Kompilacja dwoch batow

Kompilacja dwoch batow




🔞 KLIKNIJ TUTAJ, ABY UZYSKAĆ WIĘCEJ INFORMACJI 👈🏻👈🏻👈🏻

































Kompilacja dwoch batow
Kraków: Księgarnia Akademicka, 2015
Academia.edu no longer supports Internet Explorer.
To browse Academia.edu and the wider internet faster and more securely, please take a few seconds to upgrade your browser .
Enter the email address you signed up with and we'll email you a reset link.
Sorry, preview is currently unavailable. You can download the paper by clicking the button above.




Zurdo D. - Tajny dziennik Leonarda da Vinci

Home
Zurdo D. - Tajny dziennik Leonarda da Vinci



David Zurdo Angel Gutierrez Tajny dziennik Leonarda da Vinci (El Dario Sekreto de da Vinci) Przekład Ewa Morycińska-Dzius KsiąŜkę tę dedykujemy wszyst...

David Zurdo Angel Gutierrez Tajny dziennik Leonarda da Vinci (El Dario Sekreto de da Vinci) Przekład Ewa Morycińska-Dzius KsiąŜkę tę dedykujemy wszystkim, którzy kaŜdego ranka budzą się z pragnieniem, by dzisiaj stać się nieco lepszymi niŜ wczoraj, a gdy nadchodzi noc, cieszą się, Ŝe im się to udało, albo postanawiają próbować ponownie. Pewna historia głosi, Ŝe w roku 1519, po śmierci Leonarda da Vinci, jego wierny uczeń Francesco Malzi otrzymał w spadku wszystkie notatki i pisma mistrza, oraz przedmioty uŜytku osobistego. Wśród nich był tajemniczy czarny kuferek, za Ŝycia mistrza zawsze zamknięty, z którym Leonardo nigdy się nie rozstawał. Tylko on znał jego zawartość; odmówił nawet pokazania jej nawet Franciszkowi I, królowi Francji i swemu protektorowi w ostatnich latach Ŝycia. Kiedy w końcu Meli otworzył wieko, okazało się ku jemu wielkiemu zmartwieniu, Ŝe kuferek jest pusty. Tego co tam było juŜ nie znalazł. Nigdy nie zdołał dojść, co znajdowało się w środku i dlaczego Leonardo strzegł tego tak zazdrośnie; ze skrzynki ciągle jeszcze emanował dziwny zapach środków uŜywanych przez alchemików, które Leonardo stosował przy swoich doświadczeniach. Część pierwsza

Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym. Księga Psalmów 118,22.

1. Lasy wokół Bolonii, 1503 Ta noc wydawała się taka sama jak wszystkie. Lato zbliŜało się ku końcowi i kiedy słońce kryło się za horyzontem, temperatura spadała, ale wciąŜ jeszcze nie było zimno. Przynajmniej dla mieszkańców opactwa, które przycupnęło wśród gór pokrytych gęstym lasem i wyniosłych wzgórz północnych Włoch. Braciszek zakonny pracujący jako furtian spał jeszcze w swojej celi w pobliŜu muru przy bramie klasztoru. W tej sielskiej ciszy nic nie zwiastowało mających za chwilę nastąpić wydarzeń. – Otworzyć posłowi Rzymu! Ten okrzyk i energiczne walenie pięściami w drewnianą bramę sprawiły, Ŝe braciszek zerwał się ze swego posłania ze słomy. Półprzytomny opasał się sznurem i pognał ku bramie. – Kto tam? – spytał zaciekawiony, kto dobija się z takim impetem mimo nocy. Za bramą kilka pochodni oświetlało dziesięciu jeźdźców w wojskowych strojach z herbem na piersiach. – Otwieraj, mnichu! Otwieraj posłowi Rzymu! Braciszek zorientował się juŜ, co się dzieje: sam Cezar Borgia, biskup i syn niedawno zmarłego papieŜa Aleksandra VI, przybył do opactwa. Od tego bezboŜnika trudno byłoby oczekiwać czegokolwiek dobrego. Nie moŜna jednak było uniknąć jego wizyty. Braciszek

wiedział, Ŝe młody Borgia dokonał juŜ wielu zbrodni. Obecność Ŝołnierzy wskazywała, Ŝe nie miał zamiaru odejść, nie osiągnąwszy celu. I cóŜ mógł począć biedny braciszek? O czym sam zadecydować? Bał się, co na to powie opat, ale nie miał czasu go uprzedzić. Ściągał juŜ wiszący na grubych łańcuchach most zwodzony, gdy zatrzymał go jakiś głos za plecami: – Kto to, bracie Ezio? Pomocnik opata, brat Giacomo, młody, smukły zakonnik o surowym wyglądzie, przybył do klasztoru zaledwie kilka miesięcy temu. Opat uczynił go swoją prawą ręką, nie bez sprzeciwów ze strony wielu innych braci. Wiadomo, Ŝe zawiść w stosunku do nowo przybyłych jest zawsze największa, bo przecieŜ najłatwiej sprzysiąc się przeciwko komuś takiemu. – To... to... Borgia... – Borgia? Tutaj!? – krzyknął młodzieniec zdławionym głosem, usiłując pohamować okrzyk strachu i zaskoczenie. Natychmiast wszystko zrozumiał. On znał powód tej wizyty. Trzeba było zyskać na czasie i powiadomić opata. – Co się dzieje, mnichu?! Otwieraj w tej chwili! – Krzyki zza bramy były coraz gwałtowniejsze. – Bracie Ezio – rzekł młody pomocnik opata energicznie, ale z opanowaniem. – Wstrzymajcie się minutę i otwórzcie bramę. Powiedzcie tym z zewnątrz, Ŝeby poczekali na... Wymyślcie coś! Muszę powiadomić... Nie zwaŜając na przeraŜenie furtiana, brat Giacomo popędził, podkasując habit. Biegł, jakby go czart gonił. Furtian czuł, jak serce nieprzytomnie wali mu w piersi. Co powiedzieć? Co wymyślić? Był przecieŜ prostym człowiekiem. Nie umiał czytać ani pisać, nawet najprostsze rzeczy sprawiały mu trudności. Czas naglił. Ale musiał coś zrobić – i to zaraz. – Tak, juŜ idę, juŜ idę. Jaki jest powód waszej wizyty? Jest bardzo późno i... – Głupi mnichu! Powiadam, otwieraj bramę posłowi Rzymu, bo ją wywaŜymy! I, na honor, to nie są czcze słowa! Braciszek dostrzegł w głębi, nieco poza innymi Ŝołnierzami, w słabym świetle księŜyca i pochodni, postać na białym koniu. Ubrana była w ciemny, niemal czarny płaszcz, a jej głowę całkowicie zakrywał kaptur. Jeździec wychynął z ciemności i truchtem ruszył ku bramie klasztoru. Kiedy juŜ był przy niej, zrzucił kaptur. W świetle pochodni mnich mógł dojrzeć twarz, której nigdy wcześniej nie widział, a mimo to rozpoznał ją od razu: twarz Cezara Borgii o twardych rysach, oblicze wcielonego zła i zawziętości. Nie musiał wypowiadać ani jednego słowa. Sam jego widok wystarczył, by braciszek zdrętwiał z przeraŜenia. DrŜącymi rękami odciągnął łańcuch i otworzył bramę. Jeszcze nie skończył, kiedy rozwścieczony dowódca pchnął go na ziemię. Tymczasem brat Giacomo zbudził opata, uwielbianego przez wszystkich starca o długiej srebrnej brodzie. Obaj doskonale wiedzieli, co się stanie za chwilę. I chcieli temu za wszelką cenę zapobiec. Nawet za cenę Ŝycia. Mieli do spełnienia misję, waŜniejszą niŜ ich własne bezpieczeństwo, o wiele waŜniejszą niŜ klasztor, niŜ jakiekolwiek poświęcenie. I choć byli pewni, Ŝe to poświęcenie niebawem nastąpi, działali z determinacją. Opat, brat Leon, wybiegł ze swojej celi do głównej sali budynku pośrodku wielkiego podwórca, który otaczał wspaniały romański klasztor – i nacisnął kamień ukryty pod wielkim dębowym stołem. Cezar Borgia wpadł do klasztoru w tej samej chwili, w której zabrzmiał dzwonek kilka metrów pod ziemią, w podziemnym pomieszczeniu. Tam w dole trzymający straŜ przy olejnej lampce zakonnik, zmorzony snem, drgnął i spojrzał na dzwonek szeroko otwartymi oczyma. Nie było wątpliwości. Trzeba niezwłocznie ruszać. Zbudził swego towarzysza, z którym na zmianę stróŜował. śaden z nich nie nosił habitu. Byli ubrani w obcisłe kubraki, zamiast sandałów mieli na nogach wysokie buty. Przy pasach zwisały szpady. Wpadli do sąsiedniej izby i zbudzili dwoje siedemnastoletnich bliźniąt, chłopca i dziewczynę. To ich strzegli, nie

wiedząc, kim są. Wystarczyło, Ŝe przysięgli posłuszeństwo. Teraz musieli wyprowadzić ich stamtąd, nie tracąc ani chwili. Na górze Cezar przelotnie zmierzył opata wzrokiem. Uwielbienie, jakie starzec budził w innych, w młodym Borgii budziło jedynie zazdrość. Najgroźniejszy jest człowiek mądry; bardziej niŜ odwaŜny Ŝołnierz czy chytry i nieustraszony zabijaka. Jego dwaj straŜnicy czekali na zewnątrz, przed wejściem do kamiennego, kwadratowego, jednopiętrowego domku. – Monsignore – rzekł w końcu opat wobec milczenia młodego Borgii. – Czemu zawdzięczamy waszą niespodziewaną wizytę? Starał się okazywać gościnność. Wielka tajemnica, której strzegł, nie powinna wyjść na jaw tylko z powodu strachu. ChociaŜ wyglądało na to, Ŝe Borgia się czegoś dowiedział, inaczej nie wdzierałby się nocą do klasztoru, jakby sekundy czy minuty mogły zniweczyć jego plany lub pogrzebać je na zawsze. Kości zostały rzucone. Teraz najwaŜniejsze, by zyskać na czasie. – Bracie Leonie, nie obraŜaj mnie, Ŝądając wyjaśnienia tego, o czym wiesz, Ŝe ja wiem. Daj mi to, czego szukam, a za chwilę zniknę bez śladu. – My nie... – Przeciwnie – ciągnął Cezar o wiele groźniejszym tonem – zapewne czytałeś dzieła filozofów o gniewie... Na dole cztery postaci otulone płaszczami biegły w milczeniu ciemnym korytarzem, wiodącym do lasu, poza mury klasztoru. Poruszali się w niemal całkowitych ciemnościach, ale tę drogę przebywali juŜ wielokrotnie. Tym razem jednak nie była to zwyczajna próba. Ich Ŝyciu i czemuś jeszcze waŜniejszemu od Ŝycia groziło wielkie niebezpieczeństwo. – Nie umiesz udawać, bracie Leonie. UwaŜasz mnie za głupca? – mówił dalej Cezar Ŝartobliwym tonem, zdolnym zmrozić krew w Ŝyłach Ŝołnierza, a osłupiały opat milczał i nawet spuścił głowę, nie mogąc znieść wzroku Borgii. – O tak, zrobiliście to, co musieliście. A teraz ja uczynię to, co powinienem... Cezar zbliŜył się do starca. Zza pazuchy wydobył nóŜ i wbił wielebnemu prosto w gardło, jakby odcinał płat pieczeni. Z rany wytrysnął strumień krwi, plamiąc ręce i pierś młodego Borgii. Krew, która dołączyła do krwi tylu ludzi, jaką juŜ przelał ten człowiek i której nigdy nie zetrze z duszy. Im bardziej obmywałby swoje ciało, tym silniej ślady zła przywarłyby do jego ducha. Tymczasem trzech męŜczyzn i młoda kobieta, uciekający tunelem, docierali juŜ do lasu. StraŜnik, który obudził pozostałych, zaalarmowany przez opata, z największą ostroŜnością uchylił bramę wyjściową, drewnianą płytę, dobrze zamaskowaną gałęziami i warstwą ziemi, obok wielkiego stuletniego dębu. Korytarz kończył się kilkoma kamiennymi schodkami pokrytymi mchem, które cała czwórka pokonała ostroŜnie, by się nie poślizgnąć i nie narobić hałasu. Tak ich nauczono, bo przejście tego ostatniego odcinka wymagało nadzwyczajnej ostroŜności, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. – Stać! – szepnął nagle pierwszy męŜczyzna, podnosząc lewą rękę i sięgając prawą do rękojeści szpady. Drugi powtórzył jego gest. Wszyscy stali w milczeniu, wpatrując się w ciemność. Czy usłyszał coś wśród zarośli? Jakiś głuchy metaliczny dźwięk? Był juŜ pewien. Jego starania i zabezpieczenia nie zdały się na nic. Wszystko to na próŜno wobec dziesięciu czy więcej Ŝołnierzy Cezara Borgii, którzy wyłonili się z ciemności i otoczyli ich z dobytą bronią. Bracia usiłowali walczyć, ale ubito ich na miejscu, jak psy. Dwójkę młodych zaprowadzono na ścieŜkę wiodącą do klasztoru. Tam spotkał ich Cezar, uśmiechnięty, przeraŜająco zadowolony. Jego oczy lśniły z zadowolenia, jak ślepia demona, mimo Ŝe przenikał go strach; ów strach, który ściska serce i zmusza do nowych zbrodni. Młodzi nie odezwali się ani słowem. O nic ich teŜ nie pytano. Wszystko wydawało się

stracone. ChociaŜ... pozostawała jeszcze nadzieja, bo Opatrzność zawsze chroni sprawiedliwych. Cezar wraz ze swoimi ludźmi opuścił klasztor, uwoŜąc ze sobą dwoje pojmanych w Ŝelaznej klatce. Z dala, na wzgórzu, jakiś człowiek z zakrytą twarzą obserwował tę ponurą scenę w słabym świetle pochodni orszaku. Był tam cały czas i wszystko widział. Teraz łzy ściekały mu po policzkach i padały na ziemię, przeklętą przez ludzkie zbrodnie. KsięŜyc schował się za chmurę. Świat, juŜ i tak ciemny, stał się jeszcze mroczniejszy. 2. Gisors, maj 1944 - Będziecie wreszcie cicho?! – wrzasnął rozzłoszczony Claude. Po miesiącach pracy, po wielu nieudanych próbach, po nieprzespanych nocach nie miał juŜ cierpliwości wysłuchiwać bezustannej gadaniny tych dwóch facetów. Zwracali się do niego z szacunkiem per „profesorze”, chociaŜ nigdy nie opowiedział im niczego o sobie. Claude zakładał, Ŝe tu wystarczyło tylko wyglądać na profesora, Ŝeby cię za niego uwaŜano. W kaŜdym razie był pewien, Ŝe reszta wieśniaków, w tym i ci dwaj, wyzywali go za plecami. Bardzo prawdopodobne, Ŝe nazywano go między innymi kolaborancką świnią. Wieśniacy natychmiast przestali się śmiać, choć w ich oczach ciągle jeszcze błyszczały iskierki humoru. – Proszę wybaczyć, profesorze, ale musiałby pan usłyszeć kawał, który Lessenne... – Nie płacę wam za słuchanie kawałów, Lhomoy – uciął sucho Claude. – Ani wam za ich opowiadanie, Lessenne – dodał, wbijając spojrzenie w drugiego męŜczyznę, który aŜ spuścił oczy. – Dość juŜ Ŝartów. Dość głupich pogaduszek. Oszczędzajcie oddech, bo będzie wam potrzebny. – Tak, profesorze – odparli jednogłośnie przyjaciele, juŜ bez śladu uśmiechów na twarzach. Claude znów zwrócił wzrok przed siebie. O niecałe pięćdziesiąt metrów przed nim wyrastała ciemna plama: zamek Gisors, forteca z XI wieku, która w swoich kamiennych murach skrywała niejeden sekret. O tak, Claude dobrze znał tajemnice tego na pierwszy rzut oka niepozornego miejsca. Przy odrobinie szczęścia zdoła odkryć jedną z nich, tę najwaŜniejszą. Wierzchem dłoni Claude otarł pot z czoła i policzków, i spływający, kropla za kroplą, z podbródka. Przez cały dzień panował piekielny, obezwładniający upał, który łagodniał dopiero z nadejściem nocy. Dlatego Claude zdecydował pracować od zachodu słońca do świtu. Jedynie tak moŜna było znieść cięŜką pracę. Ale nawet o tej porze, kiedy ostatnie promienie czerwonawego światła znikały na zachodzie, otaczający pejzaŜ wydawał się zdeformowany Ŝarem bijącym z ziemi. To samo moŜna było powiedzieć o zamku na urwistym, sztucznie usypanym wzgórzu. śaden z dwóch pomocników nie miał pojęcia, dlaczego Claude przybył do Gisors ani czego szukał na zamkowym podwórzu. Lhomoy miał na ten temat swoją teorię. Sądził, Ŝe profesor poszukuje skarbu templariuszy ukrytego, jak mówiono, w podziemiach fortecy. Sam teŜ próbował go odnaleźć, ale bezskutecznie, a przy tym pokaleczył sobie nogę. Ale Lhomoy się mylił. Do pewnego stopnia. Praca jego i Lessenne’a ograniczała się do przeszukiwania studni i galerii w miejscach wskazanych przez Claude’a Penanta. MoŜe i dobrze, bo są rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć. Przekroczyli zewnętrzne mury i jeden za drugim przeszli pod sklepionym przejściem przez wewnętrzny mur z WieŜą Pamięci, otaczający małe podwórze. Zatrzymali się pośrodku placu, w duŜej części juŜ zacienionego. – Zapal latarnię – rozkazał Claude Lhomoyowi.

Podczas gdy męŜczyzna zajął się latarnią, Claude otworzył swoją zniszczoną skórzaną teczkę. Nosił ją teraz zawsze zamkniętą na kluczyk, od czasu dziwnego i zarazem upokarzającego wydarzenia w wiejskiej karczmie, kiedy to skradziono mu stary manuskrypt. Na szczęście nie był mu juŜ potrzebny, mimo to Ŝałował straty. Wydobył z teczki dwa duŜe arkusze cienkiego papieru o rozmiarach niemal metr na metr, na których za pomocą kalki zdołał juŜ wiernie skopiować dziwne rysunki, znajdujące się w WieŜy Więźnia, gdzie kiedyś zamykano szlachetnie urodzonych przestępców. Razem z bibułkami Claude rozłoŜył szczegółową mapę fortecy, z wyrysowanymi rozmaitymi liniami prostymi i łukowatymi, krzyŜującymi się ze sobą; były to miejsca, w których prowadził juŜ poszukiwania w ciągu ostatnich miesięcy. Lhomoy zaświecił latarnię, czekając cierpliwie razem z Lessenne’em, aŜ profesor skończy odświeŜać sobie pamięć. Bo o to właśnie chodziło. Taki człowiek jak Claude nie zwykł na miejscu tracić cennego czasu na obliczenia. Przynosił je juŜ zawczasu przygotowane. To musi być tutaj – usłyszeli mamrotanie Claude’a. To samo twierdził juŜ kilka razy, ale Ŝaden z męŜczyzn nie miał zamiaru przypominać mu tego ani się sprzeciwiać. – Chodźmy – rzekł Claude podekscytowany. – Czas nagli. – Czas zawsze naglił. Claude poskładał dokumenty i skierował się szybkim krokiem do wejścia na wieŜę. Pomocnicy ruszyli za nim. Reprymenda profesora sprawiła, Ŝe nie musiał juŜ dziś prosić Lhomoya o paliki i łaty, bo męŜczyzna pośpiesznie sam wydobył je z płóciennego worka. – Wiecie juŜ, co trzeba robić – stwierdził Claude. Lhomoy sprawnie wbił jeden z pali pośrodku wejścia do wieŜy. Zaostrzony koniec drewna łatwo wszedł w ziemię; w tym samym miejscu poprzednio wbijali juŜ podobne pale. Następnie męŜczyzna skierował się do wejścia do wewnętrznego zamku. Tam wbił w ziemię drugi pal, takŜe dokładnie w centralnym miejscu. Potem umieścił na palu latarnię. Dobrze – mruknął Claude, widząc, jak Lhomoy wymachuje rękami, prosząc o sprawdzenie, czy latarnia jest prawidłowo umieszczona. Profesor wydostał z teczki urządzenie, wykonane domowym sposobem, ale niesłychanie skuteczne – połączenie kątomierza z prostą, długą iglicą. Iglicą moŜna było przymocować kątomierz do malutkiego imadła i obracać go wokoło niej, ale tylko ruchem zgodnym ze wskazówkami zegara, gdyŜ czubek iglicy nie pozwalał na ruch w lewo i na przekroczenie początkowej linii kątów. Urządzenie miało teŜ dwa wizjery: jeden stały, nad wymierzonym juŜ początkiem kątów, drugi ruchomy, zamontowany na szczycie iglicy. W obu znajdował się krzyŜyk, niczym celownik w broni palnej. W sumie wyglądało to podobnie do astrolabium, chociaŜ o prymitywnym wyglądzie, a działaniu nieco innym i o wiele prostszym. Claude połoŜył się na ziemi, tak Ŝe jego nogi pozostały we wnętrzu wieŜy. Następnie umieścił swoje szczególne astrolabium na palu, starając się jak najdokładniej skoordynować początek kątów z jego centrum. Drugim okiem patrzył przez stały wizjer, poruszając astrolabium, aŜ środek krzyŜyka natrafił na światło latarni. W ten sposób zyskał linię łączącą środki wejść zamku i wieŜy, pozwalającą się domyślić początku kaŜdego kąta, który wskazywała iglica umieszczona na kątomierzu. Prawidłowy kąt i odległość wyznaczył na podstawie rysunków WieŜy Więźnia. Claude ustalił kąt na astrolabium, poruszając iglicą zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kiedy profesor patrzył przez drugi wizjer, ten zamontowany na iglicy, Lessenne zapalił juŜ drugą latarnię i czekał na dalsze rozkazy. Były to proste wskazówki. MęŜczyzna przesuwał się w prawo lub w lewo, aŜ w końcu jego latarnia znalazła się na linii wizjera na iglicy. Zamocuj tu pal – polecił w końcu Claude. Jeszcze jedno małe sprawdzenie ustawienia wizjerów i minimalne korekty zagwarantowały Claude’owi, Ŝe latarnie Lhomoya wraz z palami tworzą odpowiedni kąt w stosunku do jego

pozycji. Nadeszła chwila wykorzystania drugiego obliczenia dokonanego na podstawie rysunków w WieŜy Więźnia: odległości, jaka powinna być pomiędzy WieŜą Pamięci a punktem, którego szukał Claude na linii pomiędzy nim a Lessenne’em. Do tego celu posłuŜyła długa płócienna taśma metrowa, którą rozciągnęli pomiędzy tymi dwoma punktami. – To musi być tutaj – powtórzył Claude, wbijając w ziemię ostatni pal. W ten sposób, o ile znów się nie pomylił, zaznaczył to, co od wieków było ukryte i co tak bardzo pragnął odnaleźć. 3. Florencja, 1503 Monotonne uderzenia młotkiem w dłuto, powtarzane przez dziesiątki rąk, zmącił inny dźwięk, dziwny i nieprzyjemny. Snop światła przedostawał się przez okno i rozświetlał pyłki marmuru, gęsto krąŜące w powietrzu. Była to pracownia Leonarda da Vinci, w centrum miasta w pobliŜu Piazza delia Signoria. Wszyscy ci młodzi ludzie byli uczniami praktykującymi u sławnego mistrza. – Pamiętajcie, Ŝe wasze dusze takŜe się rzeźbią wraz z kaŜdym uderzeniem w kamień mówił im Boski. W głębi obszernej hali, na jednym z potęŜnych drewnianych stołów, wystarczająco mocnych, by wytrzymać cięŜar marmuru, Leonardo trzymał niemal ukończoną pracę, popiersie niezbyt powabnej florenckiej damy, Lisy Gherardini, zamówione przez jej męŜa, don Francesca di Bartolommeo di Zanobi, bogatego bankiera neapolitańskiego, któremu nadano tytuł markiza di Giocondo. Pozostawało juŜ tylko wykończyć kształt nosa, nieco grubego i długiego, co było dosyć trudno osiągnąć, nie psując osiągniętej subtelności nadmiarem podobieństwa do oryginału. Oczy wyglądały zupełnie dobrze, bo trochę poprawił rzeczywistość. Szczęśliwie teŜ udało mu się zmniejszyć pucołowatość policzków damy, raczej potęŜnej tuszy, i zmiękczyć surowy układ jej ust leciuteńkim uśmiechem, a raczej zapowiedzią uśmiechu. Pozostawała do wykonania juŜ tylko praca wykończeniowa, co wymagało odseparowania się od uczniów i hałasu ich młotków. Po kolejnym przyjrzeniu się popiersiu, z największą ostroŜnością zbliŜył koniec dłuta tam, gdzie powinien znajdować się nos i przesunął czubek młotka o parę milimetrów w bok, by kilkoma leciutkimi uderzeniami usunąć nadmiar kamienia: było to zadanie wymagając
Żona przygląda się oralowi kochanki
Ruda grubaska uczy handjoba
Punkt G w ciasnej cipce

Report Page