt i podobieństwo swoje!
Uśmiech niewiary zamarł mi na ustach, kiedy ksiądz Siemieniecki z dobrotliwą miną pokiwał głową akceptując tę wypowiedź.
Trauma odnośnie zabierania głosu, która dopadła mnie tego poranka przeniosła się nie tylko na lekcje religii, trwała poprzez całą moją karierę naukową w szkole podstawowej, ogólniaku, podczas studiów na Akademii Ekonomicznej, Wyższej Szkole Pedagogicznej i polonistyce Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przeniosła się dalej, na czasy rad pedagogicznych w szkołach Dębnicy Kaszubskiej i Słupska.
Przestałem zabierać głos, odpowiadałem tylko ściśle na pytania, najchętniej typu „tak” lub „nie”.
Nawet nie wiem, kiedy to się jednak odwróciło.
Coś we mnie pękło i zacząłem gadać jak najęty, cokolwiek to znaczy. Nie wiem, czy to wiek, geny czy może natura, która jak wiadomo wyrównuje pewne rzeczy? Czy chce ona, żebym teraz opowiedział to wszystko, o czym przez tyle lat milczałem?
Fakt faktem, z milczka stałem się mistrzem zdania na prawo rozwiniętego i opowieści szkatułkowych. Ale to już inna historia.
Dziwnym zbiegiem okoliczności nasza droga powrotna z przedszkola przebiegała koło kiosku z nieodgadnioną dla mnie do dziś nazwą „Ruch”. Tam następował obrządek naciągactwa.
Wyłem tak głośno, że biedna Halinka wykupiła wszystkie wiaderka, łopatki, wywrotki, śmieciarki, foremki do babek, walce drogowe aż – ku mojemu nieopisanemu zdumieniu- przyszło do dziecinnego żelazka, z braku innych towarów.
Żelazko miało czerwoną rączkę i z tego powodu, jako przyszłemu estecie bardzo przypadło mi do gustu. Tacie Aleksandrowi mniej. Ale już wkrótce za jego przyczyną zamieniłem żelazko na radziecki, służbowy pistolet TT.
Bo nagle przypomniał sobie o nas generał Jaruzelski, kierownik MON-u. Wraz z radzieckimi towarzyszami umyślił sobie bowiem, że trzeba postawić tarczę rakietową przeciwko duńskim agresorom, imperialistom i psubratom.
Jak iskra po loncie przekazał tę myśl dalej, aż dotarła do zwierzchników porucznika Aleksandra „Olka” Przybyłowicza, którzy uznali, że będzie on najodpowiedniejszym człowiekiem do realizacji tego celu.
Zapewne ktoś kierował się znanym faktem, że służył on w wojsku razem z Elvisem Presleyem w latach pięćdziesiątych: Olek w polskich saperach, Elvis w amerykańskiej piechocie.
I tak, w każdym bądź razie gdzieś w 1965 roku znaleźliśmy się z rodzicami w zapomnianej od Boga i ludzi miejscowości Glicko pod Nowogardem…
tato Aleksander z niedowierzaniem wpatrywał się w mały ekran telewizora Aladyn, trzymając w pogotowiu dłoń na pokrętle. Po kilku chwilach jednak przekręcił gałką w lewo, unicestwiając tym samym ekranowy byt Stanisława Guzka, który śpiewał o jaskółce.
Pokiwał litościwie głową i spojrzał z zadumą w okno, jak gdyby szukając odpowiedzi na dręczące go pytania natury egzystencjalnej w starym, poniemieckim sadzie pani Michalskiej.
Ja natomiast nadal wpatrywałem się w ekran, bo już od dzieciństwa nie przesadzałem z szybkością czasu reakcji.
W nagrodę mogłem jednak zaobserwować, jak rzeczony śpiewak zamienił się w małą gwiazdkę w centrum kineskopu, ale i ona po kilku chwilach dała za wygraną…
– „Jaskółka, świca, błyskawica…”- zacytował tato z pamięci kierując się w stronę wielkiej szafy, – … i zespół „Los Pedrillos” w piosence z najnowszego cyngla: „ Złap mnie chaw i zrób mi law” … Zadumał się przez chwilę, po czym zaryzykował nieoczekiwanie hipotezę, którą już wkrótce potwierdził dalszy rozwój wypadków na świecie:
– Tak, ten świat dąży jednak do totalnego spedrylenia!
Tymczasem dotarł do starego, pamiętającego jeszcze niemieckich właścicieli mebla, przystanął, pomyślał i zadeklarował nagle:
Patrząc na mojego tatę nie byłem aż tak pewny, czy ktoś, kto chodzi po domu w przydziałowych kalesonach z trokami i trójkątną fioletową pieczęcią na chudym pośladku zaświadczającą niezbicie, że właścicielem onych jest jednostka wojskowa 2377, czy ktoś taki nadaje się na nauczyciela kultury. Wiedziałem jednak, że jakkolwiek kręta może być droga, mój tato dopnie swego. A ja razem z nim!
Drzwi od szafy otwierane na agrafkę – bo kluczyk chyba zabrali ze sobą poprzedni właściciele wyjeżdżając w pośpiechu w 1945 do Cuxhafen- zapiszczały żałośnie. Może na wspomnienie tej mroźnej, styczniowej nocy, kiedy to kapitan Marinesko wpakował w ich statek kilka torped, posyłając na dno mroźnego Bałtyku nie tylko ten kluczyk, ale także kilka setek czy tysięcy Bogu ducha winnych pomorskich Niemców, z ich kobietami, starcami i dziećmi. Już nikt ich nigdy nie policzy.
Tato tymczasem w skupieniu gmerał przez dłuższą chwilę ramieniem na najwyższej półce, aż wreszcie wyciągnął z niej brązową, pachnącą skórą kaburę. Wiedziałem już, że ten wieczór będzie wyjątkowy.
Podszedł do stołu, rozpiął ją i pewnym ruchem wyciągnął oksydowane dzieło Fiodora Tokariewa – radziecki pistolet TT.
Ponieważ jako półautystyczne dziecko od dłuższego czasu krążyłem po pokoju z plastikowym modelem samolotu P-11 naśladując po cichu warkot silnika, postanowiłem wylądować awaryjnie na stole aby ocenić sytuację.
Noo, to już nie wyglądało na rutynowe strzelanie z wiatrówki i zapałki do portretu pewnego łysego g
Dwóch kolesi z niegrzeczną brunetką
Podeszwa Królewny
Biały kutas cieszy się waginą

Report Page